ANTAL SZERB, Trzecia wieża

Chciałem pojechać do Hiszpanii, ale Hiszpania tego najstraszliwszego lata swojej historii nie wydawała się krajem gościnnym, a dwie stacje radiowe podające z coraz to nową siłą całkowicie sprzeczne ze sobą informacje wykrzykiwały w świat wieści o spustoszeniu zabytków, dla których człowiek się tam wybierał. Może więc już nigdy nie pojadę do Hiszpanii, a jeśli jednak, nie znajdę tam tego, czego szukałem. Historia na jakiś czas zapomina o niektórych miastach na Ziemi, o jakiejś Norymberdze, o jakimś Oksfordzie czy Toledo, ale czyni to tylko przez roztargnienie; nadchodzi ostrzeżenie i pod ciosami młota wojen, rewolucji, wstrząsów czy „postępu” wszystko przemija. Pomyślałem, że koniecznie trzeba pojechać do Włoch, póki jeszcze są na swoim miejscu i póki mogę się tam udać. Kto wie, jak długo będzie to możliwe, jak długo będę mógł, będziemy mogli w ogóle podróżować, bo przecież kierunek postępu wskazuje, że człowiek właściwie nie powinien opuszczać kraju, którego jest obywatelem; Niemcy dość długo musieli płacić tysiąc marek kary, gdy chcieli wyjechać do Austrii, i w ogóle trudno im się dokądkolwiek ruszyć. Podróż zagraniczna nie jest potrzebą prymarną i państwo totalne prędzej czy później ustanowi zasadę, zgodnie z którą prawdziwy patriota nie opuszcza terytorium swojej ojczyzny, prawdziwy patriota siedzi w domu. Dlatego każda moja podróż do Włoch jest jakby ostatnią i nawet kiedy jestem w jakimś mieście po raz pierwszy, wydaje mi się, że już je kiedyś widziałem, a jednocześnie żegnam się z nim na zawsze. Dostojewski pisze, że człowiek powinien żyć tak, jakby każda chwila w jego życiu była niczym ostatnia chwila skazańca, by zdołał sobie uświadomić niewyrażalną pełnię życia — moje wrażenia z Włoch są właśnie takimi ostatnimi chwilami.

BYĆ W WENECJI

Pojechałem do Włoch na łeb na szyję, w panice, nieporządnie spakowany, nie czekając na walutę, którą z ojcowską troską miał mi wypłacić bank narodowy; wstrzymywałem oddech do samej Wenecji. Był upał, Wenecja pękała w szwach, w hotelach odprawiano mnie z posępną lub niechętną miną. Mówi się, że Wenecja jeszcze nigdy nie miała tak świetnego sezonu jak teraz, kiedy samoloty bombardują letniska hiszpańskie, a w kurortach francuskich kelnerzy ogłaszają strajk przy co drugim posiłku. O świcie, kiedy kładący się późno spać już się położyli, a wcześnie wstający jeszcze się nie obudzili, nie ma w Wenecji ani jednego posłania, które nie byłoby zajęte, i nie wspominam tu o Niemcach, którzy oszczędzając na kosztach hotelu, drzemią na tarasach kawiarni i czekają na świt. Nie było przyjemnie przybyć do tego upalnego, kapryśnego i pełnego bogatej hałastry miasta, krążyłem bez końca, nim zdobyłem kwaterę, ale jednocześnie czułem wielką ulgę: byłem tam. Z dobrym czy złym samopoczuciem, szczęśliwy czy nieszczęśliwy — to wszystko drobiazg wobec faktu, że jestemtam, więc nieistotne w jakim nastroju. Życie nie zawsze i nie wszędzie jest jednakowo rzeczywiste; jakimiż mędrcami byli wielcy scholastycy, rozróżniający stopnie realności bytu, po których porządek istnienia, zgłębiając prawdę, zdąża ku doskonałości. Nie, ani w duchowym, ani w cielesnym sensie tego słowa nie czułem się dobrze w Wenecji, ale przez cały czas miałem świadomość, że tu jestem i bardziej istnieję dzięki obecności w tej wyższej przestrzeni.

POCHWAŁA WENECJI

Wenecja jest centrum świata. A przynajmniej jednym z centrów, bo świat ma ich kilka, oś globu nachyla się w różne strony, istnieje wiele obowiązujących prawd i wiele nauk, według których „potrzeba tylko jednego”. Na placu Świętego Marka czujesz się w centrum świata, podobnie jest w kilku miejscach w Rzymie, a także w Paryżu na placu Opery. W Londynie nie ma środka świata i choć jest on największym miastem oraz stolicą największego narodu, leży jakoś na peryferiach, nie stanowi centrum, nie ma placu Świętego Marka; Valery Larbaud słusznie mówi o wiejskiej samotności Londynu. Kto spaceruje po placu Świętego Marka, wie, że spacerując, pełni pewną funkcję, bo będąc tam, na placu Świętego Marka, pozwala światu krążyć dookoła siebie. Wenecja jest miastem bliskości. To miasto o najbardziej ludzkich proporcjach, charakterystyczny dla kultury zachodniej pęd do nieskończoności spotyka tu klęska, Wenecja nie może się „rozwijać”, nie może być większa niż jest, bo już od dawien dawna zajęła każdy skrawek lądu wokół siebie. A tego lądu jest niewiele. W pół godziny można dotrzeć do najodleglejszego punktu miasta i niemal wszędzie pieszo. Wszystko jest blisko, a to, co naprawdę dalekie, też znajduje się w osiągalnym pobliżu: przy ulicach cumują wielkie statki, ocean podchodzi do domów. Może dlatego Wenecja jest bardziej miejska od innych miast, pełniejsza, swojska.Nad laguną przed Molo zapada zmierzch, coraz wyraźniejsze zarysy San Giorgio Maggiore, Giudecca i Santa Maria della Salute stają się podręcznikowym przykładem harmonii piękna natury i dzieła rąk ludzkich, wzorem koniugacyjnym amo — amas — amat, miasto wypełnia się łagodnym spokojem terakoty i różu, wywołującym instynktowną nostalgię nawet u tych, którzy nigdy go nie widzieli, więc jeśli ktoś przyjeżdża do Wenecji po raz pierwszy, również ma wrażenie, że już kiedyś ją widział.

ZAUŁKI

Z nienasyconą zachłannością znów chodzę po zaułkach Wenecji. Są cudownie ciasne, niektóre tak bardzo, że dwóch grubych ludzi nie mogłoby przejść obok siebie, ale i w tych szerszych jest tak wąsko, że podczas poprzedniego pobytu byłem świadkiem, jak w Niedzielę Wielkanocną uliczka wypełniła się ludźmi, tłum się zatrzymał i nie mógł ruszyć ani naprzód, ani do tyłu. Bardzo powoli, krok po kroku, po półgodzinnej szamotaninie udało nam się wreszcie wydostać z liczącej sobie zaledwie sto metrów uliczki. Gdybym miał wskazać konkretną przyczynę, powiedziałbym, że pokochałem Włochy z powodu zaułków. Zaułek nie jest tym, czym był ogród w epoce Goethego, a dla romantyków „natura”. Ale nie ma takich śnieżnych szczytów czy lodowców, górskich jezior i rzek, mórz i parków, które dostarczałyby mi tyle natchnienia, ile zaułki starych włoskich miast. Prowadzą mnie do nich marzenia i nostalgia, bo kiedy po raz pierwszy ujrzałem we Włoszech maleńkie ulice górskiego miasteczka, przeżyłem największą ekstazę w życiu. Co to jest, nie wiem. Poruszenie, jakie wywołują we mnie zaułki, jest tak głębokie, że nie wyjaśnia tego szczególna wrażliwość człowieka o zainteresowaniach historycznych; to coś znacznie bardziej intensywnego i instynktownego. Znam do znudzenia wykładnię freudowską i mam ją za tak prawdopodobną, że aż niewiarygodną.

PENSJONAT

Wenecja
Torre dell’Orologio

W pierwszym hotelu, w którym była szansa na pokój, kelner mówił po francusku. Bardzo się przestraszyłem. Instynktownie wyczułem coś, co potem potwierdziło doświadczenie — że za francuski trzeba drogo płacić. Jeśli zwracają się do człowieka po niemiecku, wiedzą, że nie ma pieniędzy, jeśli po francusku — uważają go za przedstawiciela wytwornego świata. Nie zatrzymałem się tam. Zakotwiczyłem w końcu w małym pensjonacie wręcz wrośniętym w historię, bo położonym w najbardziej historycznym punkcie miasta: znajduje się on na placu Świętego Marka, u wylotu Mercerii, w budynku, którego środkową częścią jest wieża zegarowa Torre dell’Orologio. Z okna widzę intymne szczegóły kościoła Świętego Marka, a nad moją głową dwie postaci z kruszcu wydzwaniają godziny. Czuję się jak myszka w ciżemce wielkiego doży Morosiniego. Wikt znośny. Okno maleńkiej jadalni wychodzi na plac, goście mówią rozmaitymi dialektami francuskiego i niemieckiego. Francuska rodzina: dwie mamy i dwie córki. Uważa się, że patent na niezgrabność mają rasy północne. Ale kiedy przyglądam się tym Francuzkom i innym tutaj, widzę, że mogą śmiało konkurować z Niemkami. Są tylko niezdarne w inny sposób, z pewną gracją. Ale może to już uprzedzenie.

UNGHERIA

Włosi nas lubią. Codziennie czytam o nas w gazetach: „Dom rodzinny nad Balatonem”, „Nostalgia diBaszta Rybacka” (nostalgia oznacza dla nich, jak sądzę, atmosferę. Co za mądry język!). Ludzie też są mili, gdy słyszą „Ungheria”. Wyobrażam sobie, że dla Włochów Ungheria oznacza coś podobnego co dla nas Italia: przyjazny, romantyczny i całkiem inny kraj. Nas przyciąga do Włoch to, że tu wszystko jest tak stare, ich — że u nas wszystko takie nowe; ale to są podobne postawy. Widziałem grupę włoskich turystów, którzy z zachwytem przyglądali się kościołowi w dzielnicy Pasarét. Jeszcze nigdy nie widzieli tak nowoczesnego kościoła. Kiedyś zapytano mnie w Anglii, jak mogłem opuścić moją romantyczną ojczyznę dla filisterskiej, szarej Anglii. Włosi pewnie też by o to zapytali.

TAJEMNICA ŚWIĘTEGO MARKA

Ogromny klasyczny plac i bizantyjska świątynia Świętego Marka tworzą organiczną całość, ale pozostają ze sobą w logicznej sprzeczności. Gmachy prokuracji i sam plac reprezentują spełnioną, dojrzałą kulturę europejską — podczas gdy kościół jest prastary, barbarzyńsko złoty, prymitywny, przedeuropejski, wcześniejszy od wszelkich europejskich dzieł. Kiedy go budowano, Europa jeszcze ostatecznie nie zdecydowała się zostać Europą. Równie dobrze mogła być Bizancjum. Na portalu widzimy kraty żelazne, których dziś powstydziłby się wiejski kowal. Jak pierwotny jest ustawiony na kolumnie przy Molo lew św. Marka i Don Kichot na przeciwległej kolumnie! A już dwa lwy z czerwonego porfiru na tyłach kościoła wyglądają tak dziecięco nieporadnie, że chciałoby się pogłaskać je po głowach. Podobne czerwone lwy można zobaczyć w wielu miastach północnych Włoch, jak przycupnięte przed kościołami zdają się czekać na jałmużnę. Ale co tam technika! Tu panuje duch. Plac Świętego Marka jest nie większy od placu przed katedrą w Szegedzie, ale jaka tu grandezzaw stosunku do możliwości, do weneckich warunków. Ta proporcja decyduje o niezwykłości: było tak mało miejsca, a oni nie wahali się poświęcić go dla ukazania własnej wspaniałości. I to jest właśnie tajemnica tej świątyni: kiedy w Europie wczesnego średniowiecza Wenecja była jeszcze jak polana w dżungli, gotowi byli poświęcić Bogu i swemu patronowi aż tyle złota, pracy i piękna. Gdyby kościół Świętego Marka budowano dziś, czy podobałby mi się tak szczerze jak katedra we Florencji? Nie wiem. Kampanila została odbudowana niedawno i człowiek czuje w tym jakieś świętokradztwo. Ale kościoła Świętego Marka nie zbudowano by w dzisiejszych czasach. Tylko dlaczego grają tu ciągle walca Nad pięknym modrym Dunajemi kawałki z Zemsty nietoperza?

ZANIPOLO

Wenecja, Bazylika Santi Giovanni e Paolo

Tu spoczywają dożowie znużeni trudami wojen i administrowaniem miastem. Przed kościołem konny posąg Bartolomea Colleoniego, wzorcowa rzeźba jeźdźca, przykład dla wszelkich późniejszych konnych posągów królów i wodzów. Nikt nie potrafi jednak odtworzyć groźnego spojrzenia condottierei tak słusznie podziwianej przez historyków sztuki jedności, jaką tworzą jeździec i koń. W Zanipolo widziałem nagrobek, na którym zmarły i jego trumna stanowią podobnie nierozłączną całość jak condottierei jego koń. A to poruszyło mnie bardziej, bo nie wszyscy przychodzą na świat na koniu, ale żeby w trumnie… Przemijalność. Wenecja już raz zaczęła się rozpadać, mniej więcej na początku XIX wieku, ale potem ten straszny proces jakoś się zatrzymał. Na jak długo? Tu, w Zanipolo, przy nagrobkach dożów znów nawiedziło mnie „odwrócone proroctwo”, wielka i niedająca się odegnać, dręcząca wizja, wspólna dla tych, dla których historia jest sprawą intymną. Nadejdzie czas, kiedy w pałacach wielkich miast drastycznie zmniejszona liczba ludności będzie wegetować jak jaskiniowcy w grotach. Początek tego procesu już widać tu i ówdzie w starych wielkich miastach: w Paryżu na Place des Vosges, w Rzymie w pałacu Orsinich i tu, w położonych opodal pałacach nad Canal Grande. Zbliża się chwila, kiedy Pałac Dożów zostanie rozparcelowany na mieszkanka typu pokój z kuchnią, a potem nadejdzie czas, że i one nie znajdą nabywców. W taki sposób obumarła starożytność. Całymi wiekami Rzym miał niewiele więcej mieszkańców niż wioska. Scena eskimoska Tragedii człowiekapowstała jeszcze w świecie kultu nauki; gdyby Madách pisał ją dziś, zapewne nie rozgrywałaby się na biegunie, tylko na placu Świętego Marka czy na paryskim placu Opery, a Ewa wyszłaby nie z igloo, tylko z ruin wejścia do metra.

ROZMYŚLANIE

Nie mogę dojść, co było tu na początku — woda czy dom? Myślę, że woda: ale jak to możliwe, że woda zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończy się dom? Bo wydaje się, jakby wpierw istniały ulice, a potem wpuszczono wodę.

WIECZOREM NA PIAZZA

Po kolacji siedzę na tarasie kawiarni, na placyku znajdującym się u zbiegu pięciu ruchliwych ulic, ale nie większym od jadalni w kamienicy. Placyk ma całkowicie teatralną scenografię, we Włoszech w takich miejscach wystawia się opery. Statyści wchodzą i wychodzą, krąży tu cały czas wielki tłum. Niewiarygodne, jak wielu jest Włochów, szczególnie wieczorami. I ciągle gdzieś idą, to tu, to tam, ale dokąd? Chodzą zawsze kilkoma tymi samymi ulicami, podczas gdy pozostałe są puste. Przez radio włączone w kawiarni włoski Pluhár relacjonuje zmagania olimpijskie. Mówi spokojnie i bezbarwnie, nie ma w nim śladu zaraźliwej emocjonalności prawdziwego Pluhára. A człowiek sądziłby, że właśnie Włosi… Na ulicach widzę wielu starszych mężczyzn w marynarskich spodniach i bluzach — to marynarze. I widać w tłumie czasem mężczyzn w białych płóciennych ubraniach i hełmach przypominających tropikalne kaski — to z kolei policjanci. W swoich uniformach krążą tu jak Anglicy pomiędzy tubylcami.

SIGNORY I SIGNORINY

Wiele kobiet. Wenecjanki nie noszą kapeluszy i wszystkie są brzydkie. W porównaniu z nimi paryżanki wydają się naprawdę ładne. Sporo tu blondynek, częściowo dlatego, że to wenecki typ, który, jak wiemy od Burckhardta, już w epoce renesansu był jasnowłosy, ale poza tym naśladują anglosaski ideał urody i rozjaśniają włosy. Na tym polega paradoks ich twarzy: połączenie jasnych, germańskich włosów i łacińskich rysów. To razem jakoś do siebie nie pasuje. Twarze mężczyzn też są paradoksalne: przy dużych, żydowsko‑rzymskich nosach i pięknych południowych oczach mają uszy płasko przylepione do głowy jak Niemcy. Wśród młodych chłopców widziałem wielu bardzo pięknych, ale kobiety, niestety, brzydule. I mogą być porządne. W Wenecji widziałem tylko jedną ulicznicę, która spacerowała pod rękę z matką, a inna, która mnie zaczepiła, nie miała dwunastu lat. Nie brakuje mi ich. We Włoszech ja też jestem porządny. W Paryżu i Londynie moja fantazja miłosna nieustannie błyskała niespokojnym płomieniem, nieznajome domy i kobiety w obcym typie nasuwały wyobrażenia jakichś nowych uczuć i rozkoszy. We Włoszech nie czuję nawet zwykłego seksualnego niepokoju, typowego dla egzystencji samotnego mężczyzny. Kobiety mnie nie interesują. W Wenecji ich nie potrzebuję. Bo i po cóż? Wenecja sama jest kobietą, niepoznawalną, podniecającą, ceglastoróżową.

CA’ REZZONICO

Ca’Rezzonico

W pałacu Rezzonico wystawa: pamiątki weneckie z XVIII wieku. Poszedłem na nią, bo byłem ciekaw, jak wyglądają wnętrza pałacu nad Canal Grande, a poza tym pociąga mnie XVIII‑wieczna Wenecja, ojczyzna Casanovy. Strop sali głównej zdobią freski Tiepola: rokokowy anioł Wiedzy z pochodnią w ręce przepędza Ignorancję. Szczęśliwy XVIII wiek! Gdzie bawiła od tamtej pory Ignorancja, w jakim to znakomitym sanatorium przebywała, że teraz udało się jej wrócić w pełni sił, w tak dobrym zdrowiu? Mnóstwo malowideł. To ciekawe, choć nie bardzo rozumiem, dlaczego: z XVIII‑wiecznych portretów spoglądają na ogół mądre, delikatne twarze, a na płótnach grupowych czy scenach obyczajowych twarze są pozbawione wyrazu jak kukły. Jakże inny charakter mają obrazy przedstawiające rodzinę Rezzonico! Pośrodku mądry, gruby, zimny książę Kościoła, papież Casanovy, który wspomina go często, z sympatią i tylko po nazwisku, papież Rezzonico; jako wenecjanin Casanova był z niego dumny. Wokół papieża pozostali członkowie rodziny, jakiś kardynał, jakiś wenecki radca i mali wnukowie, siostrzeńcy Jego Świątobliwości, sam nie wiem, co oznacza to słowo, rangę czy raczej zajęcie. Na obrazach królują maski. Maski, o których tyle czytałem u Casanovy, ale dopiero teraz widzę, jak wyglądały. Ogromna czarna peleryna, czarny trójgraniasty kapelusz i przymocowana do niego biała maska z przerażającym, przypominającym dziób nosem; całość stroju wywiera nadzwyczaj tajemnicze i złe wrażenie. Maski nadawałyby się do filmu kryminalnego, gdyby nie były w jakiś sposób intelektualne i przynależne do wyższego porządku. Nosili je kawalerowie weneccy podczas karnawału, by mieszać się z ludem bez wystawiania na szwank swojej pozycji, a ponieważ karnawał trwał wiele tygodni, długo je noszono. W czasach Casanovy te brzydkie, dziobiaste maski symbolizowały Wenecję. I czymś nasiąkły, jakimś demonicznym, dawnym łotrostwem, tak starym i delikatnym, że dziś bardziej wzrusza niż wielkie czyny miłości i dobroci.

VICENZA

Ciche, prowincjonalne miasteczko sławne dzięki Palladiowi. Tu żył i budował ostatni wielki mistrz renesansu. Znamienne jest, że Goethe w tej scenerii spotkał się ze sztuką Palladia i widząc harmonię jego linii, stał się klasykiem. Dusza północna funkcjonuje odśrodkowo. Niemcy ogłosili cesarstwo w Wersalu, a w Vicenzy odnaleźli wyżyny swego ducha.Wspaniałą cechą Włoch jest to, że były miejscem tylu wielkich przeżyć północnego ducha; począwszy od legendarnych bohaterów wędrówki ludów i średniowiecznych cesarzy fantastów, najlepsi przedstawiciele ludów północnych żyli i umierali dla Italii trawieni przejmującą miłością. W łagodniejszych i dźwięczniejszych wiekach śladem wojowników poszli poeci, święta trójca liryki angielskiej: tu żył i kochał wielki lord, cudowny komediant, tu, nie mogąc już oddychać, przyjechał umrzeć wielki admirator urny greckiej i tu spłonęła na stosie anielska twarz Shelleya. Jadąc na południe, coraz częściej napotykamy ślady ich stóp, aż wreszcie wzruszeni przystajemy u grobów dwóch spośród tej trójki w Rzymie na tyłach piramidy Cestiusza, na małym cmentarzyku, który Shelley opisał tak, jakby go przeczuł. Włochy nie byłyby Włochami bez unoszących się nad ich krajobrazami marzeń Północy, przekształcających je w kraj jednocześnie najbardziej rzeczywisty i urojony najbardziej wykreowany przez poetów spośród wszystkich krajów. Cóż ja bym wiedział o Włoszech, gdyby nie wędrowali po nich moi mistrzowie duchowi, ci trzej Anglicy i trzej Niemcy: Goethe, szukający wiecznie czystych linii, Jean Paul, rajski wędrowiec, i Eichendorff, który stworzył mit letniej włoskiej nocy.

Zatem był tu Goethe w obszernej pelerynie i wielkim kapeluszu, obejrzał pałace budowane przez Palladia, interesował się kuchnią i strojami ludu, wysłuchał walnego zebrania Akademii Olimpijskiej i żałował, że niemieccy poeci nie mogą występować ze swoimi dziełami na rynku, by „persönlichbelustigen”, osobiście zabawiać swój naród. I przyglądając się liniom Palladia, pisał Ifigenię. Harmonia Palladia pokonała furie jego duszy, oczyściła go jak Ifigenia Orestesa — a gdy nasycił się łagodnym włoskim spokojem, narodziła się w nim ostateczna wizja samoistnej doskonałości ludzkiego ducha, która w pamięci ludzkości łączy się od tej pory z jego nazwiskiem. 

Vicenza
Piazza dei Signori

Kiedy przyglądam się utrwalonym w budowlach harmonijnym liniom Palladia, widzę tylko, jak bardzo są goetheańskie, jak bardzo ifigeniczne. W życiu ducha działa tu być może jakaś cudowna przedustawna harmonia, najpierw rodzi się włoski mistrz, który obmyśla i buduje swoje dzieła, by po dwustu latach ujrzał je niemiecki poeta i pisząc swoje dzieło, zrozumiał samego siebie i swoje powołanie. Więc choć narody i generacje wielekroć walczyły ze sobą w tych czasach, prawdziwie wielcy — Mihály Babits ma rację — „odpowiadają sobie oddaleni w czasie i przestrzeni”.

WERONA

Posępne i piękne miasto. Brama Południa: tędy wtargnęły do Włoch ludy Północy, nazwę tego miasta nosił ze sobą przez stulecia legend największy ze zdobywców Północy, Teodoryk Wielki, Dietrich von Bern (czyli z Werony), Saksończyk Detre z naszych podań, który jako dziki myśliwy pędzi z wiecznym gotyckim i gockim niepokojem przez zdobioną bramę San Zeno. Tu panowali najbardziej męscy tyrani miast Scaligerowie, po których pamiątką pozostają schody, symbol miasta, i dwa piękne nagrobki. Cóż to za indiańskie, szczere nazwiska! Na dworze Wielkiego Psa żył i zamartwiał się Wygnaniec z Florencji, tędy chadzał po cudzych schodach i tu jadł cudzy chleb. Przyjechałem do Werony w niedobrym momencie. Było ferragosto, 15 sierpnia, na dodatek na arenie odbywały się występy. Dzięki bardzo tanim biletom całe Włochy zjechały do Werony, więc Włoch tu na Włochu i Włochem poganiał. Nastrój był salzburski, ale z tego groszowego, drobnomieszczańskiego, faszystowskiego Salzburga.

Tycjan
Wniebozwzięcie

W popłochu schroniłem się w katedrze, gdzie pod WniebowzięciemTycjana odbywała się właśnie msza dla dzieci, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie, ale zresztą kto wie, może rzeczywiście dziwnie by im było modlić się nie przed malowidłem Tycjana. Potem ukryłem się w zdumiewającej, samotnej wspaniałości San Zeno, a potem poszedłem do Castelvecchio, zamku rodu della Scala, skąd tyranizowali miasto i całą okolicę. Zamek jest połączony ze zbudowanym w tym samym stylu mostem, przerzuconym nad wartką Adygą. Ten sam styl oznacza przede wszystkim czerwoną cegłę i tak zwany smoczy grzebień, rodzaj kamiennego lambrekinu w kształcie liter MMMMM na szczytach murów, typowy dla włoskiego gotyku. Biegnące wzdłuż płaskiego dachu blankowanie jest zarazem groźne i maskaradowo dziecinne jak pióropusze Indian. Gdy człowiek wmyśli się głębiej w jego charakter, a zdobi ono na ogół ratusze, lepiej rozumie istotę dawnych włoskich tyranii. Ci wspaniali i pamiętni despoci, tutejszy ród della Scala, Bentivoglio w Bolonii, da Polenta w Rawennie, i straszliwi Malatestowie w Rimini — żeby pozostać tylko przy planie mojej obecnej marszruty — byli właściwie burmistrzami, ale właśnie z tym smoczym grzebieniem na głowach. Swoich protegowanych mianowali nie sekretarzami rady miejskiej, lecz dowódcami straży przybocznej, a z konkurentami rozprawiali się za pomocą sztyletu, nie piły. Zmierzchało, byłem zmęczony, wróciłem na Piazza Brà, usiadłem na tarasie kawiarni i patrzyłem na tłum, który spacerował po placu przed rozpoczęciem przedstawienia w amfiteatrze. No tak, dobrze, dobrze, mówiłem sobie, tak samo spacerowano tu w czasach Goethego i jeszcze wcześniej, ludzie są sympatyczni, twarze mężczyzn mądre, a kobiety, no cóż, wprawdzie też niepiękne, ale pod wieczór zrobiły się przynajmniej tajemnicze, podobnie jak przedmioty… ale tak ich dużo. Bardzo dużo. Bardzo dużo. Nie wytrzymałem tego i poszedłem poszukać, gdzie by tu zjeść kolację.

WYZNANIA PATRYCJUSZA

I wówczas się zaczęło. A właściwie zaczęło się już w pociągu, ale dopiero w Weronie zacząłem to sobie uświadamiać. Większe restauracje były do niemożliwości wypełnione świętującym tłumem. Krążyłem tak długo, aż wreszcie z nadzwyczaj historycznej uliczki trafiłem w nadzwyczaj historyczny zaułek czy raczej podwórze, a tam stały nakryte stoły, bo była to trattoria. Usiadłem pod wielusetletnim murem, zdjąłem marynarkę, jak inni, a ładna córka gospodarza przyniosła mi doskonałą pastasciuttai inne włoskie potrawy. A jednak nie czułem się dobrze. Naraz przyszły mi do głowy nieprzyjemne wspomnienia z dzieciństwa. Wrażliwość dzieci na zjawiska społeczne jest znacznie bardziej rozwinięta — moja taka była — niż sądzą dorośli; może nawet silniejsza niż dorosłych, bo instynktowna i nie zna cenzury. Wszyscy wiedzą, że na placyku zabaw słodkie maleństwa pytają się nawzajem: „A kim jest twój tata?” — i dopiero gdy otrzymają odpowiednią odpowiedź, zaczynają się przyjaźnić. Dziecko nie potrafi wybaczyć różnic klasowych. Psy też nie. I przypomniało mi się, że kiedy w dzieciństwie bywałem z rodzicami za granicą, zdarzało się, że mego ojca opadała nietypowa zresztą dla niego mania oszczędzania i prowadził nas do tak nędznych jadłodajni (przecież nikt ze znajomych tego nie zobaczy), do jakich w Budapeszcie nawet by nie zajrzał. Cierpiałem katusze. Czułem się upokorzony i wyrzucony poza nawias, a jednocześnie bardzo żałowałem rodziców, bo sądziłem, że oni cierpią z tego powodu jeszcze bardziej. Więc kiedy w Weronie rozejrzałem się po historycznym placyku i skonstatowałem, że moi współbiesiadnicy to w większości dozorcy, a mężczyzna, który się przysiadł do mojego stolika, jest szoferem, co wyszło na jaw po kilku zdaniach rozmowy, ogarnęło mnie to samo uczucie co w dzieciństwie. A przecież nie jestem już dzieckiem. Dziś naprawdę nie powinienem zwracać uwagi na takie sprawy, w latach burzliwej młodości jadałem już razem ze znacznie biedniejszymi ludźmi, nie dobrowolnie, tylko z przyczyn finansowych, ale nie w takich historycznych dekoracjach i nie tak smaczne potrawy. Próżna perswazja. Nie czułem się dobrze. Zapłaciłem i poszedłem do hotelu.

Werona
Piazza delle Erbe

A tam dalej to samo. Hotel należał do lepszych, okna wychodziły na Piazza delle Erbe, który według bedekera, a on wie, co mówi, jest najbardziej malowniczym placem w całych Włoszech. Niestety, nie byłem w stanie zachwycać się tą malowniczością i zaraz wyjaśnię dlaczego. Naturalnie w Weronie nie można już było dostać pokoju, tylko tu znalazł się ten jeden, ale z góry zaznaczono, że jest… Krótko mówiąc, była to mikroskopijna klitka na poddaszu i, co szczególnie denerwujące, nie można było w niej porządnie domknąć drzwi, okno zaś znajdowało się nie na górze, tylko u dołu ściany, szalenie historycznie. Gdy położyłem się na brzuchu na podłodze, mogłem podziwiać malowniczość Piazza delle Erbe. Wszystko to jednak w południe, gdy brałem pokój, jeszcze mi nie przeszkadzało, sądziłem, że jedną noc jakoś tu wytrzymam, w czasach burzliwej młodości ileż to razy sypiałem w znacznie gorszych warunkach! Ale wieczorem, kiedy wróciłem z nadwyrężoną filisterską wrażliwością, pokoik zmienił się w celę tortur. Było koszmarnie gorąco, a znajdujące się nad podłogą historyczne okienko nie wpuszczało dość powietrza, za to dostawały się tamtędy chmary komarów. Ponadto owa klitka z niedającymi się domknąć drzwiami była połączona z drugim pomieszczeniem, czymś w rodzaju korytarzyka, jakie często widuje się we włoskich hotelach, trzymają tu pościel i środki do czyszczenia, tu prasują. Ale ze względu na nawałę turystów nawet to pomieszczenie wynajęto jakiemuś starszemu i kompletnie zwariowanemu gościowi, który w nocy dwukrotnie, i to akurat wtedy, gdy już prawie udawało mi się zasnąć, wszedł do mego pokoju, a kiedy wrzasnąłem na niego, wycofał się, wydając jakieś nieartykułowane dźwięki. Fakt, że zemściłem się na nim. Gdy uznałem, że śpi, cicho i ledwo dosłyszalnie otworzyłem drzwi, huknąłem jak puchacz, a potem równie cicho je zamknąłem. Na dodatek z powodu świątecznej okazji całe Włochy spędzały noc na Piazza delle Erbe, śpiewały, krzyczały, śmiały się i zabawiały do piątej nad ranem, tuż pod moim oknem. Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Moje mieszczańskie i snobistyczne instynkty wykorzystały tę nieszczęsną noc, by mnie dręczyć. „Tylko tobie mogło się to przydarzyć, taka klitka, profesorku! — wyzłośliwiały się. — Normalny człowiek odwróciłby się z obrzydzeniem. Twój ojciec i jego liczni krewni nawet nie przekroczyliby progu czegoś takiego! Żeby okno było ledwie nad podłogą!”. Wstydziłem się. Intensywnie wstydziłem się do rana.

Jezioro Garda

Następnego dnia pospiesznie wsiadłem do pociągu i pojechałem nad jezioro Garda. Statek był tak przepełniony, że przy wsiadaniu Włosi bili się walizkami — ale ja kupiłem bilet pierwszej klasy i zszedłem na dół, skąd wprawdzie nic nie widziałem, ale za to siedziałem wygodnie i niemal samotnie. W Gardone wysiadłem, wziąłem pokój w bardzo dobrym hotelu (ale nie chcę się przechwalać, nie kosztował dużo, bo w Gardone — jako że to najcieplejszy punkt Włoch — akurat nie było sezonu), radowałem się, że z kranu ciepłej wody popłynęła rzeczywiście cudownie ciepła woda, rozkoszowałem się dobrym obiadem, do którego wreszcie podano dwa podstawowe sery włoskie, gorgonzolę i Bel Paese, czyli brunetkę i blondynkę, i rozglądałem się z przyjemnością wśród młodej mieszczańskiej publiczności; była to mniej więcej ta sama warstwa społeczna, w jakiej obracam się w Budapeszcie, bywająca na przykład w kinie Forum. Rozmieniłem jak burżuj pięćset lirów; — trecento… quattrocento… cinquecento… — mówił kelner, wykładając na stół wielkie wieki włoskich dziejów. A potem w ciemnoniebieskich, chłodnych falach jeziora Garda próbowałem zmyć z siebie dręczące i nieczyste uczucie sproletaryzowania i deklasacji. No tak, nie jestem lepszy od innych. A przecież naprawdę nie znoszę mieszczańskiego przekonania o własnej światowości, która ma się do prawdziwej tak jak duma klasowa komara wobec pchły. Nie cierpię mieszczańskiego pochodzenia „z dobrej rodziny”, które oznacza na ogół, że już dziadek był majętny, ponieważ prowadził świetnie prosperujący dom publiczny w Mohaczu, nie cierpię mieszczańskiego ucywilizowania, które oznacza, „kiedy umrę, chciałbym mieć nagrobek z ciepłą i zimną wodą”, nie cierpię mieszczańskiej kultury, której wystarczają dzieła Stefana Zweiga i Zsolta Harsányiego. Nie cierpię różnicowania ludzi na podstawie pieniędzy, pseudopieniędzy i pozorów pieniędzy. Pieniądze lubię i chciałbym ich mieć o wiele więcej — ale nie po to, bym mógł odgrywać dandysa. Mam pełną świadomość, że nigdy nie będę dżentelmenem, do tego potrzeba nie tylko znacznie więcej gotówki i wolnego czasu, lecz również znacznie lepszego pochodzenia, mogę więc nim być najwyżej w peszteńskim rozumieniu tego słowa, co oznacza mniej więcej tyle, że noszę kołnierzyk i krawat, choć też nie zawsze. A tu — proszę, przy pierwszej nadarzającej się okazji sam też zadzieram nosa jak większość moich rodaków. Jakby już samej mojej pozycji należały się lepszy pokój i restauracja, lepsze miejsce w pociągu — choć przecież dobrze wiem, że nic się jej nie należy i że nic nie dowodzi lepiej mego kompleksu niższości, tego, iż jestem przeciętniakiem, niż to, że na peszteńską modę pilnuję swoich „praw”, a nie obowiązków. Taka we mnie potęga wychowania, wpływów „dobrej”, a więc złej kindersztuby. Później doszedłem jednak do wniosku, że powyższa analiza nie była pełna i przyczyną tej malaisebyło również co innego, nie tylko ukryty w moim systemie nerwowym snobizm.

UPAŁ

Człowieka zazwyczaj zaskakują dwie rzeczy: jeśli coś okazuje się zupełnie inne od tego, co o tym słyszał, i jeśli okazuje się dokładnie takie. Ta druga sytuacja denerwuje mnie znacznie bardziej. Na przykład upał. Wszyscy mówili, że latem we Włoszech jest bardzo gorąco; rzeczywiście było bardzo gorąco. Początkowo myślałem, że to mój nieszczęsny pech, dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że to naturalna kolej rzeczy i tubylcy nie zwracają na to uwagi. Upał rozpoczyna się o ósmej rano i trwa do czwartej nad ranem następnego dnia. Między czwartą a ósmą w nocy są cztery godziny znośnej temperatury, ale to nie jest idealna pora. Jest mi gorąco, kiedy chodzę, ale nie tylko. Czasami upał dopada mnie, kiedy siedzę — dopada łagodnie, pogodnie, nieuchronnie. Jakbym się dusił we własnym sosie. Niedobrze.

VITTORIALE

Pałac Vittoriale

W Gardone, w pałacu Vittoriale mieszka duma narodowa Włochów, D’Annunzio. Obejrzałem Vittoriale. Biedny D’Annunzio. Czyżby niegdysiejszy dobry smak tak bardzo się zestarzał? A może rację mają młodzi Włosi, którzy z gryzącą ironią traktują D’Annunzia jako surowego, silnego chłopa, a w jego przesadnej subtelności, w jego guście widzą tylko parweniuszowski snobizm, jak Anglicy w dekadencji Wilde’a?

DOM I CYPRYS

Spaceruję w górach nad jeziorem, rozglądam się nie całkiem świadomie i nagle odkrywam z bolesnym zachwytem: to są Włochy! Stoi przede mną dom, a obok niego cyprys: to Włochy. Rysunek sfinksa i palmy mówi więcej o Egipcie niż wszystkie fotografie, że przytoczę tylko najoczywistszy przykład. Każdy pejzaż można sprowadzić do jego istoty, głównego motywu. Zredukowane do ostateczności uosobienie Włoch: czworokątny dom o płaskim dachu, obok niego cyprys, wyższy od domu. Dom i cyprys: podczas północnych zim, za lodową ścianą Alp wystarczy przywołać ten obraz, by całe Włochy odżyły w pamięci.

Val d’Orcia

„Obok domu stał na straży cyprys”. To frazes literacki. Choć głęboko prawdziwy, jak na ogół podobne frazesy. Cyprys rzeczywiście stoi jak na warcie. Poważny do zarozumiałości, ale wierny i szlachetny, a więc wzruszający jak pies bernardyn.

SAMOTNOŚĆ

Należę do samotników, którzy bardzo rzadko bywają sami. Właściwie tylko w godzinach poświęconych czytaniu i pisaniu. Natura zawodu nauczyciela, który wykonuję, przymusza do pełnego napięcia współbytowania z innymi, wieczorami zaś jakieś paniczne przerażenie wygania mnie między ludzi. Tu od wielu dni jestem sam. Z nikim nie zamieniam ani słowa, wyjąwszy załatwianie podstawowych spraw i niezbędne pytania. Po raz pierwszy w życiu tak długo jestem sam. Cudowne, jak bardzo nie brakuje mi towarzystwa. Nigdy nie sądziłem, że potrafię tak dobrze funkcjonować bez rozmów i kompanii. Po rady zwracam się do bedekera, który zachowuje się przyjaźnie, o wszystkim pamięta, wszędzie wskazuje drogę. A myślami dzielę się z notesem. Czuję, że ta samotność bardzo dobrze mi robi. Myśli układają się w dłuższe łańcuchy, uczucia są intensywniejsze, wyraźniej widzę kontury. Sprawy chaotyczne zmierzają ku uporządkowaniu, w ogóle wszystko, co we mnie jest, poszukuje formy i wyrazu, i znajduje je. Przyjemnie pomyśleć, że znalazłem cudowny środek — nawet jeśli nie będę po niego sięgał.

TRENO POPOLARE

Z Gardone do Bolonii jechałem cały dzień. Podróż statkiem była przyjemna, ale kolej z Desenzano do Bolonii już znacznie mniej. Na każdej stacji pociąg stał pięć–dziesięć minut, podróżni wysiadali i wsiadali; państwo włoskie z miłą ironią nazywa te pociągi accelerato. Niewiarygodne, jak bardzo Włosi lubią podróżować. Co jakiś czas cała rodzina z kuframi i bambiniwybiera się w drogę i jadą na przeciwległy koniec włoskiego buta. Gazety podały, że piętnastego i szesnastego sierpnia, w niedzielę, poza zwyczajową liczbą pasażerów, która i tak jest niemała, koleje przewiozły 750 000 osób. W groszowych pociągach nazywanych treno popolare, czyli pociąg ludowy, mogło być i 150 000. Ale właściwie każdy pociąg jest tu groszowy. Niemal nikt nie podróżuje z pełnopłatnym biletem, każdy ma jakiś papier upoważniający do zniżki. Codziennie czytam jakąś włoską gazetę. Przypominają trochę drukowany dla starego Rockefellera specjalny dziennik, w którym znajdowały się tylko dobre wieści. Włoska idea triumfuje na całym świecie, szczególnie we Włoszech. A w Italii dzieją się same wspaniałe rzeczy. Duce otworzył nowy stadion z trasą wyścigową dla żółwi i lud przywitał go z entuzjazmem. Następca tronu pojawił się gdzieś w mundurze harcerzy wodniaków i lud przywitał go z entuzjazmem. Książę Aosty zadął w nowy róg mediolańskiej gminy żydowskiej na Jom Kippur i lud przywitał go z entuzjazmem. Lud Włoch zawsze wszystko wita z entuzjazmem. Nawet Pan Bóg z nieba uśmiecha się do Włochów z entuzjazmem.Tak, wiem, Włosi są narodem dziecinnie radosnym, ale nie potrafię zrozumieć, jak oni to wytrzymują, ten nieustanny entuzjazm, to powszechne szczęście. Przecież to musi być równie straszne jak być zbawionym. Lucyfer został ostatecznie przegnany z włoskiego nieboskłonu. W gazetach ani jednej krytycznej uwagi. Pewnie zamiast dziennikarzy piszą w nich niebiańskie anioły. Wszyscy są zadowoleni. Jeśli w pociągu wdasz się z kimś w rozmowę, usłyszysz od niego te same stereotypowe zdania, które czytałeś w gazetach. Są doskonale „uformowani” jak przyszli ludzie u Huxleya. Gdy uderzysz w inny ton, robią się poważni i milkną. I to był kiedyś naród Arnolda z Brescii, to był kiedyś naród Coli di Rienzo, to był kiedyś naród Silvia Pellico, to był kiedyś naród Garibaldiego, ojczyzna karbonariuszy, odwiecznych buntowników i niespokojnych duchów?Owszem, ja też uważam, że na tym padole najważniejszą sprawą jest ulżyć nędzy ludu, poprawić jego zły los, stworzyć dla niego ludzkie warunki życia, zarówno w sensie duchowym, jak i materialnym. A już szczególnie tym najbiedniejszym (o których tu też zapomniano). Dopóki ludzie żyją jak niewolnicy, wszelkie mowy o nowym humanizmie są śmieszną blagą, frazesem opłacanym przez wielki kapitał. Ale czy nie wystarczy po prostu żyć po ludzku, czy trzeba jeszcze koniecznie być szczęśliwym? Kto jest szczęśliwy? Szaleńcy, pijacy, ludzie zahipnotyzowani albo znajdujący się pod wpływem zbiorowej sugestii. Naturalnym stanem człowieka jest niezadowolenie. Kto jest zadowolony, ten jest podejrzany. Czy Włosi nie płacą aby zbyt wysokiej ceny za wydobycie się z chaosu i nędzy? Niedawno czytałem książkę żyjącego na emigracji księcia Sforzy, który dowodzi, że Italia miała swoje twórcze okresy zawsze wtedy, gdy była rozbita na małe księstewka i szarpana niekończącymi się walkami i niedolami, sen o mocarstwowości zaś zawsze skutkował duchową jałowością. Tu wśród rozmaitych haseł i patriotycznych sentencji często widzę wypisane na murach domów piękne zdanie: Meglio vivere un giorno da leone, che cento anni da pecora. Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew niż sto jak owca. Gdyby Dante zmartwychwstał i obszedł znów swoje rodzinne strony, Toskanię, a także miasta wygnania, Weronę i Rawennę, czy nie postawiłby Włochów przed tym właśnie zdaniem?

BOLONIA

O tym mieście na ogół mało się mówi. Większość turystów przyjeżdża tu jakby przypadkiem i zdumiewa ich jego urok i ożywienie. Wzdłuż ulic wszędzie arkady, pod nimi piękne wystawy, mnóstwo dobrze ubranych ludzi, świetne kawiarnie, wielkie historyczne zabytki. Dom króla Enzo (a właściwie niegdyś jego więzienie) stoi w otoczeniu gotyckich i renesansowych pałaców, obok niego piękny posąg Neptuna, w moich oczach postaci najbardziej godnej pozazdroszczenia w całych Włoszech, albowiem z czterech stron nieustannie oblewa go strumień zimnej wody. Bolonia, Wenecja, Florencja to miasta o doskonałych proporcjach: ćwierć miliona mieszkańców, ani śladu małomiejskiej ciasnoty, bo to spore miasta, ale wolne od ruchu, parweniuszostwa i wewnętrznej pustki milionowych metropolii. Miasta na ludzką miarę. Jednym z największych niedostatków cywilizacji węgierskiej jest właśnie brak tego typu średnich miast.

Bolonia
Palazzo D’Accursio

Pierwszego wieczoru ruszyłem przed siebie i znalazłem bardzo sympatyczną trattorię, w której zrobiono mi doskonałe fritto misto, potem z wielkim ukontentowaniem wypiłem kilka kieliszków albano dolce. Zawsze lubiłem jeść i pić, ale teraz, gdy jestem sam, to moja największa radość i podniecenie. Przynależna, jak widać, samotności. Teraz już jestem w stanie zrozumieć wielkiego żarłoka Turauskasa, potwora samotności. Bardzo dużo więc jem tu i piję, i chciałbym skosztować wszystkich włoskich potraw. Największe zmartwienie, że w tym upale często nie mam ochoty na alkohol. Czasami wieczorami wychodzę, żeby się napić dobrego włoskiego wina, ale kończy się na soku pomarańczowym. Nie jestem jednak prawdziwym smakoszem i nie mam wyczucia gastronomicznych niuansów. Ważne jest dla mnie nie to, by potrawa była smaczna, ale żeby była nowa, nieznana. Jestem gastronomicznym romantykiem. Kiedy już skończyłem ze znakomitym albano dolcei ruszyłem do domu, spotkała mnie najbardziej zdumiewająca przygoda tej podróży. Szedłem niespiesznie w ciemności i nagle ujrzałem niezwykły widok. Dwie ogromne krzywe wieże, wyjątkowo krzywe, już myślałem, że jestem pijany. Jedna skrzywiona w lewo, druga w prawo, i tak sobie stoją, krzywo i niemo na ciemnym placu, wieże Asinelli i Garisenda. Były tak groteskowo straszne i wystylizowane jak niektóre poematy Milána Füsta. Dowiedziałem się później z bedekera, że są najsławniejszą atrakcją Bolonii. Obawiam się, że powinienem był o nich wiedzieć wcześniej i że jestem jak Mrs Green, Amerykanka, która w opublikowanych właśnie notatkach z podróży włoskiej stwierdza, że Tybr to piękna rzeka, choć nikt o niej nie słyszał. A powracając do krzywych wież, oprócz łagodnej pogody ducha włoskość ma też swoją przerażającą stronę: milczące cyprysy na cmentarzach, czarne zaułki, dachy zwieńczone blankami. W duszy włoskiej jest coś, co temu odpowiada. Wszak Shelley w swoich listach pisze o Włochach jak o straszliwych półdzikusach. I coś z tego pozostało w nich do dzisiaj, to nie przypadek, że w swoich wielkich chwilach lubią maszerować poprzebierani za piratów i rabusiów w czarnych koszulach.

RAWENNA

Samo miasto jest małe i przygnębiające. Burmistrz stara się poruszyć niebo i ziemię, by przyjezdni czuli się tu dobrze, głównie ziemię — w całym mieście trwa naprawa bruków, co, biorąc pod uwagę wąskość włoskich uliczek, oznacza, że nie da się normalnie chodzić, trzeba przeskakiwać z jednej murowanej wysepki na drugą. Miasto jest zaniedbane, ponure, grobowe. I trudno się dziwić, Rawenna miała trzy okresy świetności i ostatni zakończył się w VIII wieku po Chrystusie. Od tej pory już tylko podupada. Nie ma pewnie w całej Europie miejsca, które by tak długo podupadało. Ten stan ma szczególną przyczynę: to nie upadek dawnych cnót i nie polityka, tylko geografia. Kiedyś Rawenna była, jak Wenecja, miastem nad laguną i przed osiągnięciem przez Wenecję pełnoletności odgrywała rolę, którą później odebrała jej szczęśliwsza konkurentka: to Rawenna pośredniczyła w handlu między oboma brzegami Adriatyku i tu, w Classe, znajdował się port wojenny. A potem morze opuściło miasto. Laguna wyschła, zmieniła się w piasek, a Rawenna pozostała jak ryba wyrzucona na brzeg.

I od tego czasu zaczęła popadać w dekadencję. Dochodzący z fabryki nawozów w Montecatini dziwny dym, o zapachu przywodzącym na myśl gaz trujący, czyni upał, kurz i komary jeszcze bardziej nieznośnymi, a czuć go w każdym punkcie miasta. W Ferrarze tę samą funkcję pełni fabryka cukru. Co by powiedziały o tych industrialnych woniach rody d’Este i da Polenta? Ale czego ja szukam, ciągle i od nowa, u tych dawnych, pomniejszych tyranów, czemu towarzyszą mi podczas całej podróży? Że postawili kilka ciekawych — dla nich pewnie nieciekawych — budowli czy zapewnili sobie pośmiertną sławę ładnymi nagrobkami? I że przez jakiś czas dali schronienie Dantemu, Cangrande w Weronie, a Guido Novello1w Rawennie? No tak, w tym rzecz. Dali schronienie Dantemu, który umarł w podupadającej Rawennie i tu go pochowano, pod opieką Guida Novella. Żaden z dzisiejszych tyranów nie byłby do tego zdolny. Właściwie to był cel mojej podróży, to podupadające i brzydko pachnące miasto. Jednym z największych marzeń mojej młodości było zobaczyć na własne oczy sławne bizantyjskie mozaiki, których Rawenna wiernie strzeże w swojej bazylice.

BIZANCJUM

Mozaiki — co najbardziej zaskakujące — nie rozczarowały. Kiedy ujrzałem pierwszą, ogarnęło mnie ogromne wzruszenie. Ale możliwe, że to z powodu młodości, po której pozostało mi marzenie obejrzenia Rawenny.

Rawenna
Bazylika Sant’Apollinare Nuovo

O samych mozaikach, o bazylice i liczących sobie półtora wieku nagrobkach nie potrafię powiedzieć niczego, co nie byłoby banałem po wielekroć opisanym przez historię sztuki. Zaiste zaskakujące, że rzeczywiście są takie. Edukacja tym razem mnie nie zawiodła. Prawdą było wszystko, czego się uczyłem. Sądziłem tylko, że tło bizantyjskie jest zawsze jednobarwne: złote lub boleśnie ciemnoniebieskie albo cudownie, słonecznie złotozielone. Tymczasem za pierwszym planem znajduje się czasem drugi, przedstawiający obrazy natury, wzgórza, drzewa. I nikt mi nie powiedział, jak inne, jak ciepłe staje się wnętrze bazyliki, kiedy jej okna są wykonane z alabastru. Świta cesarza Justyniana ma niewątpliwie współczesne rysy, ale wiedziałem już o tym z reprodukcji. Ta pradawność jest wstrząsająca. W Rawennie człowiek patrzy zdegustowany nawet na gotyckie dodatki: co za parweniuszostwo w tym XIII wieku! W niepojęty sposób stapiają się ze sobą na tych bizantyjskich obrazach wielkomiejskość, zmęczenie, elegancja i zniewieściałość gestów i twarzy z nierozwiniętą jeszcze techniką. Tę dwoistość najlepiej ukazują kapitele Sant’Apollinare Nuovo. Każdy filar zakończony jest podwójnym zwieńczeniem: wypracowanym, delikatnym, antycznym korynckim kapitelem, nad którym znajduje się jeszcze jeden, ten właściwy, i dopiero on podtrzymuje łuk stropu: zwyczajny, rozszerzający się ku górze, nieobrobiony blok kamienny, na nim bizantyjskie symbole religijne.

GROBOWIEC TEODORYKA

Przechodzisz przez szyny, ze zdwojoną siłą napiera na ciebie smród z fabryki nawozów, potem jeszcze wędrujesz dziesięć minut zakurzoną drogą i stajesz przed grobowcem Teodoryka Wielkiego. To mauzoleum jest najdziwniejszym zabytkiem, jaki widziałem we Włoszech. Niepodobny do niczego. Jakoś nawet nieeuropejski. Niesie przesłanie ze złożonego i bogatego mroku, jakim było pierwsze tysiąclecie chrześcijaństwa, które Spengler nazwał kulturą magiczną albo arabską. Monolityczna kopuła budowli. Puste wnętrze, w nim jedynie ogromna antyczna wanna porfirowa, nie wiem, czemu służy; a pod nią grób. Tu spoczywa książę wschodnich Gotów, tu spoczywa największe germańskie marzenie. Bo w tym miejscu walczyły o Europę dwie potęgi, Bizancjum i Germanie, Wschód i Północ. Moją obecną podróż wytyczają ślady ich zmagań. W Weronie pojawił się po raz pierwszy jako dziki myśliwy, jako Dietrich von Bern; prowadził oblężenie Rawenny, w niemieckich legendach trwający przez tysiąc lat Rabenschlacht; Ravenna była stolicą bizantyjskiego wodza, bohaterskiego Belizariusza i eunucha Narsesa; pod Rawenną pod dowództwem Witigesa, a potem Totili walczyli, tracąc siły, Ostrogoci, ale ostatni ich król Tejas zginął z resztą swoich wojowników znacznie niżej, na zboczach Wezuwiusza.

Rawenna
Grobowiec Teodoryka Wielkiego

Bo ci heretyccy Goci, arianie, wyginęli, ale w Rawennie na ich cześć nazwano ulicę, a pewien słynny zabytek był w tamtych czasach baptysterium. Opodal mauzoleum Saksończyka Detre — tyle pozostało po epoce zmagań, jednej z najważniejszych. A dziś to samo, to samo… Podczas gdy ja stoję przed grobem Teodoryka, na zboczach Guadarrama rozbijane są hiszpańskie wojska, a w toledańskim Alcazarze powstańcy wystrzeliwują ostatnie pociski. Ale już dawno to nie powstańcy i wojska rządowe walczą ze sobą, to walczą dwa światy, dwie formy kolektywizmu, które stanęły teraz do otwartego starcia. Uzbrojone po zęby narody Europy otoczyły hiszpański ring i blokują się nawzajem, żeby żaden nie śmiał pomóc; a potem, doliczywszy do dziewięciu nad przegranym, same zewrą się w boju i ostatecznie ustalą pomiędzy sobą, który z dwóch hiszpańskich bokserów hiszpańskich miał jednak rację. Bizancjum i Goci, Wschód i Północ, ortodoksi i arianie (arianie, Aryjczycy, nawet nazwy są podobne, jakby historię bawiła gra słówek) — wówczas walka toczyła się o Rzym, dziś o Europę…

SAN MARINO

Pojechałem do Rimini, ciągnącego się w nieskończoność włoskiego Siófoku, wykąpałem się w Adriatyku i po obiedzie wsiadłem do kolejki elektrycznej jadącej do San Marino. Myślałem, że będę jedynym szaleńcem, który wybiera się na wycieczkę poobiednią porą, w potwornym upale. Myliłem się. Kolejka była wypełniona pasażerami tak samo jak wszystkie pociągi, jakimi podróżowałem po Włoszech. Do San Marino waliły tłumy. Wygląda na to, że bynajmniej nie byłem szaleńcem. Jeżdżenie w upał do San Marino jest codziennym, powszechnym zwyczajem. Cóż innego człowiek miałby robić? Po obiedzie nie zapomnij wpaść do San Marino… San Marino jest miasteczkiem górskim. Najbardziej górskim ze wszystkich włoskich miast, jakie dotychczas widziałem. Znacznie bardziej górskim od wtulonego w zbocze strasznej góry Gubbio, od przerażająco czarnego, średniowiecznego papieskiego więzienia Anagni czy od Orvieto, gry planszowej rozłożonej na wielkim stole. Leży wyżej i bardziej stromo. Skała, na której zostało wzniesione, jest z jednej strony pionowa, jakby ją w tym miejscu odcięto, z drugiej strony też nadaje się raczej dla alpinistów. Człowiek nie pojmuje, jak pierwszym osadnikom przyszło do głowy tu się wdrapać. Poślizgniesz się i wypadasz z miasta. Już sama wspinająca się droga jest romantyczna. Na nizinie romańskiej z daleka widać tę dziwną republikańską górę z trójgraniastym grzebieniem i wybudowanymi na jej skraju trzema wieżami. Mała kolejka elektryczna wpełza na górę całkiem jak budapeszteńska kolejka jaskiniowa w Parku Miejskim, przechodzi przez wyżłobione w skale tunele niczym igła przez materię, wyjeżdżając to z jednej, to z drugiej strony, za każdym razem coraz wyżej; i coraz wyraźniej widać cudowne małe miasteczko z trzema wieżami na szczycie.

San Marino
La Cesta

W końcu człowiek dojeżdża, ale bynajmniej nie jest u celu. Kolejka wypluwa wycieczkowiczów, którzy z ochotą i na wyścigi rozpoczynają dalszą wspinaczkę. Przechodzą przez bramę i ruszają stromymi uliczkami miasta. Docierają do miniaturowego placu, na którym stoi miniaturowy ratusz, tak samo stary i prześliczny jak Palazzo Comunale w większych miastach. Małe gospody kuszą panoramą, zapraszają na muzykę i wino moscato, specjalność San Marino. Niektórzy siadają i rozkoszują się widokiem armii republiki, której co najmniej połowa spaceruje przed ratuszem. Inni pędzą na pocztę i do czasu odjazdu kolejki zapisują stos pocztówek ze znaczkiem San Marino. Ale większość z werwą kieruje się na skalistą drogę wiodącą do trzech wież. Prowadzi ona wąskim traktem, a po obu jej stronach przepaść. Wieże są prawdziwie średniowiecznymi, choć odrestaurowanymi, imponującymi wieżami zamkowymi, królują nad okolicą niczym dawni tyrani, każda z nich to jakiś Malatesta, Scaliger czy Rovere. Ale orle pióro na szczytach wież, herb San Marino, łagodzi je i czyni podobnymi do ptaków. Zadowoleni turyści biegają w górę i w dół po schodach bez poręczy i podobnie jak na meczach bokserskich, kiedy ktoś, kto nie zna tego sportu, cieszy się, że to nie jego biją, pewnie i oni nawet o tym nie wiedząc, cieszą się, że nie musieli żyć „wtedy”.

TRZECIA WIEŻA

Doszliśmy do małej bramy, na której napisano: DROGA DO TRZECIEJ WIEŻY. W tym miejscu zapał turystów się wyczerpał, spoceni wrócili tam, gdzie była i panorama, i moscato. A ja poszedłem dalej, z ulgą, szczęśliwy, sam. Trzecią wieżę miałem dla siebie. Stoi osobno na skalnym występie, na niedostępnej stromej z obu stron grani, niedosiężnej dla miasta, a każdemu, kto przejdzie jej grzbietem, kręci się w głowie. Na samym szczycie nawet w tym upale wieje silny, chłodny wiatr; tu pewnie zawsze wieje.

San Marino
Montale

Siadam u stóp wieży i oglądam panoramę, moją panoramę. Dotychczas musiałem się nią dzielić z resztą turystów, klaskać i wyrażać entuzjazm, teraz duchowo biorę ją w posiadanie, cała ta okolica należy do mnie. Po jednej stronie aż do morza usiana łąkami i miasteczkami bogata i zmierzchająca Romania, po drugiej stronie prastare, schodzone przez rabusiów Apeniny; za nimi przeczuwam swoje wielkanocne imperium, Urbino, Arezzo, Gubbio, całą Umbrię. Tutejsze góry są wysokie, tak wysokie, jak tylko można sobie życzyć. Wyższych nie lubię. Nie lubię Alp. Są niepowstrzymane, tytaniczne. To nie są góry dla ludzi. Góry nie powinny być wyższe od tych tutaj. Apeniny mają ludzkie proporcje, cały krajobraz Włoch jest na ludzką miarę i dlatego uważam go za najpiękniejszy na świecie. Siedzę ponad włoskim krajobrazem o zmierzchu, błękity i czerwienie w dole nieba są ostrzejsze, dźwięczniejsze, oddalają się, otula mnie niewypowiedzianie słodka łagodność włoskiej okolicy i jestem szczęśliwy po raz pierwszy podczas tej podróży. Szczęśliwy w antycznym sensie tego słowa, według którego dziecko nie może być szczęśliwe: jestem wypełniony. Niczego mi nie brak. Trzecia wieża jest moja. Włochy też należą do mnie, nie do Mussoliniego. I ja sam też należę do siebie. I będąc samotnym, wystarczam sobie. Tam, u stóp trzeciej wieży, zrozumiałem przyczynę swego rozdrażnienia w pociągach, w hotelach, w gospodach, wśród turystów, przez całą drogę wszędzie, gdzie będąc introwertykiem, musiałem się stykać ze zbiorowością, z włoskim kolektywizmem. Chroniłem przed nim własną samotność, chroniłem ją też przed europejską przyszłością, którą symbolizuje. Obawiałem się o swoje samotne szczęście w zetknięciu z ich stadnym szczęściem, bo byli silniejsi. Tego błogostanu, jaki czułem, siedząc u stóp trzeciej wieży, nie mogę podzielić z nikim. Podobnie jak nikomu i niczemu, żadnemu państwu i żadnej idei nie mogę oddać samego siebie.

FERRARA

Powoli się do tego przyzwyczajam. Gdybym pozostał tu jeszcze dwa–trzy tygodnie, wszystko by mi spowszedniało. Człowiek przybywa wieczorem do miasta. Szuka, gdzie piazza, rzuca okiem na zwieńczone blankami palazzoz wielką wieżą i znajduje sobie jakieś odpowiadające mu i wszędzie takie samo albergo. Je kolację, pije trochę wina, a następnego dnia ogląda miasto. Wszędzie jest katedra, krzywa wieża i jakaś miejscowa osobliwość. W Ferrarze był to na przykład zamek rodu d’Este, ogromny, stary i ponury, w środku miasta, ale otoczony szańcem i fosą. Ta fosa wieczorem bardzo mi wprawdzie zaimponowała, ale od razu była też podejrzana. Niestety, moje obawy się potwierdziły. Kiedy w hotelu chciałem odsunąć firankę i otworzyć okno, pokojówka mnie wstrzymała. Ostrzegła, że strasznie tu dużo zanzare, komarów. Tak było rzeczywiście. Nie bez przyczyny oglądałem z nieufnością umocnioną fosę. Wszystkie te piękne średniowieczne instytucje mają swoje wady. Przez całą noc nie zmrużyłem oka. O rodzie d’Este nie potrafię od tamtej pory myśleć bez niechęci — choć przecież podczas gdy Scaligerowie i Polenta dali schronienie Dantemu, ród d’Este przyjął Ariosta i Tassa. Fakt, że Tasso zwariował od tej gościnności.

Ferrara
Palazzo Schifanoia

Ale przecież nawet bedeker ostrzega przed tym niebezpieczeństwem i już przy Rawennie zaznacza: Im Sommer viele Stechmücken. Dlaczego niemieckie słowo jest znacznie bardziej zabawne od swego węgierskiego lub włoskiego odpowiednika? Dlaczego Stechmückejest tak niemożliwe jak nünükerézsüke? Do tych Stechmückenodnosiłem się tak samo jak do upału. Tyle o nich słyszałem, że nie chciałem wierzyć, i kiedy w Weronie wstałem z opuchniętą głową, byłem obrażony. Od tego czasu stały się moimi wiernymi nocnymi towarzyszami. Czasem na nie poluję, ale bez efektów. Są znacznie zwinniejsze niż nasze komary z Wyspy Małgorzaty.

TRIEST, CZYLI ZMĘCZENIE

Triest jest bardzo pięknym miastem, takim właśnie ćwierćmilionowym, najlepszego rodzaju. Oglądam jeszcze jedną katedrę, jeszcze jedno castello, jeszcze jedno morze.

Na Corso Vittorio Emanuele, należącej do głównych ulic, widzę wystawę pełną emaliowanych nocników. Pod nimi gromki napis głosi: „Narodowa emalia staje w zawody z każdą konkurencją!”. No tak, no tak. Jednak ci Włosi… Z nimi nie można żartować. Stają w zawody z każdym i jak zechcą, to pokażą. I cokolwiek czynią, pomnażają tym chwałę narodu. Triest jest jakoś swojski, mieliśmy wszak wspólną kolebkę, monarchię. Szerokie, duże austriacko‑węgierskie ulice. W symetrii niektórych gmachów tu i tam migają bokobrody Franciszka Józefa. Piwo jest zimne i doskonałe, jak w domu. Nie mogę się nim nasycić po tych winach i sokach pomarańczowych. Kobiety jasnowłose, ładne. À propos… czas wracać do domu. Tak, najwyższy czas. Jestem już zmęczony. I chyba nie kocham już tak bardzo Włoch. Podobnie jak nie kocham „tak bardzo” niczego ani nikogo. Nawet siebie nie potrafię już tak bardzo kochać, czule i z uwagą, jak umiałem w młodości.

Triest

Jestem zmęczony. Dobrze będzie już wrócić do domu. Panika minęła, uspokoiłem się i zaczerpnąłem sił z sekretnych zasobów. Jakoś to będzie, odwagi. Tylko za nic, w żadnym razie nie rezygnuj z samotności. A wówczas właściwie nie będzie ci można niczego odebrać. Jak to mówi Szatan u Miltona w płomienistej otchłani zaświatów: „What matter where, if I be still the same”. Cokolwiek się stanie w Europie, ufaj swojej samotnej gwieździe. Zawsze znajdzie się gdzieś dla ciebie jakaś trzecia wieża. I to wystarczy.

ANTAL SZERB
tłum. Teresa Worowska

ANTAL SZERB ur. 1901 w Budapeszcie, zm. 1945 w Balf. Pisarz i wykładowca uniwersytecki, autor Historii literatury węgierskiej i Historii literatury powszechnej. W Polsce ukazały się jego powieści Legenda Pendragonów, Podróżny i światło księżyca. Zginął w obozie koncentracyjnym.


Zobacz także