TADEUSZ NYCZEK, Bezradna malarka

Wszystko na pozór się zgadza.
Kształt głowy, rysy twarzy, wzrost, sylwetka.
Jednak nie jest podobny.
Może nie w takiej pozie?
W innym kolorycie?
Może bardziej z profilu,
jakby się za czymś oglądał?
Gdyby coś trzymał w rękach?
Książkę własną? Cudzą?
Mapę? Lornetkę? Kołowrotek wędki?
I niechby co innego miał na sobie?
Wrześniowy mundur? Obozowy pasiak?
Wiatrówkę z tamtej szafy?
Albo — jak w drodze do drugiego brzegu —
po kostki, po kolana, po pas, po szyję
już zanurzony? Nagi?
I gdyby domalować mu tu jakieś tło?
Na przykład łąkę jeszcze nie skoszoną?
Szuwary? Brzozy? Piękne chmurne niebo?
Może brakuje kogoś obok niego?
Z kim spierał się? Żartował?
Grał w karty? Popijał?
Ktoś z rodziny? Przyjaciół?
Kilka kobiet? Jedna?
Może stojący w oknie?
Wychodzący z bramy?
Z psem przybłędą u nogi?
W solidarnym tłumie?
Nie, nie, to na nic.
Powinien być sam,
jak niektórym przystało.
I chyba nie tak poufale, z bliska?
Dalej? I jeszcze dalej?
W najzupełniejszej już głębi obrazu?
Skąd, gdyby nawet wołał,
nie doszedłby głos?
A co na pierwszym planie?
Ach, cokolwiek.
Tylko pod warunkiem, że będzie to ptak
przelatujący właśnie.

(Wisława Szymborska, Portret z pamięci)

Wyobraźmy sobie malarza jadącego pociągiem we wrześniowy, a może lepiej październikowy dzień. Jest ciepłe, słoneczne popołudnie. Przyroda, jakby w obronie przed bliską zimową śmiercią, rozrzuciła bujnie wszystkie swoje kolory utajone dotąd w monochromatycznej zieleni wiosny i lata. Po jed­nej stro­nie po­cią­gu roz­cią­ga­ją się po­la po­ro­śnię­te kęp­ka­mi cha­łu­pek o rdza­woczer­wo­nych da­chach. Ktoś wy­szedł na ga­nek i przyłożywszy rę­kę do czo­ła, pa­trzy na su­ną­cy sznur wa­go­nów. Nie­opo­dal dwie ma­łe fi­gur­ki gonią się do­oko­ła po­dwó­rzo­wej stud­ni. Szy­by po przeciw­nej stro­nie po­cią­gu raz po raz roz­świe­tla­ne są ostry­mi bły­ska­mi słońca przeci­ska­ją­ce­go się przez pnie drzew. Po­ciąg je­dzie te­raz wzdłuż la­su miesza­ne­go. Mię­dzy wysmukłymi ciem­ny­mi igla­ka­mi po­ja­wia­ją się brązowo‑złoto­‑zie­lo­ne plamy wiązów i brzóz.

Ma­larz pa­trzy raz w le­wo, raz w pra­wo, usi­łu­jąc za­trzy­mać w oczach te szyb­ko zmie­nia­ją­ce się strzę­py pej­za­żu. Ukła­da w wy­obraź­ni ob­raz, w którym za­mknąć chce ca­łe to mi­go­czą­ce pięk­no. Kie­dy kil­ka­dzie­siąt go­dzin póź­niej bę­dzie stał przed nie­mal go­to­wym płót­nem, po­czu­je się bez­rad­ny i za­wie­dzio­ny. Ob­raz jest bo­wiem, ow­szem, efek­tow­ny. Każ­de­mu in­ne­mu wydawał­by się speł­nio­ną wi­zją trium­fu je­sie­ni, ale ma­larz wciąż wi­dzi w nim wszyst­ko to, cze­go nie uda­ło mu się uchwy­cić i utrwa­lić. Pła­skie płót­no wyda­je się mdłą kal­ko­ma­nią przy­ło­żo­ną do szy­by na krót­ki mo­ment, a je­mu nie­ustan­nie wra­ca przed oczy trójwymiarowy film bez po­cząt­ku i końca.

Mógł­by oczy­wi­ście na­ma­lo­wać no­wy ob­raz, po­tem ko­lej­ny. Ale wie, że
na­dal bę­dą to tyl­ko mar­twe ka­wał­ki wiel­kie­go, stłu­czo­ne­go zwierciadła.
Ta­kim bez­rad­nym ma­la­rzem jest nar­ra­tor­ka Por­tre­tu z pamięci.

Usi­łu­je przy­wo­łać ob­raz męż­czy­zny, któ­re­go już nie ma. I nie ma zapew­ne na ty­le dłu­go, że od­two­rze­nie je­go wi­ze­run­ku zda­je się spra­wiać jej znacz­ną trud­ność. Pa­mięć bo­wiem ty­leż utrwa­la, co za­cie­ra szcze­gó­ły; z cza­sem te naj­słab­sze bled­ną i w koń­cu ule­ga­ją za­ni­ko­wi, uwy­raź­nia­jąc te, któ­re przy­pusz­czal­nie mia­ły naj­więk­szą war­tość dla wspo­mi­na­ją­ce­go.

Wy­obraź­my so­bie, że nar­ra­tor­ka sta­je przed kon­kret­nym por­tre­tem tego męż­czy­zny. Mo­że to być rów­nie do­brze ob­raz olej­ny, ry­su­nek, fo­to­gra­fia. Co tam, daj­my jej wię­cej szans. Niech to bę­dzie kil­ka, na­wet kil­ka­na­ście ry­sun­ków. Kil­ka­dzie­siąt fo­to­gra­fii. O po­dob­ną licz­bę ob­ra­zów by­ło­by trud­niej. Na jed­nym ze zdjęć por­tre­to­wa­ny sie­dzi w fo­te­lu i spo­glą­da wprost w obiek­tyw. Chy­ba się nie uśmie­cha, to nie w je­go zwy­cza­ju przy ta­kich oka­zjach. Ma sztruk­so­wą ma­ry­nar­kę (nar­ra­tor­ka pa­mię­ta, że do­stał ją od pierw­szej żo­ny, ku­pi­ła mu ją pod­czas jed­ne­go ze służ­bo­wych wyjazdów na Za­chód w po­ło­wie lat sześć­dzie­sią­tych) i nie wię­cej niż czter­dzie­ści lat. Na in­nym zdję­ciu wy­glą­da naj­wy­żej na pięt­na­sto­lat­ka. Rzecz ja­sna wte­dy nie zna­ła go jesz­cze. Lek­ko na­bur­mu­szo­ny trzy­ma w rę­ku no­żyk, chy­ba fin­kę, każ­dy chło­piec mu­siał wte­dy mieć fin­kę. Ob­ra­bia nią spo­ry kij le­żą­cy mu na ko­la­nach. Sie­dzi na gru­bym pnia­ku, za nim wi­dać drze­wa i prze­bły­sku­ją­cą wo­dę, staw al­bo le­śny stru­mień. Na jesz­cze in­nej fo­to­gra­fii, zro­bio­nej w czy­imś ogro­dzie, stoi w oto­cze­niu dwóch mło­dych ko­biet i star­sze­go pa­na, w któ­rym nar­ra­tor­ka roz­po­zna­je zna­ne­go pi­sa­rza B. Jej męż­czy­zna (już wte­dy był jej) coś do nie­go mó­wi. Pal­cem jed­nej rę­ki dzio­bie go w pierś, dru­ga nie­dba­le tkwi w kie­sze­ni spodni.

Kładzie fotografie na stole, zamyśla się, patrząc w okno. Kiedyś bardzo lubili spoglądać przez to okno wychodzące na niewielką ulicę rozszerzającą się z jednej strony w mały trójkątny placyk, na którym wieczorem zbierało się kilku zapalczywych staruszków mieszkających w okolicy. Staruszkowie musieli się znać od niepamiętnych czasów, teraz głośno je wspominali przy partii szachów rozgrywanej na ławce postawionej najbliżej miejskiej latarni. Ich rozmowy, czasem przeradzające się w słowne utarczki wspomagane gwałtownymi gestami kościstych rąk, dobiegały okna, przy którym, celowo nie świecąc światła, oboje siedzieli, przysłuchując się historiom snutym przez podwórkowe towarzystwo.

Gdy­by pa­mięć umia­ła fo­to­gra­fo­wać. Gdy­by umia­ła za­mie­nić się w film, któ­ry moż­na by by­ło od­twa­rzać so­bie w do­wol­nym mo­men­cie. Ale pa­mięć nie chce się uło­żyć w ża­den kon­kret­ny, wy­ra­zi­sty ob­raz. Nie chce i nie umie. Naj­wy­żej wy­cią­ga ze swo­ich za­ka­mar­ków co­raz to in­ne frag­men­ty ży­cia kogoś, ko­go już nie ma. Jest sio­strą wy­obraź­ni. To, co pa­mięć wy­ła­wia z
cha­osu wspo­mnień, wy­obraź­nia usi­łu­je uło­żyć w ja­kąś spój­ną ca­łość. Ale ta ca­łość jest tyl­ko na chwi­lę i nie na pew­no. Wszyst­ko w tym portre­cie „na p o ­z ó r się zga­dza” [podkr. T. N.], a jed­nak „nie jest po­dob­ny”. Nar­ra­tor­ka za­da­je pa­mię­ci py­ta­nia: co by by­ło, gdy­by ten element po­sta­wić w tym miej­scu, a tam­ten tro­chę da­lej? Czy tak skomponowa­ny kon­ter­fekt był­by lep­szy? Praw­dziw­szy? Więc podobniejszy?

Nie był­by ani lep­szy, ani praw­dziw­szy, ani po­dob­niej­szy. Pa­mięć jest
za­bój­czo de­mo­kra­tycz­na, nie po­zwa­la war­to­ścio­wać swo­jej za­war­to­ści.
Dla­te­go nar­ra­tor­ce po­zo­sta­je tyl­ko py­tać o szcze­gó­ły i na pró­bę zesta­wiać je w róż­ne kon­fi­gu­ra­cje.

Nie­mal ca­ły wiersz jest zło­żo­ny z ta­kich py­tań. Na tym zresz­tą po­le­ga je­go uro­da li­te­rac­ka. Ską­di­nąd wier­szy opar­tych na ca­ło­ścio­wym kon­cep­cie znaj­dzie­my w twór­czo­ści Wi­sła­wy Szym­bor­skiej znacz­nie wię­cej. Po­et­ka, sły­ną­ca z dba­ło­ści o kom­po­zy­cję, lu­bi te gry i za­ba­wy for­mal­ne, któ­rych nie­wy­czer­pa­ne źró­dło bi­je choć­by w po­ezji ba­ro­ko­wej. Stąd nie­wąt­pli­wie jej upodo­ba­nie do kon­cep­tu­al­nych ry­mo­wa­nek ku czy­stej roz­ryw­ce i satysfak­cji z sa­me­go śmie­chu słów.

Por­tret z pa­mię­ci nie jest je­dy­nym w jej twór­czo­ści wier­szem uło­żo­nym z sa­mych — czy pra­wie z sa­mych — zna­ków za­py­ta­nia. Po­dob­nie skon­stru­owa­ne jest Zdu­mie­nie z Wszel­kie­go wy­pad­ku, tak­że Kon­szach­ty z umar­ły­mi z Lu­dzi na mo­ście. Ten pierw­szy w ca­ło­ści skła­da się ze zdań py­ta­ją­cych. W dru­gim po­za pytający­mi znaj­dzie­my tyl­ko jed­no zda­nie oznaj­mu­ją­ce, choć i je­go konstruk­cji — za­koń­czo­nej krop­ką — też kry­je się znak
za­py­ta­nia: „Co ma­ją w rę­kach — opisz te przed­mio­ty”. Kto cie­kaw, niech
się­gnie do wspo­mnia­nych to­mi­ków.

Wy­da­je się, że na wszyst­kie py­ta­nia Por­tre­tu z pa­mię­ci odpowiedź jest jed­na i za­wsze twier­dzą­ca. Czu­je­my też, że po­dob­nych pytań mo­że być nie­skoń­cze­nie wię­cej — z iden­tycz­nym re­zul­ta­tem koń­co­wym. Ich mno­że­nie mo­że przy­pusz­czal­nie zwięk­szać po­do­bień­stwo por­tre­tu do orygina­łu, ale ni­gdy nie zmie­ni go w por­tret kom­plet­ny. Z pro­ste­go powodu: por­tret kom­plet­ny mu­siał­by być toż­sa­my z ory­gi­na­łem, a to przecież niewy­ko­nal­ne. Dla­te­go każ­dy por­tre­ci­sta — ma­larz, po­eta, ak­tor (ak­to­rzy też na swój spo­sób
por­tre­tu­ją swo­ich bo­ha­te­rów) — bę­dzie tyl­ko d ą­ ż y ł do praw­dy ory­gi­na­łu. Por­tret li­te­rac­ki skła­da się ze słów i zdań; jakiej trafno­ści i ja­ko­ści —
za­le­ży od ta­len­tu i wyobraź­ni au­to­ra. Ktoś ba­nal­niej­szy uło­żył­by je w ciąg zdań oznajmujących. Szym­bor­ska zdecy­do­wa­ła się na za­bieg cie­kaw­szy, uży­wa­jąc pytajni­ków. Pytaj­ni­ki to wątpli­wo­ści — ale po­et­ce za­le­ża­ło
wła­śnie na ich pomnożeniu. Bo nicze­go tu się nie da jesz­cze raz spraw­dzić, zwery­fi­ko­wać, przymie­rzyć do orygina­łu — że­by stwier­dzić na pew­no.
Ory­gi­nał już przecież nie istnieje.

Za­bra­ła go ja­wa, rze­czy­wi­stość jed­no­ra­zo­we­go użyt­ku, ta osta­tecz­na, od któ­rej nie ma uciecz­ki. Pa­mię­ta­my ją z wcze­śniej­szych wier­szy, z Ja­wy, z Nic da­ro­wa­ne­go, z Ży­cia na poczekaniu.

Ja­wa nie pierz­cha
jak pierz­cha­ją sny.
[…]
Męt­ne i wieloznacz­ne są ob­ra­zy w snach,
[…]
Ja­wa ozna­cza jawę,
A to więk­sza za­gad­ka.

Po jed­nej stro­nie ma­my za­tem ży­cie ja­ko „te­atr bez pró­by”, spek­takl gra­ny za­wsze raz i osta­tecz­nie, po dru­giej zaś pa­mięć te­go ży­cia zabrane­go — też raz i osta­tecz­nie — przez ja­wę. Na pa­mięć jed­nak ja­kiś wpływ ma­my. Ow­szem, nie cał­ko­wi­ty, bo i ona rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi, za­cie­ra­jąc jed­ne szcze­gó­ły i utrwa­la­jąc in­ne. Mo­że­my ją jed­nak zmu­szać do wy­sił­ku, wy­do­by­wa­jąc z niej strzę­py prze­szło­ści. To je­dy­na szan­sa na na­ma­lo­wa­nie por­tre­tu z pa­mię­ci ko­goś, ko­go za­bra­ła ja­wa. Je­dy­ny spo­sób na jej oszu­ka­nie.

Po­wiedz­my, są jesz­cze sny. „W snach ży­je jesz­cze / nasz nie­daw­no zmar­ły, / cie­szy się na­wet zdro­wiem / i od­zy­ska­ną mło­do­ścią. / Ja­wa kładzie przed
na­mi / je­go mar­twe cia­ło”. Ale na sny nie ma­my już specjal­ne­go wpły­wu,
ro­bią, co chcą. Na pa­mięć, choć to wpływ chwiejny i za­wod­ny, mi­mo
wszyst­ko ma­my.

Dla­te­go nar­ra­tor­ka wier­sza, któ­ra na ja­wie utra­ci­ła uko­cha­ne­go, a na sny mo­że li­czyć tyl­ko w dro­dze przy­pad­ku (że oka­żą się mniej sza­lo­ne i okrut­ne od ja­wy) — sta­wia na pa­mięć. Tyl­ko pa­mięć ma na­rzę­dzia pozwalają­ce
na­ma­lo­wać ułom­ny, nie­pew­ny, nie­kom­plet­ny por­tret nieobec­ne­go. Por­tret nie­skoń­czo­ny w swo­ich moż­li­wo­ściach. Ale, paradoksalnie, wła­śnie w tej nie­skoń­czo­no­ści jest zwy­cię­stwo za­rów­no wyobraź­ni, jak i po­ezji.

W tym mo­men­cie mu­szę się jed­nak przy­znać do drob­ne­go nad­uży­cia, mo­że tyl­ko drob­ne­go uprosz­cze­nia. Bo z re­la­cją ja­wa–pa­mięć–sen nie jest w
po­ezji Szym­bor­skiej tak ła­two i pro­sto. W wier­szu Po­że­gna­nie wi­do­ku z
Koń­ca i po­cząt­ku, to­mu na­pi­sa­ne­go pod zna­kiem nie­daw­nej śmier­ci
Uko­cha­ne­go nar­ra­tor­ki / au­tor­ki, po­et­ka stwier­dza wpraw­dzie: „Po­tra­fię |so­bie na­wet wy­obra­zić, / że ja­cyś nie my / sie­dzą w tej chwi­li / na
oba­lo­nym pniu brzo­zy”, co zga­dza­ło­by się z na­tu­rą „por­tre­tu z pa­mię­ci” ma­lo­wa­ne­go wy­obraź­nią. Ale w naj­bar­dziej mo­że przej­mu­ją­cym wier­szu, ja­ki kie­dy­kol­wiek Szym­bor­ska na­pi­sa­ła po stra­cie in­ne­go wte­dy
Naj­bliż­sze­go, Śnie zSo­li, więc utworze co naj­mniej trzy dzie­siąt­ki lat
wcze­śniej­szym, wszyst­ko jest pomie­sza­ne:

Mój po­le­gły, mój w proch ob­ró­co­ny, mój zie­mia,
przy­braw­szy po­stać, ja­ką ma na fo­to­gra­fii:
z cie­niem li­ścia na twa­rzy, z musz­lą mor­ską w rę­ce,
wy­ru­sza do mo­je­go snu.
[…]
Zja­wia się na we­wnętrz­nej stro­nie mo­ich po­wiek,
na tym jed­nym je­dy­nym do­stęp­nym mu świe­cie.

Po­mie­sza­na jest pa­mięć ze snem, ja­wa z fo­to­gra­fią. Tu nie­wąt­pli­wie wła­śnie fo­to­gra­fia uru­cho­mi­ła pro­ces wskrze­sza­nia pa­mię­ci (wiersz dotyczy męż­czy­zny praw­do­po­dob­nie za­strze­lo­ne­go pod­czas ostat­niej woj­ny, sam utwór po­wstał znacz­nie póź­niej, w koń­cu lat pięć­dzie­sią­tych al­bo z począt­kiem sześć­dzie­sią­tych). Co jed­nak cie­ka­we, po­bu­dzo­na fo­to­gra­fią pa­mięć na­tych­miast zo­sta­ła prze­kie­ro­wa­na w stro­nę snu, jak­by to właśnie on, sen, był tym wła­ści­wym miej­scem, gdzie po­win­no się od­być miste­rium wskrze­sze­nia Zmar­łe­go. Jesz­cze na mo­ment me­ta­fo­ra z po­ja­wie­niem się ukocha­ne­go „na we­wnętrz­nej stro­nie po­wiek” my­li nam tro­py, bo nie mu­si wca­le cho­dzić o sen; pro­ces uru­cha­mia­nia pa­mię­ci od­by­wa się wszak najczę­ściej wła­śnie wte­dy, gdy za­mknie­my oczy cał­kiem na ja­wie. Ale wszyst­ko, co na­stę­pu­je po­tem w wier­szu, wy­raź­nie kie­ru­je nas w stro­nę snu. „Dzień i noc sta­ją się rów­no­cze­sne, / a wszyst­kie po­ry ro­ku zaznawa­ne na­raz. // Księ­życ czte­ro­kwa­dro­wy wa­chlarz roz­po­ście­ra, / wirują płat­ki śnie­gu ra­zem z mo­ty­la­mi / i z kwit­ną­ce­go drze­wa spa­da­ją owo­ce”. Te wi­zje­‑ob­ra­zy z pew­no­ścią już nie ma­ją nic wspól­ne­go z realnością wy­wo­ła­ną przez kon­wen­cjo­nal­ne pro­ce­sy pa­mię­cio­we.

Po­dob­ne roz­wią­za­nie znaj­dzie­my w nie­co póź­niej­szym wier­szu Pamięć na­resz­cie — z na­stęp­ne­go po So­li to­mu, Sto pociech. Oto je­go po­czą­tek: „Pa­mięć na­resz­cie ma, cze­go szu­ka­ła. / Zna­la­zła mi się mat­ka, uj­rzał mi się oj­ciec. / Wy­śni­łam dla nich stół, dwa krze­sła. Sie­dli. / By­li mi zno­wu swoi i zno­wu mi ży­li”.

Tak­że i tu pa­mięć rów­na się sen. A mo­że ra­czej — pa­mięć, któ­ra „naresz­cie ma, cze­go szu­ka­ła”, dal­szy ciąg re­ali­za­cji swo­je­go zna­le­zi­ska po­wie­rza sno­wi, jak­by w prze­ko­na­niu, że sen le­piej niż pa­mięć speł­ni ocze­ki­wa­nia nar­ra­tor­ki. Z tą róż­ni­cą, że to mu­si być n a­ r e s z­ c i e t e n w ł a­ ś n i e s e n. Bo wszyst­kie in­ne, po­przed­nie, by­wa­ły sna­mi fał­szy­wy­mi, bar­dziej kosz­ma­ra­mi sen­ny­mi niż ko­ją­cym przy­po­mnie­niem, „w ilu snach się tu­ła­li, w ilu zbie­go­wi­skach / spod kół ich wy­cią­ga­łam, / w ilu ago­niach przez ile mi le­cie­li rąk. / Od­cię­ci — od­ra­sta­li krzy­wo”. „Bu­dzi­łam się ze wsty­dem” — wy­zna­je nar­ra­tor­ka po wy­li­cze­niu se­rii koszma­rów z ro­dzi­ca­mi w ro­li głów­nej.

No i ma­resz­cie.
Pew­nej zwy­kłej no­cy,
z po­spo­li­te­go piąt­ku na so­bo­tę,
ta­cy mi na­gle przy­szli, ja­kich chcia­łam.
Śni­li mi się, ale jak­by ze snów wy­zwo­le­ni,
po­słusz­ni tyl­ko so­bie i ni­cze­mu już.
W głę­bi ob­ra­zu zga­sły wszyst­kie moż­li­wo­ści,
przy­pad­kom bra­kło konieczne­go kształ­tu.
Tyl­ko oni ja­śnie­li pięk­ni, bo po­dob­ni.
Zdawa­li mi się dłu­go, dłu­go i szczę­śli­wie.

Zbu­dzi­łam się. Otwar­łam oczy.
Do­tknę­łam świa­ta jak rzeź­bio­nej ramy.

To sen­ne wspo­mnie­nie za­my­ka się — cóż za mi­ła nie­spo­dzian­ka — ni mniej, ni wię­cej tyl­ko o b­ r a­ z e m wła­śnie, któ­re­go „rzeź­bio­ny­mi rama­mi” oka­zu­je się świat ja­wy. Że­by au­tor­ka mo­gła do­znać fi­nal­ne­go uspoko­je­nia, „w głę­bi ob­ra­zu” mu­sia­ły uprzed­nio zga­snąć wszyst­kie możliwości. Już unie­ru­cho­mio­ny, speł­nio­ny w swo­jej do­sko­na­ło­ści, wyśniony ob­raz mógł zo­stać ob­ra­mo­wa­ny rze­czy­wi­sto­ścią po­zba­wio­ną grozy.

W Por­tre­cie z pa­mię­ci po­et­ka te­go speł­nie­nia­‑uspo­ko­je­nia jesz­cze nie do­zna­ła. Ra­na po Utra­co­nym by­ła wi­dać za świe­ża. Ma­lo­wa­nie je­go por­tre­tu wciąż jesz­cze skła­da­ło się z nie­skoń­czo­nych możliwości.

W pew­nym mo­men­cie na­stą­pi­ło jed­nak „zmę­cze­nie ma­te­ria­łu” i py­ta­nia o te moż­li­wo­ści za­czy­na­ły przy­po­mi­nać bieg w nie­skoń­czo­ność. Trzeba by­ło zmie­nić kie­ru­nek my­śle­nia. Kie­dy za­wio­dły roz­ma­ite przy­miar­ki i przybliże­nia do nie­moż­li­wej praw­dy ob­ra­zu („nie, nie, to na nic”, pi­sze po­et­ka, po­rzu­ca­jąc tę na­dzie­ję), po­ja­wi­ła się idea, że­by portre­to­wa­ne­go umie­ścić „w naj­zu­peł­niej­szej już głę­bi ob­ra­zu”. „Skąd, gdy­by na­wet wołał, / nie do­szedł­by głos”. A co waż­niej­sze, on sam praw­do­po­dob­nie stał­y się najwy­żej nie­wy­raź­ną plam­ką ko­lo­ru. Tak po­trak­to­wa­ny, zwyczajnie wymknął­by się por­tre­to­wym wy­ma­ga­niom i ocze­ki­wa­niom… Po­et­ka nie musiała­by się już za­sta­na­wiać nad je­go ta­kim czy in­nym wy­glą­dem al­bo wie­kiem.

Wię­cej za­tem py­tań nie bę­dzie. Por­tre­tu do­sko­na­łe­go nie uda­ło się nama­lo­wać. Ko­lej­ne przy­miar­ki­‑przy­bli­że­nia oka­za­ły się roz­wią­za­niem połowicz­nym i ma­ło sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cym. Po­et­ka­‑ma­lar­ka po­nio­sła w grun­cie rze­czy klę­skę. Bo czy nie jest po­raż­ką ta fi­nal­na, nie­wy­raź­na plam­ka kolo­ru w tle za­miast praw­dzi­we­go por­tre­tu?

Po­zo­sta­ła­by jesz­cze kwe­stia „pierw­sze­go pla­nu”, gdy­by bo­ha­te­ra uda­ło się prze­su­nąć „w naj­zu­peł­niej­szą już głąb”. Je­ste­śmy już przy pu­en­cie utwo­ru. Jest w niej za­pi­sa­ny pe­wien dziw­ny wa­ru­nek — „ptak prze­la­tu­ją­cy wła­śnie” ja­ko je­dy­ny do­pusz­czal­ny pierw­szy plan por­tre­tu. Dla­cze­go ptak? W do­dat­ku prze­la­tu­ją­cy?

Przy­zna­ję — nie umiem na to py­ta­nie sen­sow­nie od­po­wie­dzieć. Bo po pro­stu nie wiem. Czyż­by dla­te­go, że ów ptak wy­glą­da na je­dy­ną istotę cał­ko­wi­cie bez­in­te­re­sow­ną — w ob­ra­zie z tak wi­do­mym tru­dem ma­lo­wa­nym? W do­dat­ku (zważ­my na czas te­raź­niej­szy) isto­tą je­dy­nie prze­la­tu­ją­cą. Czyli, gdy­by to by­ło ży­cie, a nie mar­twy ob­raz, za chwi­lę po­win­no go nie być; po­le­ciał­by da­lej.

Wszyst­ko więc jed­no, czy na­ma­lu­je­my pta­ka na pierw­szym pla­nie, Ukocha­ne­go zaś na naj­dal­szym — czy po­stą­pi­my na od­wrót. Nic to nie zmie­ni. Przy­szpi­lo­ny do pa­mię­ci, por­tret bę­dzie tyl­ko ar­te­fak­tem. Tak­że, zważ­my, por­tret pta­ka. Ob­raz ży­cia ni­gdy nie za­stą­pi ży­we­go ży­cia.

No do­brze, po­wie­cie, ale skąd ptak, dla­cze­go wła­śnie ptak? Czy po­et­ka nie uła­twi­ła so­bie ży­cia tym pta­kiem? Na­wet je­śli uła­twi­ła, to jed­nak do­syć trud­no by­ło­by na pierw­szym pla­nie ob­ra­zu za­stą­pić pta­ka czym innym, po­wiedz­my fo­te­lem czy za­ją­cem. Po pierw­sze, ptak jest bar­dziej poetyc­ki, le­piej pod­da­je się wy­obraź­ni, bar­dziej niż co­kol­wiek na­da­je się na sym­bol „prze­la­tu­ją­ce­go ży­cia”, je­śli już użyć tej po­wy­cie­ra­nej nie­co na brze­gach me­ta­fo­ry. I po dru­gie, je­śli my­śli­my o prze­la­tu­ją­cym ży­ciu, to prze­cież nie spo­sób nie po­my­śleć, nie­mal au­to­ma­tycz­nie, o głów­nym boha­te­rze te­go wier­sza­‑por­tre­tu.

Jest chy­ba jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go ptak jest tu znacz­nie bar­dziej na miej­scu, niż po­wiedz­my fo­tel. Przy­da­ło­by się te­raz ukonkretnić po­stać por­tre­to­wa­ne­go. Zdradź­my więc od ra­zu, co ską­di­nąd nie jest aż ta­ką ta­jem­ni­cą, że cho­dzi o Kor­ne­la Fi­li­po­wi­cza, wiel­ką i ostat­nią mi­łość po­et­ki, zna­ko­mi­te­go pi­sa­rza, z wy­kształ­ce­nia bio­lo­ga. To pod je­go nie­wąt­pli­wym wpły­wem po­et­ka tak bar­dzo za­fa­scy­no­wa­ła się naturą, jaw­nie obec­ną w jej to­mach po­etyc­kich, po­cząw­szy co naj­mniej od Wszel­kie­go wy­pad­ku. Po je­go śmier­ci w 1990 ro­ku po­świę­ci­ła mu wie­le wspa­nia­łych wier­szy. Por­tret z pa­mię­ci — obok Każ­de­mu kie­dyś z to­mu Wy­star­czy — za­my­ka ten nie­na­zwa­ny, ale dojmu­ją­cy cykl. Je­den z naj­pięk­niej­szych w ca­łej pol­skiej po­ezji żałobnej.

Spy­ta­cie: a po czym po­znać, że cho­dzi wła­śnie o Fi­li­po­wi­cza? Proszę się­gnąć po zna­ną bio­gra­fię Szym­bor­skiej au­tor­stwa Bi­kont i Szczę­snej, tam znaj­dzie­cie wy­star­cza­ją­co du­żo wy­ja­śnień. Po­le­cam też dwie książ­ki, któ­re uka­za­ły się w tym sa­mym cza­sie, w 2010 ro­ku, na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Li­te­rac­kie­go. Jed­na, au­tor­stwa Ja­na Piesz­cza­cho­wi­cza, jest mo­no­gra­fią kra­kow­skie­go pi­sa­rza i no­si ty­tuł Ku wiel­kiej opo­wie­ści. O ży­ciu i twór­czo­ści Kor­ne­la Fi­li­po­wi­cza. Dru­ga, za­ty­tu­ło­wa­na By­li­śmy u Kor­ne­la. Rzecz o Kor­ne­lu Fi­li­po­wi­czu, to zbiór bar­dzo oso­bi­stych wspo­mnień za­przy­jaź­nio­nych pi­sa­rzy, ale także ar­ty­stów, wy­daw­ców, również ro­dzi­ny. Fi­li­po­wicz był w Kra­ko­wie po­sta­cią sław­ną. Opo­ką młodych au­to­rów — zwłasz­cza w sta­nie wo­jen­nym, do­brym du­chem do­mo­wych spo­tkań ar­ty­stycz­no­‑li­te­rac­kich, mo­ral­nym au­to­ry­te­tem śro­do­wi­ska. Był przy tym po­dróż­ni­kiem, mi­ło­śni­kiem przy­ro­dy, za­pa­lo­nym węd­ka­rzem. Szczegó­ły je­go por­tre­tu roz­sia­ne są po ca­łym wier­szu Szym­bor­skiej. Ma­pa, lor­net­ka, ko­ło­wro­tek węd­ki, wia­trów­ka, szu­wa­ry, brzo­zy, łą­ka, ptak wresz­cie — to nie­wąt­pli­we atry­bu­ty ko­ja­rzą­ce się z au­to­rem świet­nych opo­wia­dań o na­tu­rze czło­wie­ka i czło­wie­ku w na­tu­rze. Oczy­wi­ście, moż­na te ma­te­rial­ne śla­dy przy­jaź­ni z na­tu­rą przy­pi­sać nie­jed­ne­mu. Kto jed­nak znał Wi­sła­wę S. i Kor­ne­la F., nie miał­by cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Portret z pa­mię­ci ma swo­je­go bar­dzo kon­kret­ne­go ad­re­sa­ta i bohate­ra.

Do­daj­my jesz­cze przy­to­czo­ne w wier­szu dwa szcze­gó­ły hi­sto­rycz­ne: „wrze­śnio­wy mun­dur” i „obo­zo­wy pa­siak”. Kor­nel Fi­li­po­wicz brał udział ja­ko żoł­nierz w kam­pa­nii wrze­śnio­wej i był więź­niem obo­zów koncentracyjnych Gross­‑Ro­sen i Sach­sen­hau­sen.

We wspo­mnia­nym nie­co wy­żej wier­szu Każ­de­mu kie­dyś, tym napraw­dę ostat­nim po­świę­co­nym śmier­ci naj­bliż­sze­go po­et­ce czło­wie­ka, zapisa­ła Szym­bor­ska:

Każ­de­mu kie­dyś ktoś bli­ski umie­ra,
mię­dzy być al­bo nie być
zmuszo­ny wy­brać to dru­gie.

Cięż­ko nam uznać, że to fakt ba­nal­ny,
włą­czo­ny w bieg wy­da­rzeń,
zgod­ny z pro­ce­du­rą.

Szym­bor­ska i jej po­ezja ni­gdy nie uzna­ły, że to był fakt ba­nal­ny.

TA­DE­USZ NY­CZEK

TADEUSZ NYCZEK ur. 1946 r. Eseista i krytyk. Pisze do „Życia Literackiego”, „Echa Krakowa”, „Miesięcznika Literackiego”, „Dialogu”, „Przeglądu Powszechnego” oraz „Pisma”, Ostatnio ogłosił Nawozy sztuczne… Dla artystów i sprzątaczek (Wydawnictwo Literackie). Odznaczony Medalem „Niezłomnym w słowie” 2010.


* Frag­ment książ­ki Jar­mark cu­dów. 30 x Szym­bor­ska, któ­ry uka­zał się na­kła­dem Pań­stwo­we­go In­sty­tu­tu Wy­daw­ni­cze­go.


Zobacz także