JULIA HARTWIG
Z Lublina do Paryża

Lublin. Panorama miasta. NAC
JULIA HARTWIG
Z Lublina do Paryża
W mojej rodzinie jeden brat był w Powstaniu, a drugi, Edward, został aresztowany przez NKWD, jak tylko Rosjanie weszli do Wilna. Najpierw spędził pewien czas w piwnicy w Lublinie, a potem wywieziono go razem z grupą przyjaciół, także związanych z AK, do obozu w Jogle. To był obóz pracy, żyło się w ziemiankach. A Edward nie był przyzwyczajony do takiego trudu i w ogóle był raczej delikatnej kondycji. Pobyt w obozie zagrażał jego życiu i pewnie by go nie przeżył, gdyby nie to, że byli tam ludzie z Lublina, którzy go znali, szanowali i lubili. Dał się lubić, był człowiekiem ufnym i bardzo łagodnym. Oni go właściwie ciągnęli, kiedy wszyscy szli, spławiali drzewo i trzeba było przy tym przejść spory kawał drogi. Mieli takie chodaki, które spadały z nóg, bardzo ciężko było iść. Trzymali go pod ręce, żeby doszedł, bo inaczej Rosjanie by go zastrzelili. Z tego okresu pochodzi historia, którą Edward potem opowiadał. Był w ziemiance, chorował, ktoś się nim opiekował. Na szczęście chorych nie zabijano. Był akurat czas zorzy polarnej i Edward powiedział, że chciałby ją zobaczyć. I oni go wynieśli przed ziemiankę, położyli na ziemi i — jak wspominał — była to jedna z najpiękniejszych nocy w jego życiu. Nad nim zmieniały się kolory, wciąż nowe barwy ogarniały niebo. Edward opisał kiedyś, że raz szli w kolumnie więźniów i wtedy zobaczył coś, co go zdumiało: rosnący obok drogi kwiatek. Wybiegł z szeregu i zerwał go. Oczywiście od razu szturchnęli go kolbami i wrzucili z powrotem. Ale udało mu się ten kwiatek zachować. To daje wyobrażenie o jego wrażliwości, która w sztuce naprawdę się przydaje i była też pomocna w jego fotografii.
Zaraz
po wojnie Lublin był ciekawym ośrodkiem kultury. W tym czasie znaleźli się tam
między innymi: Jacek Bocheński, Anna Kamieńska i pisarze, którzy przyszli z 1.
Armią Wojska Polskiego, wśród nich Jerzy Putrament i Adam Ważyk. Od razu się
zakrzątnęli, żeby stworzyć powojenny Związek Literatów, i nas do niego
wciągnęli. Byliśmy łatwą żertwą, ciekawi wszystkiego, co się działo. To
skomplikowane: z jednej strony się tego nienawidzi, z drugiej nareszcie coś się
dzieje i można mieć nadzieję, że coś wartościowego z tego w końcu wyniknie. W
naszej historii było wiele złudzeń. Zostaliśmy zaproszeni do Związku Literatów
jako kandydaci. Przez wiele lat w Związku był taki system, że najpierw
przyjmowano kandydatów do Koła Młodych. Właściwie wtedy rozpoczęła się moja
publiczna działalność literacka. Drukowałam pierwsze wiersze. Związek nakładał
na nas obowiązki o charakterze towarzysko‑literackim.
W
Lublinie nie zabawiłam długo, ale KUL był pierwszym uniwersytetem, który
zaktywizowano po wojnie. Ja co prawda należałam do Uniwersytetu Warszawskiego,
ale kiedy nadarzyła się okazja, byłam w Lublinie i był uniwersytet, to
oczywiście od razu się zapisałam i mam nawet zaliczony rok na KUL-u. Potem
jednak się okazało, że Uniwersytet Warszawski będzie miał chwilową siedzibę w
Krakowie. Wyjechałam więc do Krakowa, żeby wrócić na rodzime studia. Tam
zainteresowałam się wydziałami, o których przedtem niewiele wiedziałam.
Chodziłam na romanistykę, gdzie profesorem był Stanisław Wędkiewicz, bardzo
wybitna osobowość, który później prowadził stację PAN w Paryżu, i to tam
ponownie się z nim zetknęłam.
Okres
krakowski był jednak krótki. Nie było mnie stać, żeby się samodzielnie
utrzymać. To nie było proste, zwłaszcza że środowisko krakowskie było mi
zupełnie obce. W tym czasie literackim centrum Polski była Łódź. Postanowiłam
tam się przenieść i znaleźć jakąś pracę, co zresztą nie było takie trudne.
Wychodziła „Kuźnica”, pismo lewicowe, z częścią kulturalną. Starano się tam
ocalić wartości intelektualne i pogodzić je z marksizmem. A ponieważ skupili
się wokół pisma ludzie ciekawi, to właściwie chętnie zatrzymałam się w Łodzi i
byłam tam chyba pełny rok. Zresztą wtedy przydzielono mi jakieś miłe
mieszkanie. W „Kuźnicy” od razu przyjęto do druku moje wiersze, były nawet na
pierwszej stronie.
W
tym okresie wahałam się, jak mam się zachować wobec nowej sytuacji i władzy.
Ale w grupie wszyscy postanowiliśmy jednak zaistnieć. Wiedzieliśmy, że to
potrwa jakiś czas, a chwilowo nie narażało nas to na żadne poważniejsze
ustępstwa polityczne. Pamiętam, że kiedy byłam w Łodzi, ktoś ze znajomych
zapytał, czy nie zapisałabym się do partii, a na to Stefan Żółkiewski, który
był bardzo partyjny, ale był też z nami zaprzyjaźniony, wypowiedział słowa,
które do dziś pamiętam: „No, no, to już strzela się do ludności cywilnej”.
Wiedział, że ja do partii nie wejdę, zważywszy nie tylko na moje zachowanie,
ale także na to, co pisałam i jak się wypowiadałam, bez żadnych zresztą
ostentacji.
Nigdy
nie należałam do redakcji „Kuźnicy”. Byłam współpracownikiem. Zwracano się do
mnie, kiedy potrzebne były tłumaczenia z francuskiego. Powierzano mi także
prowadzenie kroniki francuskiej. Dostawałam do dyspozycji głównie komunistyczne
kwartalniki czy miesięczniki, ale korzystałam z tego i lubiłam ten przegląd,
ponieważ dawał mi wgląd w prasę francuską. W tym czasie byliśmy naprawdę
odcięci od wszystkiego. Dzięki temu rocznemu pobytowi w Łodzi poznałam
środowisko pisarskie i zostałam do niego przyjęta. To było bardzo wzbogacające,
przewijali się inteligentni ludzie o zróżnicowanych poglądach. Z „Kuźnicą” był
na przykład związany Adolf Rudnicki. Zresztą „Kuźnica” nie była zaparta w
sobie, chociaż miała taki zły moment, kiedy zaczęła zwalczać niektórych
pisarzy. Pamiętam, że zdarzały się takie „wycieczki” na przykład w stronę Zofii
Nałkowskiej czy Jarosława Iwaszkiewicza, akurat pisarzy przedwojennych, którzy
naprawdę mieli dorobek i usuwanie ich na margines literatury polskiej było
niezdrowe.
Nie
zgadzam się jednak z tym, że okres peerelowski był literacko bezowocny. Był
okropny, ale powstała wtedy bardzo dobra literatura. Tworzyli ją jeszcze
pisarze przedwojenni: Iwaszkiewicz, Słonimski, właściwie cała ekipa ludzi z
tamtego czasu. A teraz, kiedy już jesteśmy swobodni i wolni, literatura została
puszczona samopas i właściwie nie bardzo wiadomo, co ma ze sobą zrobić, w jakim
pójść kierunku. Myślę, że to się wyklaruje. Zawsze jestem dobrej wiary, zwłaszcza
jeżeli chodzi o naszą poezję, która ma mocną pozycję na świecie, więc trzeba
się tego trzymać. Ale niestety, mnoży się też dyletanckie pisanie, tak ohydne,
że właściwie może wszystko zatrzymać, bo jak się rzuci dużo śmieci na drogę, to
trudno przejść. Ludzie, którzy raz w życiu trafią na tomik poezji, który im się
nie spodoba albo nawet ich obrazi, już nigdy w życiu nie będą czytać wierszy.
Łódź
to było właściwie moje wejście do literatury polskiej. W każdym razie w
tamtejszym środowisku literackim zdarzały się zaskakujące rzeczy; można było
przyjrzeć się temu, jak są zdobywane miejsca, fundusze, jak wygląda walka o
honoraria, jak często ludzie podstawiają sobie nogę. To było przykre, ale
oczywiście nie byłam na tyle naiwna, żeby nie rozumieć, że taki porządek nie
należy do rzadkości. Ale jeżeli dotyczy to ludzi, do których mam zaufanie, to
oczywiście jest to rozczarowujące. Jednym z ważnych wydarzeń w Łodzi był dla
mnie kontakt z Ważykiem i jego prośba, żebym przetłumaczyła kilka wierszy do
antologii poezji francuskiej, którą akurat przygotowywał. Przełożyłam wtedy W sercu świata Cendrarsa, piękny poemat,
i byłam szczęśliwa, że go tłumaczę. Naprawdę puchłam z zadowolenia, kiedy
pisząc o tej antologii, Miłosz wyróżnił moje tłumaczenie. To był bardzo ważny
moment, kiedy się ośmieliłam, a właściwie Ważyk mnie ośmielił; widocznie
uważał, że poeci, których mi daje, są mi bliscy, i miał rację. Bardzo cenię
Cendrarsa, a także Reverdy’ego, którego tłumaczyłam na własną rękę, bo Ważyk
uważał, że jest nieprzetłumaczalny. Przełożyłam go, lepiej czy gorzej, ale jest
dostępny, i wiem, że wielu poetów korzysta z tych PIW-owskich wydań, w których
był Reverdy. Współpraca przy antologii była doskonałym wstępem do tego, co
potem robiłam w Paryżu.
Jak
wiadomo, przypadek działa w życiu człowieka. Byłam kiedyś na przyjęciu i tam
zobaczył mnie Żółkiewski, który akurat rozmawiał z minister oświaty Krassowską.
Powiedział, że są dwa stypendia, które rząd francuski zafundował Polakom, i
zapytał, czy nie chciałabym pojechać. Bardzo się ucieszyłam, że ucieknę od tego
wszystkiego, co się wtedy w Polsce działo. Drugą stypendystką była Joanna Guze,
która została wybitną tłumaczką: przekładała Amiela, Chateaubrianda, Camusa,
Dumas, Gide’a, Malraux… Ma na swoim koncie kilkadziesiąt pozycji, po Boyu to
ona najwięcej przetłumaczyła z francuskiego. Często jej coś podsuwałam, bo mi
zależało, żeby niektóre rzeczy zostały przełożone na polski, i ona chętnie
słuchała, ale także sama miała wyraziste gusty. Potem współpracowałyśmy: razem
przetłumaczyłyśmy Dzienniki
Delacroix. To jest jedna z moich ukochanych książek i często wracam do niej, bo
daje spokój ducha i poczucie pewności, że jeżeli jest się artystą, to trzeba
robić to, co się chce, i nie zważać na fakt, czy to się komuś podoba.
W
1947 roku wyjechałam do Paryża i mieszkałam tam przez trzy lata. Paryż to było
właściwie moje pierwsze zetknięcie z Zachodem. Dzięki literaturze francuskiej
łatwo się przystosowałam. Poznałam mentalność francuską, całkowicie odmienną od
polskiej. I pewne rzeczy, które przedtem może by mnie raziły, tam wydawały mi
się po prostu ciekawe i charakterystyczne dla tego narodu. Przez jakiś czas
chodziłam do Alliance Française i chociaż już nie najgorzej znałam francuski,
to oczywiście bardzo mi się to przydało. A kiedy potem się dowiedziałam, że
także Miłosz chodził do Alliance Française, to naprawdę uznałam, że bardzo
dobrze zrobiłam. W Paryżu byłam także szarpana przez różne namiętności.
Najpierw oglądania, ponieważ jestem osobą, która bardzo lubi oglądać i patrzeć,
dla której świat jest ciekawy prawie w każdej sytuacji. Wobec tego biegałam do
muzeów, teatrów, opery. Oczywiście wszędzie na trzecie miejsca, bo nie miałam
pieniędzy. Ale z tych trzecich miejsc równie dobrze słychać i właściwie widać
też całkiem dobrze, a jak się ma lornetkę, to naprawdę nie jest najgorzej.
Teatr był wtedy w rozkwicie. To był teatr Copeau i Jouveta, bardzo stare
dzieje, naprawdę fantastyczny, klasyczny teatr. Potem już takiego teatru nie
odnalazłam. Nawet w Komedii Francuskiej, która zresztą trzyma się pewnego stylu
i na ogół nie można się tam spodziewać zmian. Mogłam też wtedy rozwijać moje
zainteresowania malarskie, które są bardzo żywe. Więc oczywiście Luwr i
wszystkie inne muzea. Nie było jeszcze wtedy muzeum d’Orsay, ale w Ogrodach Tuileries
były Orangerie i Jeu de Paume, gdzie z przyjemnością chodziłam. Dowiedziałam
się też, że w Paryżu jest Cinémathèque i mogę z niej korzystać z moją
legitymacją Bibliothèque Nationale. I tam obejrzałam mnóstwo ciekawych filmów.
Między innymi zobaczyłam całego Buñuela, którego do dziś jestem wielką
wielbicielką. Zwróciłam wtedy uwagę, że nakręcił masę filmów, w tym dużo
słabych, których w ogóle nie warto oglądać, chyba po to tylko, żeby zrozumieć,
że człowiek genialny od czasu do czasu pisze czy tworzy coś wielkiego, a poza
tym jest codzienna praca. Trzeba robić film, nawet kiedy scenariusz jest
nieciekawy.
Po
okresie wspaniałego szamotania się w Paryżu bardzo wcześnie zrozumiałam, że
niewiele zdziałam, jeżeli będę tak żyła. Narzuciłam więc sobie pewną
dyscyplinę. Codziennie rano, możliwie przed dziewiątą, chodziłam do
Bibliothèque Nationale przy rue Richelieu. Dostać się tam nie było łatwo, bo
żeby mieć stałe miejsce, trzeba było się posłużyć zaproszeniem francuskiego
ministerstwa kultury. Kiedy je uzyskałam, musiałam się tam stawiać, bo inaczej
by zauważono, że miejsce nie jest zajęte. Ale chodziłam tam z przyjemnością.
Zajmowałam się głównie poezją francuską, symbolizmem końca XIX wieku. To był
początek, zanim moim zdumionym oczom ukazał się Apollinaire, z którym przeżyłam
wiele lat. Napisałam jego monografię i wspólnie z mężem tłumaczyłam także jego
wiersze. Chodzenie do biblioteki wyrobiło we mnie rodzaj nawyku; kiedy jestem w
Paryżu, wydaje mi się, że natychmiast powinnam pójść do Bibliothèque Nationale.
Ale oni bardzo zaostrzyli kryteria i nawet nie wiem, czy by mnie jeszcze
przyjęli. Miłe było to, że odnajdowało się tam różnych ludzi, którzy godzinami
potrafili siedzieć przy tych samych foliałach. Wychodzili tylko na papierosa
albo tak jak ja w porze lunchu. Ponieważ stypendium nie było wysokie, kupowałam
bagietkę z szynką albo z serem i jakiś owoc, na przykład banany. Przy
bibliotece jest ładny skwerek, gdzie siadałam z moim drugim śniadaniem i
zjadałam je, przyglądając się ludziom.
W
Bibliothèque Nationale miałam kiedyś zabawne zdarzenie. To było już w okresie,
kiedy zaczęłam się interesować Apollinaire’em, który zajmował się między innymi
bardzo nieskromną literaturą, która była na indeksie. Opowiadania o
uwiedzionych paniach, niesamowite i obsceniczne historie. Postanowiłam, że
jednak muszę się z tym zapoznać, że nie ma powodu, żebym to zostawiła, a więc
wypisałam rewers. Zawsze przychodził woźny i przynosił książki, które potem
brało się już z kontuaru. Tym razem podszedł do mnie troszkę zafrasowany i
przekazał, że jestem proszona do gabinetu dyrektora. Także dyrektor trochę się
kręcił, był miły i odnosił się do mnie z szacunkiem, jako że Polka zajmuje się
Apollinaire’em, ale powiedział, że ma problem, bo te książki znajdują się na
indeksie. Przechowują je w tak zwanym enfer,
bibliotecznym piekle, i są wydawane tylko w bardzo szczególnych przypadkach. „A
tu widzę — mówi — taka młoda pani, zastanawiam się, co mam z panią zrobić”.
Odpowiedziałam, że piszę o tym poecie. Wówczas dyrektor zgodził się i dostałam
te książki. To była taka ogniowa próba czytania.
Moje
stypendium francuskie przedłużono na drugi rok. Widocznie sprawozdania, które
musiałam pisać co pół roku, były przyzwoite. Ze względów prywatnych chciałam
zostać w Paryżu dłużej. Byłam związana z Ksawerym Pruszyńskim, wówczas posłem w
Hadze. Zrozumiałam, że jedynym sposobem, aby przedłużyć pobyt o kolejny rok i
samodzielnie się utrzymać, było zapytać w ambasadzie, czy nie potrzebują kogoś
do spraw kultury. W ambasadzie sprawami kultury zajmował się Juliusz Żuławski,
ambasadorem był Jerzy Putrament, ja zostałam referentem do spraw kultury. Nie
było to stanowisko wysokie, choć później można było poszybować wyżej. Nie
miałam jednak takich zamiarów, chciałam tylko wykonać to, co konieczne, i wrócić
w swoim czasie do Polski. Miałam bardzo dobre warunki: osobny pokój i
sekretarkę. Natomiast jeśli chodzi o resztę ambasady, wyczuwałam kompletną
izolację, ponieważ byli tam na ogół ludzie partyjni, wtajemniczani w sprawy,
które nie powinny oglądać światła dziennego. A poza tym do mojego pokoju prawie
nikt nie zachodził, bo nie było interesów. Przychodzili tylko polscy
stypendyści, którzy mieszkali w Paryżu. Wtedy poznałam między innymi Piotra
Słonimskiego, znakomita postać i bardzo wybitny naukowiec. Zachodzili też
polscy kompozytorzy, którzy zwracali się do ambasady o pomoc. Miło było poznać
tych ludzi. Ambasada dawała też szansę spotkania z osobami, z którymi normalnie
bym się nie zetknęła. Zapraszali tam artystów o lewicowych przekonaniach.
Spotkałam Aragona i Elzę Triolet, w ambasadzie bywał Picasso. Francja była
wtedy bardzo lewicująca i ku mojemu zdumieniu komunizm był, niestety, dobrze
przyjmowany. Na przykład Marguerite Duras była komunistką. Claude Roy, z którym
bardzo się przyjaźniłam, też był początkowo komunistą, a potem przyjeżdżał do
Polski i wspierał opozycję.
W
czasie tego trzyletniego paryskiego pobytu miewałam także wakacje. Jeszcze w
okresie studenckim odbyłam podróż, na wpół pieszo, na wpół autobusem, z dwoma
pisarzami. Z Zygmuntem Kałużyńskim, który był moim pierwszym mężem, i z
Wilhelmem Machem, którego nazwisko zapisało się w literaturze polskiej, był
człowiekiem ogromnie sympatycznym, koleżeńskim. I wędrowaliśmy tak we trójkę.
Chodziło o to, żeby dotrzeć do morza, w okolice Nicei. Po drodze
zatrzymywaliśmy się gdziekolwiek, często spaliśmy na sianie, nie było jeszcze
żadnych auberges de jeunesse. Ale
byłam wtedy w wieku, kiedy nie sprawiało mi to różnicy. No i wówczas pokochałam
Prowansję. W Nicei na plaży byliśmy w pobliżu bardzo drogich hoteli i bogatych
cudzoziemców, a wracaliśmy znów jak studenci. Ponieważ potrzebuję widoku morza,
na wakacje jeździłam też do Bretanii i Normandii. Podróżowałam przez Francję z
Ksawerym Pruszyńskim. To była wspaniała wędrówka, bo zatrzymywaliśmy się we wszystkich
miastach, gdzie tylko można było stanąć. Wtedy nie każdy rozporządzał autem,
więc to była świetna okazja do poznania kraju. Dojechaliśmy do granicy
hiszpańskiej i tam spędziliśmy resztę wakacji, w bardzo pięknym krajobrazie,
wśród Basków, którzy niestety, nie mogą pochwalić się kuchnią. Ale nie
cierpieliśmy specjalnie z tego powodu.
Ksawerego
Pruszyńskiego poznałam w sposób nieoczekiwany. Wiedziałam oczywiście, kim jest
i co pisze, ale pewnego razu zostałam zaproszona przez zastępcę ambasadora na
obiad, gdzie byli Ważyk, Bieńkowski i Pruszyński. To było bardzo zabawne: kiedy
siadaliśmy do kawy, on szybko umieścił się koło mnie i już nie odstąpił mnie do
końca. Taki był początek. Jeszcze nie był wtedy posłem w Hadze, wyjechał potem
do ONZ do Stanów Zjednoczonych, wrócił do Hagi i wtedy nasze stosunki były
bardzo ożywione. Przyjeżdżał do Paryża, a ja jeździłam do Hagi i do Amsterdamu.
Spędziłam tam kiedyś Boże Narodzenie, poznałam jego dzieci. Przy okazji
zobaczyłam Holandię, która jest miejscem zupełnie cudownym. Właściwie marzę,
choć pewnie tego już nie zrealizuję, żeby jeszcze raz tam pojechać.
W
1950 roku w Paryżu zaczęto bardzo sekować Polaków podejrzanych o członkostwo w
partii. Mało kto wie, że Zbigniew Bieńkowski został wysiedlony przez Francuzów
i przez wiele lat nie miał prawa powrotu do Francji, ponieważ prowadził
propagandę na Północy, wśród polskich robotników. Mówię o tym dlatego, że wtedy
w ambasadzie postanowiono zatrzymać tylko ludzi całkowicie pewnych, do których
ja prawdopodobnie nie zostałam zaliczona. Wykonywałam swoje obowiązki, ale
wiedzieli, że kiedy przyjdzie chwila próby, nie zachowam się tak, jakby tego
oczekiwali. Putrament wezwał mnie na rozmowę i powiedział, żebym wróciła do
Polski, bo stosunki z Francuzami uległy ochłodzeniu. Tak więc wyjechałam w 1950
roku. Wróciłam do Polski i zamieszkałam w Oborach. Wtedy Obory nie były jeszcze
rozbudowane, właściwie było tam miejsce dla kierowniczki i ewentualnie dla
kogoś jeszcze. Spędziłam tam prawie rok, zanim dostałam mieszkanie. Zetknęłam
się tam także z Tadeuszem Peiperem. To było dla mnie wielkie przeżycie,
ponieważ cenię go także jako poetę, chociaż jego poezja jest dla mnie bardzo
daleka. Ale też czasy były inne i futuryzm odmienny. I było nas tam dwoje, bo
on podobnie jak ja nie miał gdzie mieszkać.
Kiedy
byłam w Oborach, utrzymywałam kontakt listowny z Ksawerym Pruszyńskim. W pewnym
momencie napisał, że wezwano go do Polski, że przyjedzie i od razu zajedzie do
Obór. Przygotowałam mu pokój i tego ranka czekałam, bo miał wyjechać wcześnie i
dotrzeć popołudniem. Pamiętam, że był piękny dzień, pełno kwiatów, byłam na
spacerze. Wtedy zawołali mnie do telefonu i powiedzieli, że jest ranny w
wypadku, a potem (podobno tak się stopniuje), że zginął. Później rozeszła się
wiadomość, że wracał na ślub ze mną. I został taki mit, ale on jechał po prostu się ze mną zobaczyć i postanowić co dalej. Było wiadomo, że nie utrzyma się długo na placówce, bo był ideologicznie daleki, a poza tym musiał coś robić w Polsce. A ludzie jego typu byli wtedy w Polsce źle widziani. To wyglądało tak, jakby chcieli się go tutaj pozbyć.
Tak
upadła część moich życiowych planów. Upłynęło kilka smutnych dla mnie lat,
samotnych, mimo że zawsze miałam przyjaciół. Zaprzyjaźniłam się wtedy z Jerzym
Turowiczem, który okazał mi ogromnie dużo serca. Niedawno odnalazłam trzy listy
z pierwszego okresu naszej znajomości, kiedy jeszcze byliśmy na pan i pani i
kiedy on chciał się ze mną zobaczyć, żeby mnie jakoś rozerwać. Trzeba było
wtedy wszystko na nowo zaplanować, jakoś się umieścić w polskiej
rzeczywistości. Na szczęście dostałam mieszkanie, ładną kawalerkę przy
Partyzantów. Pracowałam wtedy w dziale reportażu tygodnika „Świat”, który w
stanie wojennym został zlikwidowany. Moje życie polegało głównie na pracy, i to
przede wszystkim pracy zarobkowej. Stosunkowo mało kontaktowałam się ze
światem, z ludźmi, choć muszę przyznać, że zaznałam wówczas wiele serdeczności
i zawiązałam nowe znajomości.
Potem
wszystko się zmieniło. Poznałam Artura Międzyrzeckiego. Ale to już osobny rozdział.
JULIA HARTWIG
notowała Anna Arno
JULIA HARTWIG ur. 1921, zm. 2017. Poetka. Stale w „ZL” od nru 15., poświęciliśmy jej „ZL” 115. Nakładem Zeszytów Literackich ukazała się jej korespondencja ze Zbigniewem Herbertem, tom Błyski zebrane oraz Dziennik amerykański.
ANNA ARNO ur. 1984. Ukończyła historię sztuki w Institute of Fine Arts, New York University. Laureatka Nagrody „Zeszytów Literackich” za debiut. Ogłosiła Niebezpieczny poeta. Konstanty Ildefons Gałczyński (Znak), Okna (Zeszyty Literackie), Jaka szkoda. Krótkie życie Pauli Modersohn-Becker (słowo / obraz terytoria), a ostatnio tom opowiadań Ten kraj (Wydawnictwo Literackie). Nakładem wydawnictwa Iskry wkrótce ukaże się jej biografia Konstantego A. Jeleńskiego.
* Fragment wypowiedzi Julii Hartwig do filmu Andrzeja Wolskiego zrealizowanego dla serwisu „Web of stories”. Wybór i oprac. Anna Arno i red. „ZL”.