MICHAŁ SZYMAŃSKI
Przedmowa do książki „Konfrontacje”
30 lipca 2019
Henri Matisse, „Taniec” (fragment), 1910, Ermitaż, Petersburg
MICHAŁ SZYMAŃSKI
Przedmowa do książki „Konfrontacje”
Literackie mity mają swoje małe początki i tajemnice. Jesienią 1951 roku, gdy wraz z publikacją szkicu „Przeciw poetom” dialog ten się rozpędzał, obydwaj znajdowali się w skrajnie trudnym położeniu i obydwaj nie mieli nic do stracenia. Gombrowicz od lat kilku „żywcem zakopany” w argentyńskim banku, urzędujący siedem godzin dziennie za mizerną pensję, Miłosz od kilku miesięcy na emigracji, oddzielony od rodziny, całkowicie pewny, że z poezją koniec, dosłownie osaczony przez prawowiernych emigrantów. Być może dzięki temu wystąpili w „Kulturze” z taką siłą, bez kurtuazji i retoryki, z pominięciem krępujących zasad dobrego tonu. Gdy czyta się ich wypowiedzi teraz, po przeszło sześćdziesięciu latach, rzuca się w oczy ciasny splot słowa, frazy z doświadczeniem. Jakby to było pisane całym ciałem. „Poezja”, „sztuka”, „historia”, „komunizm”, „rzeczywistość” nie były dla nich ideami, które odbija się jak piłkę, ani „węzłowymi zagadnieniami epoki”, które należy sprawnie rozwiązać. Stanowiły przede wszystkim kwestię istnienia, warunek psychicznego i fizycznego przeżycia. Od ich ujęcia i przetworzenia zależało, czy będzie po co następnego ranka podnieść się z łóżka w mieszkaniu na ulicy Venezuela w Buenos Aires, pomaszerować do banku, wieczorem urwać godzinę na pisanie, czy znajdzie się odrobinę sensu, aby zasiąść przy biurku w zadymionym pokoju, w dużym, zimnym, zaniedbanym domu przy avenue Corneille.
Kiedy spotkali się
po raz pierwszy? Kwestia powikłana. Również dlatego, że słowo „spotkanie” ma
wiele odcieni. Zainteresowani opowiadali na ten temat rzeczy najróżniejsze. „Od
przedwojnia go nie widziałem, ale i wtedy tylko parę razy, więc właściwie prawie
go nie znałem” (Gombrowicz o Miłoszu). „Przed wojną go nie znałem i nie
siadywałem za jego kawiarnianym stolikiem” (Miłosz o Gombrowiczu). Jak było
naprawdę, pewnie nigdy się nie dowiemy, trzeba więc, nie po raz ostatni, zdać
się na zasadę prawdopodobieństwa: w Warszawie końca lat trzydziestych raczej
się widywali, niż widzieli, raczej widzieli, niż znali, i raczej o sobie
słyszeli, niż ze sobą rozmawiali. Nie ma w tym rozminięciu nic dziwnego,
awangardowy poeta z wileńskiej prowincji pracujący jako urzędnik w Polskim
Radio i awangardowy pisarz warszawski brylujący w miejscowych kawiarniach nie
mieli zbyt wielu okazji, żeby się lepiej poznać czy zaprzyjaźnić. Gdyby nanieść
na mapę ówczesnej Warszawy linie ich codziennych marszrut, ukazałby się brak
przecięć i zaledwie kilka punktów stycznych. Spotkanie w Vence wiosną 1967 roku
było więc spotkaniem pierwszym, w głębokim sensie tego słowa — że było tak
czyste i pozbawione znamion międzyludzkiej gry, jak później utrzymywał Miłosz,
wolno wątpić.
O wzajemnych lekturach wiadomo trochę więcej. Poeta czytał prozaika przed wojną, i to „z zachwytem”. Lektura „Ferdydurke” nie była dla niego doświadczeniem formacyjnym, jak dla szesnastoletniego wówczas Konstantego Jeleńskiego, ten był tu jednak wyjątkiem, nie regułą, a Miłosz czytał powieść zgodnie z powszechnym odbiorem — od strony błazenady, drwiny i stylistycznych błysków. „Implikacje filozoficzne Gombrowicza nie były wtedy dla mnie jasne” — wspomniał po latach. Europa zmierzała ku wojnie i „implikacje” miały się wkrótce częściowo ujawnić. Traf chciał, że w sierpniu 1939 roku Miłosz wypoczywał w majątku Paulinowo na Polesiu. Duży taras z widokiem na ścianę sosen i zapach dobrej kawy o poranku. Do leśnego majątku docierała jedna gazeta, warszawski „Czerwoniak”, i domownicy wydzierali ją sobie z rąk, żeby przeczytać kolejny odcinek „Opętanych” Niewieskiego (pseudonim Gombrowicza, ukuty od rzeki Niewiaży). „Niesamowity ręcznik zwijał się sam wężowym ruchem i nagle «Czerwoniak» nie przyszedł, natomiast ogłoszono powszechną mobilizację”. Wrażliwy na „zbiegi okoliczności” Konstanty Jeleński tej akurat koincydencji nie miał szans odnotować w spisie tajemnych związków łączących najważniejszych dla niego pisarzy: wspólna kraina urodzenia i pochodzenia (zakątek Żmudzi), wspólna data debiutu (1933), odrzucenie przez emigrację, uznanie na świecie, kwestia Nobla. Dodałbym jeszcze: studia prawnicze, pobyt we Francji i Włoszech jako element młodzieńczej inicjacji w „uniwersalne”, podobieństwo debiutanckich tytułów („Pamiętnik z okresu dojrzewania”, „Poemat o czasie zastygłym”).
Wojna wstrzyknęła literaturę Gombrowicza po raz pierwszy do krwiobiegu. Jan Kott zapamiętał i zapisał scenę rozgrywającą się podczas domowego przyjęcia u „młodej aktorki” w zimową noc 1942 roku: „Uchyliłem drzwi i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn klęczących naprzeciwko siebie. Walili głowami o podłogę, potem na: raz, dwa, trzy! podnosili głowy i przedrzeźniali się wzajemnie, wykrzywiając się jak najpotworniej. Była to walka na miny, aż do zupełnego zniszczenia przeciwnika, aż do miny, na którą nie było już żadnej kontrminy. Wszystkie miny były w niej dozwolone: miny osobiste, intymne i seksualne, miny zawodowe, polityczne i ideologiczne, miny państwowe i miny historyczne […]. Jednym z tych dwóch młodych ludzi walczących na miny w Warszawie w roku 1942 był powieściopisarz Jerzy Andrzejewski, drugim poeta Czesław Miłosz […]. Było nas już wtedy kilkudziesięciu zarażonych Gombrowiczem albo mówiąc ściśle, zarażonych „Ferdydurke”.
Lata służby dyplomatycznej w Stanach Zjednoczonych przyniosły ponowne otrzeźwienie. W ankiecie o literaturze Dwudziestolecia wydrukowanej w „Twórczości” (1947) Miłosz nazwał „Ferdydurke” „rodzajem przypowiastki filozoficznej”. Snuł plany jakiegoś odczytu o Gombrowiczu, Conradzie i Witkacym. Jarosław Iwaszkiewicz doniósł mu listownie o istnieniu „Ślubu”, dramatu robiącego potężne wrażenie, który czytał podczas pobytu w Buenos Aires. Informacje krążyły, podawane z drugiej do trzeciej ręki. Miłosz opowiedział o „Ślubie” Józefowi Wittlinowi. Ale czy już wtedy dramat przeczytał?
W przestrzeni druku spotkali się za sprawą Jerzego Giedroycia. Był on redaktorem wytrawnym, otrzymanych lub zamówionych materiałów nigdy nie upychał gdzie bądź, lecz komponował je w zdialogizowane całostki. Numer „Kultury” z maja 1951 roku (szara okładka), na którego czele ukazał się manifest Czesława Miłosza „Nie” uzupełniony wyborem wierszy pod tytułem „Moje credo poetyckie”, a zaraz za nimi pierwszy fragment „Trans‑Atlantyku” Witolda Gombrowicza opatrzony autorską przedmową, pozostaje do dziś przykładem genialnej redaktorskiej roboty i przełomowym punktem w dziejach dwudziestowiecznej kultury polskiej. O zasługach i talentach Giedroycia napisano tysiące stron, to jednak warte jest powtórzenia przy każdej okazji: gdyby nie jego intuicja, jego wytrwałe poszukiwanie kontaktu z pisarzami, potem zaś błyskawiczna i odważna decyzja, żeby przed obydwoma otworzyć łamy pisma, a przed poetą dom, nie tylko ten dialog by się nie wydarzył — oni sami, Miłosz i Gombrowicz, nie zaistnieliby w znanej nam postaci. Decyzja nie tyle odważna, co straceńcza. Wypowiedzi obu pisarzy były dla przeciętnego emigranta bluźniercze. Pierwszy wskazywał na jałowość emigracji, która w postaci zamrażalnika wartości stanowiła dla większości czytelników horyzont sensu i przetrwania, drugi właściwie likwidował Polskę przedwojenną, za którą gremialnie tęskniono.
O tym zderzeniu, otwarciu, dwugłosie i powtórnym debiucie napisano sporo, dodam więc tylko, że był to najprawdopodobniej akt czysto redakcyjny i wątpliwe, aby poeta i prozaik zostali przez redaktora wtajemniczeni. Miłosz, który od lutego ukrywał się w podparyskiej siedzibie „Kultury”, to i owo mógł wiedzieć. Gombrowicz wtajemniczony nie był i być może ze zdumieniem odnalazł swój „Trans‑Atlantyk” w sąsiedztwie „historii pewnego samobójstwa”. Zasmakowało mu takie zestawienie? Odkrył już wtedy w poecie zapowiedź „pierwszorzędnej siły”, którą niebawem będzie próbował wzmacniać i wyzwalać z doraźnych powinności? Na razie stał się jego uważnym czytelnikiem. W lipcu zaś, gdy dwa fragmenty „Trans‑Atlantyku” ujrzały światło dzienne, a „sprawa Miłosza” osiągnęła apogeum, przesłał do redakcji „artykulik”, który, jak stwierdził, „zaspakaja istotną potrzebę duchową ludzkości”: „Przeciw poetom”. Istnieje przepuszczenie, że artykuł ten, mimo iż napisany dawno, wygłoszony kiedyś po hiszpańsku i teraz doszlifowany tylko na potrzeby publikacji, wymierzony był w konkretnego poetę i równie dobrze mógł nosić tytuł: „Przeciw Miłoszowi”.
Miłosz Gombrowicza
fascynował. Jako przybysz stamtąd, z nieznanego mu świata. Także jako pisarz do
pewnego stopnia „zarażony” marksizmem, nieznajdujący dla siebie trwałego punktu
oparcia poza ruchem historii. Przede wszystkim jako człowiek ogołocony, porażony,
samotny i wysadzony z siodła. Oto na jego oczach ucieleśniały się jego własne
postulaty: uciekinier odrzucał jedne po drugich gotowe „formy” emigracyjnego
życia, niszczył ukształtowane postawy, palił mosty i już nieomal nagi stykał
się z nagim życiem. „Miłosz wie. Miłosz wpatrzył się i doznał — jemu w blasku
nawałnicy ukazało się coś… Meduza naszego czasu. Od której Miłosz padł,
spustoszony”. Natomiast nie do przyjęcia był fakt, że Miłosz konsekwentnie
wygłaszał swoje „nie” jako poeta. Że mimo wtajemniczenia w ruch nie chciał się
rozstać z tym skansenem. I tak to się zaczęło.
Lubimy wyobrażać
sobie dyskusje pisarzy na kształt duchowych zapasów bez oporu materii. Czytając
ten dialog, należy pamiętać, należy wciąż i wciąż sobie uprzytamniać, że jego
środowiskiem naturalnym są pożółkłe, kruszące się strony miesięcznika. Tam
osiąga on swoją pełnię, tam rozgałęzia się, rozgwieżdża, odnajduje
niespodziewane konteksty, rozwiązania, tam z różnych powodów wygasa. Nad
przebiegiem dyskusji niepodzielnie panował Jerzy Giedroyc. Spór o poezję zrazu
rozpalił jego ciekawość. Redaktor wręcz „podniecał” listownie Józefa
Łobodowskiego do repliki, przesyłając mu odbitkę artykułu Miłosza. Po kilku
numerach uznał temat za wyczerpany, odpowiedź Gombrowicza przetrzymał, kolejną
replikę Łobodowskiego odrzucił, Marianowi Pankowskiemu poradził przerobić jego
artykuł na bardziej „zasadniczy” w treści.
Kwestie
przyziemne, jak cena listu z Paryża do Buenos Aires albo różnica między pocztą
lotniczą a pocztą zwykłą (morską), nie wzbudzają zainteresowania
literaturoznawców. Tymczasem ich rola bywa decydująca. Miłosz przebywał w tym
okresie na ogół w zasięgu ręki redaktora: najpierw w sąsiednim pokoju, potem w
Paryżu i pobliskich Brie‑Comte‑Robert i Montgeron. Artykuł Gombrowiczowi poeta przesłał z
miasteczka Bons po francuskiej stronie Jeziora Lemańskiego, gdzie mieszkał z
rodziną przez kilka miesięcy pod koniec 1953 roku — tekst był spóźniony, numer złamany,
Giedroyc docenił jego znaczenie i „wsadził”. Komunikacja z Gombrowiczem przedstawiała
nieporównanie więcej trudności. Listy z Francji do Argentyny szły przeciętnie
od pięciu do siedmiu dni, poczta działała chimerycznie, zdarzały się zastoje i
przesunięcia. Ciężkie materiały, więc książki, korekty i numery „Kultury”, ze
względu na niższą cenę ekspediowano statkiem, co trwało kilka tygodni. Prozaik
był więc względem poety niemal zawsze o miesiąc spóźniony i chciwie łowił
pogłosy polemik. Numer „Kultury” z Listem do Gombrowicza (druk w listopadzie 1951) dotarł do
Argentyny dopiero 7 grudnia. Tego dnia, jeszcze przed otrzymaniem poczty,
Gombrowicz pisał do Alicji de Barcza: „Giedroyc donosi, że w najbliższych
«Kulturach» będzie drukował aż cztery repliki tych osłów: Miłosz, Łobodowski,
Tarnawski i Natalia Zarembina. Bardzo mnie to cieszy, gdyż lubię walkę z
żywiołem i to ożywia monotonię mojej szarej egzystencji. Oczywiście potem
zmiażdżę ponownie tych maniaków i zamienię ich w zupełną nicość. Ha Ha Ha!”.
Chwilę później, przeczytawszy tekst w „Kulturze”, skarżył się Giedroyciowi:
„Przyzna Pan, że z tymi poetami można oszaleć! Na wszystko byłem przygotowany,
tylko nie na to; że zaczną wychwalać artykuł, który ich niszczy. Ta zręczna
finta całkowicie mnie zaskoczyła. Jeśli wszyscy poeci zastosują tę taktykę,
jestem zgubiony!”.
Obydwaj dotknęli
nerwów epoki. Wchłonęli i wypowiedzieli własnym językiem dylematy kluczowe dla
człowieka dwudziestego wieku. Trafnie rozpoznali największe zagrożenia i
zarysowali szanse ucieczki. Właściwym tłem dla ich dyskusji nie są niemrawe
polemiki emigrantów, ani dysputy krajowych politykierów, czy wyrafinowane
dywagacje zachodnich intelektualistów. Odpowiedniego tła w ogóle nie ma — oni
byli naprawdę sami, skazani na
siebie. Na autentyczną rozmowę i pojedynki toczone w próżni. Na listy, których
nie wymienili zresztą zbyt wiele i które były tak różne, jak różne były ich
osobowości, wizje rzeczywistości i pisarskich zadań. Maski i pojedynki miały
przejść do legendy. Dialog nie znalazł wśród współczesnych wnikliwych
czytelników: jedna pozytywna wzmianka Jeleńskiego, jeden list do redakcji.
Punkt widzenia współczesnych najpełniej oddają słowa Łobodowskiego skierowane
do Giedroycia w grudniu 1953: „Otrzymałem grudniowy numer «Kultury». […]
rozradowałem się, widząc, że po raz pierwszy od dłuższego czasu ani Gombrowicz
nie pisze o Miłoszu, ani Miłosz zachwyca się Gombrowiczem”.
Śmierć Gombrowicza
w lipcu 1969 roku w Vence powinna położyć kres konfrontacji. Wiadomość dotarła
do Miłosza z dużym opóźnieniem, na kanadyjskim kampingu. „Jedynym ratunkiem
jest inny człowiek spotkany w jego niepojętej subiektywnej tonacji — pisał,
siedząc przed namiotem
—
królestwo nasze utrzymuje się jak napięty łuk pomiędzy ludzkim biegunem i
biegunem. Słaby to ratunek, bo coraz to jeden z biegunów jest niszczony przez
tamto, inne, wrogie, jak teraz został zniszczony Gombrowicz, bo zatrzymało mu
się serce”. W latach pięćdziesiątych czytali się wzajemnie z wyjątkową
przenikliwością, jeden drugiego wypijał do dna: „W istocie sens książki
Gombrowicza jest przerażający”, „Buchenwald i Oświęcim wyobraźni”.
Przeniknąwszy jego ciemne filozoficzne głębie, Miłosz polemiki z prozaikiem
zakończyć nie mógł. Dlatego przeniósł — jego głos i ten dialog — poza śmierć.
Wielokrotnie później powtarzał, że zostali złączeni w parę przez okoliczności zewnętrzne. Jeśli nawet tak było, skutecznie okoliczności unieważnił, pisząc kolejne artykuły, przyczynki, szkice, recenzje. Z upływem lat przemawiał coraz częściej jako obrońca wyobraźni religijnej, tropiciel metafizycznego sensu. Gombrowicz wyprowadził jego zdaniem skrajne konsekwencje z obrazu świata, jaki począł się rodzić wraz z naukowo‑techniczną rewolucją osiemnastego wieku i jaki zwyciężył niepodzielnie w wieku dwudziestym. Stąd już krok do stwierdzenia: „Heroiczne w Gombrowiczu, iż chciał sławy na swoich warunkach, bez koncesji — ale pytanie, czy jego umysł nie był koncesją na rzecz dwudziestego wieku” (z listu do Zygmunta Hertza). A jeśli ten obraz jest właśnie fałszywą projekcją, niedającym nadziei więzieniem, na które skazaliśmy samych siebie? Nie był to już spór pisarza z pisarzem. Pierwszy doprowadził do logicznej ostateczności kondycję nowoczesnego człowieka, drugi wysiłkiem woli, wiedzy i wyobraźni ją przezwyciężał. To ciągle jest o nas — trzeciego miejsca dotychczas nie ma.
Ale i na tym Miłosz nie poprzestawał. Reagował z czułością sejsmografu na rosnącą sławę prozaika i zmieniające się style odbioru. Chciał, żeby brano go w całości, razem z jego ostateczną, jadowitą filozofią, nie tylko od strony promiennego języka i duchowej swobody. Cios szedł za ciosem. Gombrowicz w rękach literaturoznawców? Gombrowicz na sztandarze w kraju pielgrzymek, pełnych kościołów i komicznej gry w uciemiężony naród? Gombrowicz w wolnej Polsce jako narzędzie do łatwej, masowej rozprawy z narodową tradycją? Posiadał przy tym
niespotykaną umiejętność. Nie lepił Gombrowicza wedle własnych polemicznych potrzeb, by następnie zniszczyć spreparowanego przeciwnika, udzielał mu głosu, wchodził w jego skórę, zbijał własne argumenty i ponownie szukał wyjścia z opresji. Chyba naprawdę nosił go w sobie, po ciemnej, manichejskiej stronie swojej osobowości. Tam, gdzie tkwiło długo niewypowiedziane TO.
Na przełomie 2002 i 2003 roku Miłosz pracował nad tekstem wykładu, który miał być jego ostatnim publicznym wystąpieniem. Nadał mu tytuł „Przyrodnik” i zajął się „nigdy niepokazaną jawnie konfrontacją dwóch autorów: Gombrowicza — Miłosza”. Tekst jest osobliwie pęknięty. Pierwotny zamiar wyłożenia ich sporu jako „sporu o istnienie świata” spełzł na niczym. Niemal w ostatniej chwili (w ostatnim akapicie) poeta zdał sobie sprawę, że nie tutaj przebiega główna linia. Trzeba uczciwie przyznać: ilekroć wcześniej zabierał się do tematu, który zaszczepił w nim Gombrowicz podczas rozmów w Vence, nie potrafił go rozwinąć. Świat istnieje. Świat nie istnieje. Bóg jest. Boga nie ma. Wyłożywszy z góry racje tak zasadnicze, można spokojnie rozejść się do domów. „A spotkaliśmy się we współczuciu, z którym ani on, ani ja nie umieliśmy dać sobie rady” — brzmiało ostatnie zdanie dialogu, wypowiedziane 21 stycznia 2003 roku.
Opadły maski. Kilkadziesiąt lat skupiło się w jeden rozwibrowany punkt. Kraków, Berkeley, kamping w Kanadzie, droga do Vence, Maisons‑Laffitte, Warszawa. Pozostała do przebycia najtrudniejsza prosta. Gdy już nie wstawał z łóżka, tracił wzrok, nie mógł pisać ani dyktować, słuchał czytanych na głos „Opętanych” i „Dziennika”.
MICHAŁ SZYMAŃSKI
MICHAŁ SZYMAŃSKI, ur. 1985. Eseista, krytyk literacki, kulturoznawca. Publikował w „Zeszytach Literackich”, „Dwutygodniku.com”, „Tygodniku Powszechnym”, „Nowych Książkach”. Jego teksty były tłumaczone na język litewski i niderlandzki. Laureat Nagrody im. Jana Józefa Lipskiego (2011), Stypendium im. Stanisława Lama Biblioteki Polskiej w Paryżu (2014). Ogłosił książkę „Przebicia” (Zeszyty Literackie, 2015) nagrodzoną w konkursie „Promotorzy debiutów”. Opracował i opatrzył wstępem tom Witold Gombrowicz / Czesław Miłosz „Konfrontacje” (ZL, 2015). Od kilku lat w Bibliotece Narodowej zajmuje się archiwum Czesława Miłosza.
Przedmowa Michała Szymańskiego pochodzi z książki:
Witold Gombrowicz / Czesław Miłosz, „Konfrontacje”
wybór szkiców, zapisków, listów, ich układ i redakcja:
Michał Szymański, Barbara Toruńczyk
przypisy: Michał Szymański
Zeszyty Literackie, Warszawa, 2015, s. 7-14.