TADEUSZ NYCZEK, Bezradna malarka
Wszystko na pozór się zgadza.
Kształt głowy, rysy twarzy, wzrost, sylwetka.
Jednak nie jest podobny.
Może nie w takiej pozie?
W innym kolorycie?
Może bardziej z profilu,
jakby się za czymś oglądał?
Gdyby coś trzymał w rękach?
Książkę własną? Cudzą?
Mapę? Lornetkę? Kołowrotek wędki?
I niechby co innego miał na sobie?
Wrześniowy mundur? Obozowy pasiak?
Wiatrówkę z tamtej szafy?
Albo — jak w drodze do drugiego brzegu —
po kostki, po kolana, po pas, po szyję
już zanurzony? Nagi?
I gdyby domalować mu tu jakieś tło?
Na przykład łąkę jeszcze nie skoszoną?
Szuwary? Brzozy? Piękne chmurne niebo?
Może brakuje kogoś obok niego?
Z kim spierał się? Żartował?
Grał w karty? Popijał?
Ktoś z rodziny? Przyjaciół?
Kilka kobiet? Jedna?
Może stojący w oknie?
Wychodzący z bramy?
Z psem przybłędą u nogi?
W solidarnym tłumie?
Nie, nie, to na nic.
Powinien być sam,
jak niektórym przystało.
I chyba nie tak poufale, z bliska?
Dalej? I jeszcze dalej?
W najzupełniejszej już głębi obrazu?
Skąd, gdyby nawet wołał,
nie doszedłby głos?
A co na pierwszym planie?
Ach, cokolwiek.
Tylko pod warunkiem, że będzie to ptak
przelatujący właśnie.
(Wisława Szymborska, Portret z pamięci)
Wyobraźmy sobie malarza jadącego pociągiem we wrześniowy, a może lepiej październikowy dzień. Jest ciepłe, słoneczne popołudnie. Przyroda, jakby w obronie przed bliską zimową śmiercią, rozrzuciła bujnie wszystkie swoje kolory utajone dotąd w monochromatycznej zieleni wiosny i lata. Po jednej stronie pociągu rozciągają się pola porośnięte kępkami chałupek o rdzawoczerwonych dachach. Ktoś wyszedł na ganek i przyłożywszy rękę do czoła, patrzy na sunący sznur wagonów. Nieopodal dwie małe figurki gonią się dookoła podwórzowej studni. Szyby po przeciwnej stronie pociągu raz po raz rozświetlane są ostrymi błyskami słońca przeciskającego się przez pnie drzew. Pociąg jedzie teraz wzdłuż lasu mieszanego. Między wysmukłymi ciemnymi iglakami pojawiają się brązowo‑złoto‑zielone plamy wiązów i brzóz.
Malarz patrzy raz w lewo, raz w prawo, usiłując zatrzymać w oczach te szybko zmieniające się strzępy pejzażu. Układa w wyobraźni obraz, w którym zamknąć chce całe to migoczące piękno. Kiedy kilkadziesiąt godzin później będzie stał przed niemal gotowym płótnem, poczuje się bezradny i zawiedziony. Obraz jest bowiem, owszem, efektowny. Każdemu innemu wydawałby się spełnioną wizją triumfu jesieni, ale malarz wciąż widzi w nim wszystko to, czego nie udało mu się uchwycić i utrwalić. Płaskie płótno wydaje się mdłą kalkomanią przyłożoną do szyby na krótki moment, a jemu nieustannie wraca przed oczy trójwymiarowy film bez początku i końca.
Mógłby oczywiście namalować nowy obraz, potem kolejny. Ale wie, że
nadal będą to tylko martwe kawałki wielkiego, stłuczonego zwierciadła.
Takim bezradnym malarzem jest narratorka Portretu z pamięci.
Usiłuje przywołać obraz mężczyzny, którego już nie ma. I nie ma zapewne na tyle długo, że odtworzenie jego wizerunku zdaje się sprawiać jej znaczną trudność. Pamięć bowiem tyleż utrwala, co zaciera szczegóły; z czasem te najsłabsze bledną i w końcu ulegają zanikowi, uwyraźniając te, które przypuszczalnie miały największą wartość dla wspominającego.
Wyobraźmy sobie, że narratorka staje przed konkretnym portretem tego mężczyzny. Może to być równie dobrze obraz olejny, rysunek, fotografia. Co tam, dajmy jej więcej szans. Niech to będzie kilka, nawet kilkanaście rysunków. Kilkadziesiąt fotografii. O podobną liczbę obrazów byłoby trudniej. Na jednym ze zdjęć portretowany siedzi w fotelu i spogląda wprost w obiektyw. Chyba się nie uśmiecha, to nie w jego zwyczaju przy takich okazjach. Ma sztruksową marynarkę (narratorka pamięta, że dostał ją od pierwszej żony, kupiła mu ją podczas jednego ze służbowych wyjazdów na Zachód w połowie lat sześćdziesiątych) i nie więcej niż czterdzieści lat. Na innym zdjęciu wygląda najwyżej na piętnastolatka. Rzecz jasna wtedy nie znała go jeszcze. Lekko naburmuszony trzyma w ręku nożyk, chyba finkę, każdy chłopiec musiał wtedy mieć finkę. Obrabia nią spory kij leżący mu na kolanach. Siedzi na grubym pniaku, za nim widać drzewa i przebłyskującą wodę, staw albo leśny strumień. Na jeszcze innej fotografii, zrobionej w czyimś ogrodzie, stoi w otoczeniu dwóch młodych kobiet i starszego pana, w którym narratorka rozpoznaje znanego pisarza B. Jej mężczyzna (już wtedy był jej) coś do niego mówi. Palcem jednej ręki dziobie go w pierś, druga niedbale tkwi w kieszeni spodni.
Kładzie fotografie na stole, zamyśla się, patrząc w okno. Kiedyś bardzo lubili spoglądać przez to okno wychodzące na niewielką ulicę rozszerzającą się z jednej strony w mały trójkątny placyk, na którym wieczorem zbierało się kilku zapalczywych staruszków mieszkających w okolicy. Staruszkowie musieli się znać od niepamiętnych czasów, teraz głośno je wspominali przy partii szachów rozgrywanej na ławce postawionej najbliżej miejskiej latarni. Ich rozmowy, czasem przeradzające się w słowne utarczki wspomagane gwałtownymi gestami kościstych rąk, dobiegały okna, przy którym, celowo nie świecąc światła, oboje siedzieli, przysłuchując się historiom snutym przez podwórkowe towarzystwo.
Gdyby pamięć umiała fotografować. Gdyby umiała zamienić się w film, który można by było odtwarzać sobie w dowolnym momencie. Ale pamięć nie chce się ułożyć w żaden konkretny, wyrazisty obraz. Nie chce i nie umie. Najwyżej wyciąga ze swoich zakamarków coraz to inne fragmenty życia kogoś, kogo już nie ma. Jest siostrą wyobraźni. To, co pamięć wyławia z
chaosu wspomnień, wyobraźnia usiłuje ułożyć w jakąś spójną całość. Ale ta całość jest tylko na chwilę i nie na pewno. Wszystko w tym portrecie „na p o z ó r się zgadza” [podkr. T. N.], a jednak „nie jest podobny”. Narratorka zadaje pamięci pytania: co by było, gdyby ten element postawić w tym miejscu, a tamten trochę dalej? Czy tak skomponowany konterfekt byłby lepszy? Prawdziwszy? Więc podobniejszy?
Nie byłby ani lepszy, ani prawdziwszy, ani podobniejszy. Pamięć jest
zabójczo demokratyczna, nie pozwala wartościować swojej zawartości.
Dlatego narratorce pozostaje tylko pytać o szczegóły i na próbę zestawiać je w różne konfiguracje.
Niemal cały wiersz jest złożony z takich pytań. Na tym zresztą polega jego uroda literacka. Skądinąd wierszy opartych na całościowym koncepcie znajdziemy w twórczości Wisławy Szymborskiej znacznie więcej. Poetka, słynąca z dbałości o kompozycję, lubi te gry i zabawy formalne, których niewyczerpane źródło bije choćby w poezji barokowej. Stąd niewątpliwie jej upodobanie do konceptualnych rymowanek ku czystej rozrywce i satysfakcji z samego śmiechu słów.
Portret z pamięci nie jest jedynym w jej twórczości wierszem ułożonym z samych — czy prawie z samych — znaków zapytania. Podobnie skonstruowane jest Zdumienie z Wszelkiego wypadku, także Konszachty z umarłymi z Ludzi na moście. Ten pierwszy w całości składa się ze zdań pytających. W drugim poza pytającymi znajdziemy tylko jedno zdanie oznajmujące, choć i jego konstrukcji — zakończonej kropką — też kryje się znak
zapytania: „Co mają w rękach — opisz te przedmioty”. Kto ciekaw, niech
sięgnie do wspomnianych tomików.
Wydaje się, że na wszystkie pytania Portretu z pamięci odpowiedź jest jedna i zawsze twierdząca. Czujemy też, że podobnych pytań może być nieskończenie więcej — z identycznym rezultatem końcowym. Ich mnożenie może przypuszczalnie zwiększać podobieństwo portretu do oryginału, ale nigdy nie zmieni go w portret kompletny. Z prostego powodu: portret kompletny musiałby być tożsamy z oryginałem, a to przecież niewykonalne. Dlatego każdy portrecista — malarz, poeta, aktor (aktorzy też na swój sposób
portretują swoich bohaterów) — będzie tylko d ą ż y ł do prawdy oryginału. Portret literacki składa się ze słów i zdań; jakiej trafności i jakości —
zależy od talentu i wyobraźni autora. Ktoś banalniejszy ułożyłby je w ciąg zdań oznajmujących. Szymborska zdecydowała się na zabieg ciekawszy, używając pytajników. Pytajniki to wątpliwości — ale poetce zależało
właśnie na ich pomnożeniu. Bo niczego tu się nie da jeszcze raz sprawdzić, zweryfikować, przymierzyć do oryginału — żeby stwierdzić na pewno.
Oryginał już przecież nie istnieje.
Zabrała go jawa, rzeczywistość jednorazowego użytku, ta ostateczna, od której nie ma ucieczki. Pamiętamy ją z wcześniejszych wierszy, z Jawy, z Nic darowanego, z Życia na poczekaniu.
Jawa nie pierzcha
jak pierzchają sny.
[…]
Mętne i wieloznaczne są obrazy w snach,
[…]
Jawa oznacza jawę,
A to większa zagadka.
Po jednej stronie mamy zatem życie jako „teatr bez próby”, spektakl grany zawsze raz i ostatecznie, po drugiej zaś pamięć tego życia zabranego — też raz i ostatecznie — przez jawę. Na pamięć jednak jakiś wpływ mamy. Owszem, nie całkowity, bo i ona rządzi się swoimi prawami, zacierając jedne szczegóły i utrwalając inne. Możemy ją jednak zmuszać do wysiłku, wydobywając z niej strzępy przeszłości. To jedyna szansa na namalowanie portretu z pamięci kogoś, kogo zabrała jawa. Jedyny sposób na jej oszukanie.
Powiedzmy, są jeszcze sny. „W snach żyje jeszcze / nasz niedawno zmarły, / cieszy się nawet zdrowiem / i odzyskaną młodością. / Jawa kładzie przed
nami / jego martwe ciało”. Ale na sny nie mamy już specjalnego wpływu,
robią, co chcą. Na pamięć, choć to wpływ chwiejny i zawodny, mimo
wszystko mamy.
Dlatego narratorka wiersza, która na jawie utraciła ukochanego, a na sny może liczyć tylko w drodze przypadku (że okażą się mniej szalone i okrutne od jawy) — stawia na pamięć. Tylko pamięć ma narzędzia pozwalające
namalować ułomny, niepewny, niekompletny portret nieobecnego. Portret nieskończony w swoich możliwościach. Ale, paradoksalnie, właśnie w tej nieskończoności jest zwycięstwo zarówno wyobraźni, jak i poezji.
W tym momencie muszę się jednak przyznać do drobnego nadużycia, może tylko drobnego uproszczenia. Bo z relacją jawa–pamięć–sen nie jest w
poezji Szymborskiej tak łatwo i prosto. W wierszu Pożegnanie widoku z
Końca i początku, tomu napisanego pod znakiem niedawnej śmierci
Ukochanego narratorki / autorki, poetka stwierdza wprawdzie: „Potrafię |sobie nawet wyobrazić, / że jacyś nie my / siedzą w tej chwili / na
obalonym pniu brzozy”, co zgadzałoby się z naturą „portretu z pamięci” malowanego wyobraźnią. Ale w najbardziej może przejmującym wierszu, jaki kiedykolwiek Szymborska napisała po stracie innego wtedy
Najbliższego, Śnie zSoli, więc utworze co najmniej trzy dziesiątki lat
wcześniejszym, wszystko jest pomieszane:
Mój poległy, mój w proch obrócony, mój ziemia,
przybrawszy postać, jaką ma na fotografii:
z cieniem liścia na twarzy, z muszlą morską w ręce,
wyrusza do mojego snu.
[…]
Zjawia się na wewnętrznej stronie moich powiek,
na tym jednym jedynym dostępnym mu świecie.
Pomieszana jest pamięć ze snem, jawa z fotografią. Tu niewątpliwie właśnie fotografia uruchomiła proces wskrzeszania pamięci (wiersz dotyczy mężczyzny prawdopodobnie zastrzelonego podczas ostatniej wojny, sam utwór powstał znacznie później, w końcu lat pięćdziesiątych albo z początkiem sześćdziesiątych). Co jednak ciekawe, pobudzona fotografią pamięć natychmiast została przekierowana w stronę snu, jakby to właśnie on, sen, był tym właściwym miejscem, gdzie powinno się odbyć misterium wskrzeszenia Zmarłego. Jeszcze na moment metafora z pojawieniem się ukochanego „na wewnętrznej stronie powiek” myli nam tropy, bo nie musi wcale chodzić o sen; proces uruchamiania pamięci odbywa się wszak najczęściej właśnie wtedy, gdy zamkniemy oczy całkiem na jawie. Ale wszystko, co następuje potem w wierszu, wyraźnie kieruje nas w stronę snu. „Dzień i noc stają się równoczesne, / a wszystkie pory roku zaznawane naraz. // Księżyc czterokwadrowy wachlarz rozpościera, / wirują płatki śniegu razem z motylami / i z kwitnącego drzewa spadają owoce”. Te wizje‑obrazy z pewnością już nie mają nic wspólnego z realnością wywołaną przez konwencjonalne procesy pamięciowe.
Podobne rozwiązanie znajdziemy w nieco późniejszym wierszu Pamięć nareszcie — z następnego po Soli tomu, Sto pociech. Oto jego początek: „Pamięć nareszcie ma, czego szukała. / Znalazła mi się matka, ujrzał mi się ojciec. / Wyśniłam dla nich stół, dwa krzesła. Siedli. / Byli mi znowu swoi i znowu mi żyli”.
Także i tu pamięć równa się sen. A może raczej — pamięć, która „nareszcie ma, czego szukała”, dalszy ciąg realizacji swojego znaleziska powierza snowi, jakby w przekonaniu, że sen lepiej niż pamięć spełni oczekiwania narratorki. Z tą różnicą, że to musi być n a r e s z c i e t e n w ł a ś n i e s e n. Bo wszystkie inne, poprzednie, bywały snami fałszywymi, bardziej koszmarami sennymi niż kojącym przypomnieniem, „w ilu snach się tułali, w ilu zbiegowiskach / spod kół ich wyciągałam, / w ilu agoniach przez ile mi lecieli rąk. / Odcięci — odrastali krzywo”. „Budziłam się ze wstydem” — wyznaje narratorka po wyliczeniu serii koszmarów z rodzicami w roli głównej.
No i mareszcie.
Pewnej zwykłej nocy,
z pospolitego piątku na sobotę,
tacy mi nagle przyszli, jakich chciałam.
Śnili mi się, ale jakby ze snów wyzwoleni,
posłuszni tylko sobie i niczemu już.
W głębi obrazu zgasły wszystkie możliwości,
przypadkom brakło koniecznego kształtu.
Tylko oni jaśnieli piękni, bo podobni.
Zdawali mi się długo, długo i szczęśliwie.
Zbudziłam się. Otwarłam oczy.
Dotknęłam świata jak rzeźbionej ramy.
To senne wspomnienie zamyka się — cóż za miła niespodzianka — ni mniej, ni więcej tylko o b r a z e m właśnie, którego „rzeźbionymi ramami” okazuje się świat jawy. Żeby autorka mogła doznać finalnego uspokojenia, „w głębi obrazu” musiały uprzednio zgasnąć wszystkie możliwości. Już unieruchomiony, spełniony w swojej doskonałości, wyśniony obraz mógł zostać obramowany rzeczywistością pozbawioną grozy.
W Portrecie z pamięci poetka tego spełnienia‑uspokojenia jeszcze nie doznała. Rana po Utraconym była widać za świeża. Malowanie jego portretu wciąż jeszcze składało się z nieskończonych możliwości.
W pewnym momencie nastąpiło jednak „zmęczenie materiału” i pytania o te możliwości zaczynały przypominać bieg w nieskończoność. Trzeba było zmienić kierunek myślenia. Kiedy zawiodły rozmaite przymiarki i przybliżenia do niemożliwej prawdy obrazu („nie, nie, to na nic”, pisze poetka, porzucając tę nadzieję), pojawiła się idea, żeby portretowanego umieścić „w najzupełniejszej już głębi obrazu”. „Skąd, gdyby nawet wołał, / nie doszedłby głos”. A co ważniejsze, on sam prawdopodobnie stały się najwyżej niewyraźną plamką koloru. Tak potraktowany, zwyczajnie wymknąłby się portretowym wymaganiom i oczekiwaniom… Poetka nie musiałaby się już zastanawiać nad jego takim czy innym wyglądem albo wiekiem.
Więcej zatem pytań nie będzie. Portretu doskonałego nie udało się namalować. Kolejne przymiarki‑przybliżenia okazały się rozwiązaniem połowicznym i mało satysfakcjonującym. Poetka‑malarka poniosła w gruncie rzeczy klęskę. Bo czy nie jest porażką ta finalna, niewyraźna plamka koloru w tle zamiast prawdziwego portretu?
Pozostałaby jeszcze kwestia „pierwszego planu”, gdyby bohatera udało się przesunąć „w najzupełniejszą już głąb”. Jesteśmy już przy puencie utworu. Jest w niej zapisany pewien dziwny warunek — „ptak przelatujący właśnie” jako jedyny dopuszczalny pierwszy plan portretu. Dlaczego ptak? W dodatku przelatujący?
Przyznaję — nie umiem na to pytanie sensownie odpowiedzieć. Bo po prostu nie wiem. Czyżby dlatego, że ów ptak wygląda na jedyną istotę całkowicie bezinteresowną — w obrazie z tak widomym trudem malowanym? W dodatku (zważmy na czas teraźniejszy) istotą jedynie przelatującą. Czyli, gdyby to było życie, a nie martwy obraz, za chwilę powinno go nie być; poleciałby dalej.
Wszystko więc jedno, czy namalujemy ptaka na pierwszym planie, Ukochanego zaś na najdalszym — czy postąpimy na odwrót. Nic to nie zmieni. Przyszpilony do pamięci, portret będzie tylko artefaktem. Także, zważmy, portret ptaka. Obraz życia nigdy nie zastąpi żywego życia.
No dobrze, powiecie, ale skąd ptak, dlaczego właśnie ptak? Czy poetka nie ułatwiła sobie życia tym ptakiem? Nawet jeśli ułatwiła, to jednak dosyć trudno byłoby na pierwszym planie obrazu zastąpić ptaka czym innym, powiedzmy fotelem czy zającem. Po pierwsze, ptak jest bardziej poetycki, lepiej poddaje się wyobraźni, bardziej niż cokolwiek nadaje się na symbol „przelatującego życia”, jeśli już użyć tej powycieranej nieco na brzegach metafory. I po drugie, jeśli myślimy o przelatującym życiu, to przecież nie sposób nie pomyśleć, niemal automatycznie, o głównym bohaterze tego wiersza‑portretu.
Jest chyba jeszcze jeden powód, dla którego ptak jest tu znacznie bardziej na miejscu, niż powiedzmy fotel. Przydałoby się teraz ukonkretnić postać portretowanego. Zdradźmy więc od razu, co skądinąd nie jest aż taką tajemnicą, że chodzi o Kornela Filipowicza, wielką i ostatnią miłość poetki, znakomitego pisarza, z wykształcenia biologa. To pod jego niewątpliwym wpływem poetka tak bardzo zafascynowała się naturą, jawnie obecną w jej tomach poetyckich, począwszy co najmniej od Wszelkiego wypadku. Po jego śmierci w 1990 roku poświęciła mu wiele wspaniałych wierszy. Portret z pamięci — obok Każdemu kiedyś z tomu Wystarczy — zamyka ten nienazwany, ale dojmujący cykl. Jeden z najpiękniejszych w całej polskiej poezji żałobnej.
Spytacie: a po czym poznać, że chodzi właśnie o Filipowicza? Proszę sięgnąć po znaną biografię Szymborskiej autorstwa Bikont i Szczęsnej, tam znajdziecie wystarczająco dużo wyjaśnień. Polecam też dwie książki, które ukazały się w tym samym czasie, w 2010 roku, nakładem Wydawnictwa Literackiego. Jedna, autorstwa Jana Pieszczachowicza, jest monografią krakowskiego pisarza i nosi tytuł Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza. Druga, zatytułowana Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu, to zbiór bardzo osobistych wspomnień zaprzyjaźnionych pisarzy, ale także artystów, wydawców, również rodziny. Filipowicz był w Krakowie postacią sławną. Opoką młodych autorów — zwłaszcza w stanie wojennym, dobrym duchem domowych spotkań artystyczno‑literackich, moralnym autorytetem środowiska. Był przy tym podróżnikiem, miłośnikiem przyrody, zapalonym wędkarzem. Szczegóły jego portretu rozsiane są po całym wierszu Szymborskiej. Mapa, lornetka, kołowrotek wędki, wiatrówka, szuwary, brzozy, łąka, ptak wreszcie — to niewątpliwe atrybuty kojarzące się z autorem świetnych opowiadań o naturze człowieka i człowieku w naturze. Oczywiście, można te materialne ślady przyjaźni z naturą przypisać niejednemu. Kto jednak znał Wisławę S. i Kornela F., nie miałby cienia wątpliwości, że Portret z pamięci ma swojego bardzo konkretnego adresata i bohatera.
Dodajmy jeszcze przytoczone w wierszu dwa szczegóły historyczne: „wrześniowy mundur” i „obozowy pasiak”. Kornel Filipowicz brał udział jako żołnierz w kampanii wrześniowej i był więźniem obozów koncentracyjnych Gross‑Rosen i Sachsenhausen.
We wspomnianym nieco wyżej wierszu Każdemu kiedyś, tym naprawdę ostatnim poświęconym śmierci najbliższego poetce człowieka, zapisała Szymborska:
Każdemu kiedyś ktoś bliski umiera,
między być albo nie być
zmuszony wybrać to drugie.
Ciężko nam uznać, że to fakt banalny,
włączony w bieg wydarzeń,
zgodny z procedurą.
Szymborska i jej poezja nigdy nie uznały, że to był fakt banalny.
TADEUSZ NYCZEK
TADEUSZ NYCZEK ur. 1946 r. Eseista i krytyk. Pisze do „Życia Literackiego”, „Echa Krakowa”, „Miesięcznika Literackiego”, „Dialogu”, „Przeglądu Powszechnego” oraz „Pisma”, Ostatnio ogłosił Nawozy sztuczne… Dla artystów i sprzątaczek (Wydawnictwo Literackie). Odznaczony Medalem „Niezłomnym w słowie” 2010.
* Fragment książki Jarmark cudów. 30 x Szymborska, który ukazał się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Zobacz także