OLGA TOKARCZUK
Serce Szopena
13 lutego 2020
Serce Szopena
Jest wszystkim ogólnie wiadomo, że Szopen umarł o drugiej nad ranem („in the small hours”, jak mówi angielskojęzyczna wersja Wikipedii) 17 października. Przy łożu śmierci było kilka osób z grona najbliższych przyjaciół, w tym siostra Ludwika, która opiekowała się nim ofiarnie do końca, a także ksiądz Jełowicki, który wstrząśnięty tym milczącym, zwierzęcym umieraniem kompletnie wyniszczonego ciała, tą przedłużającą się walką o każdy haust powietrza, najpierw zemdlał na schodach, potem zaś w ramach nie do końca uświadomionego buntu, w swoich pamiętnikach wymyślił lepszą wersję śmierci wirtuoza. Napisał między innymi, że ostatnie słowa Fryderyka brzmiały: „Jestem już u źródła wszelkiej szczęśliwości”, co było ewidentnym kłamstwem, choć na pewno pięknym i wzruszającym. W rzeczywistości, jak zapamiętała to Ludwika, jej brat nic nie powiedział, był zresztą nieprzytomny od kilku godzin. Tym, co na koniec dobyło się z jego ust – była strużka ciemnej, gęstej krwi.
Teraz Ludwika, zmęczona i zmarznięta, jedzie pocztowym dyliżansem. Dojeżdżają już do Lipska. Jest wilgotna zima, z zachodu gonią za nimi ciężkie chmury o ciemnych brzuchach, pewnie spadnie śnieg. Od pogrzebu minęło wiele miesięcy, ale oto czeka Ludwikę jeszcze jeden pogrzeb, w Polsce. Fryderyk cały czas powtarzał, że chce być pochowany w kraju, a ponieważ dobrze wiedział, że umrze, starannie zaplanował swoją śmierć. I pogrzeby.
Zaraz po śmierci przyjechał mąż Solange. Przybył natychmiast, jakby czekał w płaszczu i w butach na pukanie do drzwi, od dawna gotowy. Pojawił się z całym swoim warsztatem pracy umieszczonym w skórzanej torbie. Najpierw natarł tłuszczem bezwładną dłoń zmarłego, ułożył ją starannie i z szacunkiem w drewnianej rynience i zalał gipsem. Potem z pomocą Ludwiki zdjął też maskę pośmiertną – chodziło o to, by rysy twarzy nie stężały zbytnio i nie wdała się w nie śmierć, ona bowiem wszystkim modeluje twarze bardzo podobnie.
Po cichu, bez hałasu spełniono kolejne żądanie Fryderyka. Drugiego dnia po śmierci polecony przez hrabinę Potocką medyk kazał rozebrać ciało do połowy, a potem, rozłożywszy wokół nagiej klatki piersiowej naręcze prześcieradeł, sprawnym ruchem otworzył ją ostrym skalpelem. Ludwice, która przy tym była, wydało się, że ciało drgnęło, a nawet jakby westchnęło. Później, gdy prześcieradła zabarwiły się prawie czarnymi skrzepami, odwróciła twarz do ściany.
Medyk opłukał serce w miednicy, i Ludwika była zdziwiona, że jest tak duże, bezkształtne i pozbawione koloru. Z trudem zmieściło się w słoju wypełnionym spirytusem, więc medyk radził, żeby zamienić go na większy. Tkanka nie powinna być ściśnięta ani dotykać szklanych ścianek.
Tymczasem trwały próby Requiem, a wysoko postawieni przyjaciele zmarłego delikatnie pertraktowali z proboszczem. W końcu ustalono, że kobiety, solistki jak i chór, będą stały za czarną kotarą, niewidoczne dla wiernych. Awanturowała się tylko Graziella, nikt więcej, uznano jednak, że w tej szczególnej sytuacji lepsze jest takie rozwiązanie niż żadne.
Czekając na pogrzeb, przyjaciele Fryderyka schodzili się co wieczór u jego siostry albo u George Sand i wspominali zmarłego. Jadali razem kolację, dzielili się plotkami z miasta. Były to dni dziwnie spokojne, jakby nie należały do zwykłego kalendarza.
Ta Graziella, nieduża i smagła, z burzą kręconych włosów, była znajomą Delfiny Potockiej i kilka razy obie odwiedziły Ludwikę. Graziella, popijając likier, szydziła z barytona i dyrygenta, ale chętnie mówiła o sobie. Jak to artystka. Utykała na jedną nogę, bo została poturbowana w zeszłym roku w Wiedniu w czasie zajść ulicznych. Tłum przewrócił jej powóz, w przekonaniu zapewne, że jedzie nim jakaś bogata arystokratka, nie aktorka. Graziella miała słabość do drogich powozów i strojnych toalet, pewnie dlatego, że pochodziła z Lombardii z rodziny szewców.
– Czy artysta nie może jeździć bogatym powozem? Czy gdy się komuś w życiu udało, to nie może sobie pozwolić na trochę przyjemności? – mówiła z włoskim akcentem i brzmiało to tak, jakby się lekko zacinała.
Na swoje nieszczęście znalazła się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Tłum w rewolucyjnym nastroju, nie śmiejąc zaatakować obstawionego gwardią pałacu cesarskiego, zaczął plądrować cesarskie zbiory. Graziella widziała, jak wywlekano z sal to wszystko, co kojarzyło się ludowi z arystokratyczną dekadencją, zbytkiem i okrucieństwem. Rozjuszeni ludzie wyrzucali przez okno fotele, pruli kanapy, zdzierali drogie lamperie ze ścian. Z hukiem pękały piękne kryształowe lustra. Demolowali też witryny ze zbiorami archeologicznymi. Wyrzucając skamieniałości na bruk, wybijali szyby w oknach. W mig rozkradziono kolekcję kamieni półszlachetnych, a potem wzięto się do szkieletów i wypchanych zwierząt. Jakiś trybun ludowy wzywał, żeby wypchanym okazom ludzkim i innym mumiom zrobić prawdziwy chrześcijański pogrzeb albo raz na zawsze zniszczyć te dowody uzurpacji władzy nad ludzkim ciałem. Zrobiono więc wielki stos i palono, co się nawinęło pod rękę.
Powóz przewrócił się tak nieszczęśliwie, że druty z krynoliny poraniły jej nogę i widocznie przecięły nerwy, bo kończyna pozostała nieco bezwładna. I kiedy opowiadała o tych dramatycznych wypadkach, podniosła spódnicę i pokazała paniom swoją nogę, usztywnioną skórzaną nogawką z fiszbinami i podtrzymywaną przez obręcze, na których wspierała się suknia. – Oto do czego może się przydać krynolina.
Ludwika przysypia teraz, ukołysana miarowym turkotem,
a w dyliżansie, na siedzeniu naprzeciw, obok jej towarzyszki podróży, Anieli,
zjawia się jakaś dama, obca, ale jakby dawna znajoma, jeszcze z Polski. W
zakurzonej sukni żałobnej, jakie nosiły wdowy po powstańcach, z ostentacyjnym
krzyżem na piersi. Ma twarz napuchniętą, poczerniałą od syberyjskich mrozów,
jej dłonie w szarych sparciałych rękawiczkach trzymają słój. Ludwika budzi się
z jękiem i sprawdza zawartość kosza. Wszystko w porządku. Poprawia czepek,
który zsunął jej się na czoło. I klnie po francusku, bo zesztywniał jej zupełnie
kark. Z drzemki budzi się też Aniela i odsłania zasłonki. Płaski zimowy krajobraz
jest porażająco smutny. W dali widać niewielkie osady, ludzkie kolonie skąpane
w szarości i wilgoci. Ludwika wyobraża sobie, że porusza się po wielkim stole,
jak owad pod uważnym spojrzeniem jakiegoś monstrualnego entomologa. Wzdryga się
i prosi Anielę o jabłko.
– Gdzie jesteśmy? – pyta, wyglądając przez okno.
– Jeszcze kilka godzin – mówi uspokajająco Aniela i podaje towarzyszce zeszłoroczne
pomarszczone jabłuszko.
Pogrzeb miał się odbyć w La Madeleine, zamówiono już mszę, a tymczasem na plac Vendôme, gdzie wystawiono ciało, przychodziły tłumy przyjaciół i znajomych. Mimo zasłoniętych okien słońce próbowało dostać się do środka i pobawić się z ciepłymi kolorami jesiennych kwiatów: fioletowych astrów i miodowych chryzantem. Wewnątrz panowały tylko świece, sprawiając wrażenie, że kolor kwiatów jest głęboki i soczysty, a twarz zmarłego nie tak blada jak w dziennym świetle.
Okazało się, że trudno będzie spełnić życzenie Fryderyka, by na jego pogrzebie wykonano Requiem Mozarta. Przyjaciołom zmarłego udało się wykorzystać wszelkie znajomości i skompletować najlepszych muzyków i śpiewaków. Zgodził się wystąpić najświetniejszy bas Europy, Luigi Lablache – zabawny Włoch, który potrafił naśladować kogo tylko chciał w doskonały sposób. I rzeczywiście, jednego z tych wieczorów oczekiwania na pogrzeb, przy okazji jakiegoś nieformalnego spotkania, naśladował Fryderyka tak bezbłędnie, że towarzystwo rechotało, nie bardzo wiedząc, czy to wypada – wszak ziemia jeszcze nie przyjęła ciała zmarłego. Ale w końcu ktoś powiedział, że przecież to dowód pamięci i miłości. I że w ten sposób zostanie z żywymi dłużej. Wszyscy pamiętali Fryderyka, jak biegle i złośliwie potrafił parodiować innych. Miał on talentów wiele, oj miał.
W sumie wszystko się komplikowało. W kościele La Madeleine nie mogły śpiewać kobiety – ani w chórze, ani solo. Taka była wiekowa tradycja – bez kobiet. Tylko męskie głosy, ewentualnie głosy kastratów (dla Kościoła nawet mężczyzna bez jaj jest lepszy niż kobieta, skomentowała to wykonawczyni partii sopranowych, włoska śpiewaczka, panna Graziella Panini), ale dziś, w 1849 roku, gdzie znaleźć kastratów? Jak więc zaśpiewać Tuba mirum bez sopranu i altu? Proboszcz od Magdaleny powiedział, że nie da się tego zwyczaju zmienić nawet dla Szopena.
– Jak długo mamy trzymać ciało? Czy trzeba, na miłość boską, zwracać się do Rzymu w tej sprawie? – krzyczała doprowadzona do ostateczności Ludwika.
Ponieważ październik był dość ciepły, ciało zostało przeniesione do chłodnej kostnicy. Obłożone świeżymi kwiatami, było spod nich prawie niewidoczne. Leżało w półmroku, drobne, wymizerowane, bez serca; pod śnieżnobiałą koszulą ukryte były niezbyt staranne szwy, którymi zamknięto na powrót klatkę piersiową.
Właśnie ta śpiewaczka, której głos i interpretację Ludwika mogła w pełni docenić na samej mszy żałobnej, nasunęła jej ten pomysł. Ów gest: uniesienie dzwonu sukni i odkrycie tajemnicy skomplikowanej kopuły rozpiętej na wielorybich fiszbinach i drutach od parasola.
Na pogrzeb przyszło kilka tysięcy ludzi. Trzeba było wstrzymać ruch dorożek na trasie konduktu pogrzebowego i kierować je na inne ulice. Cały Paryż zatrzymał się z powodu pogrzebu. Kiedy zabrzmiało z takim poświęceniem przygotowywane Introitus, a głosy chóru uderzyły w sklepienie kościoła, ludzie zaczęli płakać. Requiem aeternam zabrzmiało mocno i poruszyło wszystkich do głębi, ale Ludwika wcale nie poczuła smutku, swój smutek już cały zużyła i wypłakała – lecz gniew. Bo co to za nędzny i pożałowania godny świat, co za burdel, że się umiera tak młodo, że się w ogóle umiera? I dlaczego on? Dlaczego w taki sposób? Podniosła chusteczkę do oczu, ale nie po to, żeby obetrzeć łzy, tylko żeby móc ścisnąć coś z całej siły i zasłonić oczy, w których na pewno nie było wody, lecz ogień.
– Tuba mirum spargens sonum
Per sepulcra regionum,
Coget omnes ante thronum – zaczął bas Luigi Lablache, tak rzewnie ciepło, że jej gniew zelżał, potem wszedł tenor i alt zza zasłony:
– Mors stupebit et natura,
Cum resurget creatura,
Judicanti responsura.
Liber scriptus proferetur,
In quo totum continetur,
unde mundus judicetur.
Judex ergo cum sedebit
Quidquid latet apparebit:
Nil inultum remanebit.
Aż w końcu usłyszała strzelający w górę czysty głos Grazielli, jak fajerwerk, jak odsłonięcie kalekiej nogi, nagiej prawdy. Graziella śpiewała najlepiej, to jasne, a jej głos tylko w niewielkim stopniu tłumiła zasłona i Ludwika wyobrażała sobie małą Włoszkę, jak przejęta wytęża wszystkie siły i z głową zadartą do góry, z nabrzmiałymi żyłami na szyi – tak ją widziała na próbach – wydaje z siebie ten niezwykły głos, śpiewa czysto, diamentowo, pomimo kotary, pomimo nogi, na pohybel temu cholernemu światu:
Quid sum miser tunc dicturus
Quem patronus rogaturus.
Jakieś pół godziny drogi przed granicą z Księstwem Poznańskim, dyliżans zatrzymał się przy oberży. Tam podróżne najpierw odświeżyły się i zjadły niewielki posiłek: trochę zimnego pieczonego mięsa, chleb i owoce, a potem udały się na stronę i, podobnie jak inni pasażerowie, zniknęły w przydrożnych zaroślach. Przez chwilę zachwycały się kwitnącymi przylaszczkami, a potem Ludwika wyjęła z kosza spory słój z brązowym kawałkiem mięśnia i umieściła go w sprytnie uplecionej siatce z rzemieni. Aniela starannie przywiązała ich końce do rusztowania krynoliny na wysokości wzgórka łonowego. Kiedy suknia opadła, nie było znać, że kryje pod powierzchnią taki skarb. Ludwika odwróciła się kilka razy, zarzuciła suknią i ruszyła do powozu.
– Nie uszłabym z tym daleko – powiedziała do towarzyszki. – Obija mi się o nogi.
Ale nie musiała. Usiadła na swoim miejscu, wyprostowana, może nieco sztywna, lecz była jednak damą, siostrą Fryderyka Szopena. Polką.
Gdy żandarmi pruscy na granicy kazali im wysiąść z powozu i dokładnie sprawdzali, czy kobiety nie przemycają do Kongresówki czegoś, co mogłoby wzmagać jakieś niepoważne niepodległościowe nastroje Polaków, niczego oczywiście nie znaleźli.
Po drugiej zaś stronie granicy, w Kaliszu, czekał już na nich powóz przysłany z Warszawy oraz kilkoro przyjaciół. I świadków tej smutnej ceremonii. W czarnych frakach i wysokich kapeluszach utworzyli szpaler, ich pobladłe żałobne twarze z nabożnością zwracały się ku każdemu wyłożonemu pakunkowi. Ludwice jednak przy pomocy wtajemniczonej we wszystko Anieli udało się na chwilę oddalić i wyplątać słój z ciepłych wnętrzności sukni. Aniela, nurkując w koronkach, wyciągnęła bezpiecznie słój i podała go Ludwice takim gestem, jak podaje się matce nowo narodzone dziecko. A potem Ludwika rozpłakała się.
W eskorcie kilku powozów serce Szopena dotarło do stolicy.
OLGA TOKARCZUK
Fragment książki Bieguni, opublikowany za zgodą autorki.
OLGA TOKARCZUK ur. 1962. Pisarka, eseistka, laureatka literackiej Nagrody Nobla. Autorka kilkunastu powieści i zbiorów opowiadań, przetłumaczonych na ponad 30 języków. Dwukrotnie wyróżniona Nagrodą Literacką „Nike”: Bieguni (2008) i Księgi Jakubowe (2015), laureatka The Man Booker International Prize 2018. Na podstawie jej powieści Prowadź swój pług przez kości umarłych powstał film Agnieszki Holland Pokot.