JOSIF BRODSKI
Demokracja! – akt I
24 maja 2020
Demokracja! – akt I
Osoby:
BAZYLI MODESTOWICZ, Głowa państwa
PIETROWICZ, minister spraw wewnętrznych i sprawiedliwości
GUSTAW ADOLFOWICZ, minister finansów
CECYLIA, minister kultury
MATYLDA, sekretarka
Dialogi nie są zamarkowane. Aktorzy i reżyser powinni na podstawie akcji sami określić, kto wypowiada którą kwestię.
Gabinet Głowy niewielkiego państwa socjalistycznego.
Na ścianach – portrety założycieli państwa.
Wnętrze tchnie nudą, ożywia je jedynie wypchany niedźwiedź naturalnej wielkości – aktorzy spoglądają w jego stronę lub wskazują go głową, ilekroć używają zaimka «oni».
Można jeszcze powiesić rogi jelenie.
Wysokie okna, w stylu regencji, zasłonięte białymi firankami. Spoza firanek połyskują iglice luterańskich kościołów. Długi stół posiedzeń, pośrodku na talerzu rozkrojony jaskrawoczerwony arbuz.
Biurko Głowy państwa: piramida telefonów.
Południe.
Trzej mężczyźni w średnim wieku i kobieta w wieku nieokreślonym pochłonięci są jedzeniem.
– Dobry jarząbek, co?
– Pierwszorzędny.
– Doskonały sos.
– Świetny. Z czym to, z kawiorem?
– Uhm, z kawiorem. Pewnie astrachański?
– Nie, guriewski.
– Guriew, Guriew… Gdzie to u nich jest? W Europie czy w Azji?
– Na Uralu. Dobre piwo tam mają. Młode. W nogi idzie, zwłaszcza latem.
– Jarząbek też zresztą stamtąd, z Salskich Stepów.
– Słowem, Eurazja.
– Raczej Azjopa. Biorąc pod uwagę proporcje.
– Pielmienie syberyjskie.
– Zapałki szwedzkie.
– Perfumy francuskie.
– Ser holenderski.
– Tytoń turecki.
– Bułgarski. Dżebel.
– Przecież to jedno i to samo.
– Owczarek niemiecki.
– Prawo rzymskie.
– Wszystko zagraniczne.
– Uhm. Konwojenci z Wołogdy.
– Kajdanki, nawiasem mówiąc, amerykańskie. Z Pittsburga, z Pensylwanii.
– Niemożliwe!
– Słowo honoru!
– Można mu wierzyć, Cecylio Markowno. W końcu minister sprawiedliwości.
– Niemożliwe!
– Chce pani zobaczyć? Zawsze noszę je przy sobie, w aktówce. Ooo, proszę.
– Och nie, nie trzeba.
– Niech się pani nie boi, to przecież amerykańskie.
– Pokaż, Pietrowicz.
– O, tutaj jest napisane: „Made in USA”.
– A więc u nich też?
– A co pani myślała? Co tu dużo gadać, kapitalizm. U nas takich nie robią. Sprowadzamy za dewizy. Ale na coś takiego to nie szkoda.
– Nie szkoda czego?
– Dewiz. Chociaż drogie jak diabli – po dwadzieścia dolarów sztuka. W detalu. Ale nawet, jak się kupuje hurtem i ze zniżką, też drogo wychodzi.
– Ze zniżką?
– Dla zaprzyjaźnionego mocarstwa – dwadzieścia procent.
– Można mu wierzyć, Cecylio. W końcu to minister finansów.
– To już lepiej wydać na perfumy. Francuskie, jak by nie było.
– Dla nich to mogą być i polskie.
– W dodatku jaka ładna nazwa: „Być może”. To znaczy, że mogą być. A tamte „Coty”.
– „Coty” – to też ładnie.
– Tylko że Francuzi nie dają zniżki, Cecylio. A perfum i tak dla wszystkich się nie nastarczy. Nawet polskich. Sami wiecie, jak idą. Flakon na tydzień. W żaden sposób nie nastarczy się dewiz. Kajdanki są bardziej opłacalne. Z punktu widzenia finansowego, ma się rozumieć.
– Tak, ludzie są u nas spokojni. Zwykły sznurek też by wystarczył.
– Bazyli Modestowiczu, mogę wziąć arbuza?
– Bierz. Arbuz też, nawiasem mówiąc, astrachański.
– Spokojni, akurat. Wczoraj widziałem demonstrację.
– Niepodległościową?
– Nie, ekologiczną.
– To jedno i to samo.
– A nie powiedziałabym! Tu chodzi o ochronę tego, co nas otacza.
– Niepodległość to też ochrona. Nawiasem mówiąc, przed tym, co nas otacza.
– Aleś przyładował, Pietrowicz.
– To nie ja, Bazyli Modestowiczu. To demonstranci.
– Jacy demonstranci. Tłum ludzi, i tyle.
– No nie, nie mówcie tak. To jednak masa ludzi.
– A masa zawsze przybiera kształt tłumu. Albo kolejki.
– No tak: placu albo ulicy. Innych wariantów nie ma.
– Trzeba to zapisać.
– A po co? I tak się to robi. (pokazuje głową na niedźwiedzia)
– To dlaczego zawsze idą w stronę Pałacu? W kinie się napatrzyli czy jak?
– Bo plac jest przed Pałacem. A do placu prowadzi ulica. Póki idą po ulicy, tworzą kolejkę. A kiedy wyjdą na plac – stają się tłumem. Czyli występują oba warianty. Nie trzeba nawet wybierać.
– Może być oczywiście i trzeci – wejść do Pałacu. Jak w kinie.
– A kto ich tu wpuści? Zresztą, i tak nie będą się tu pchali. Mimo wszystko to nie jest siedemnasty rok.
– Nawet gdyby weszli, to się nie pomieszczą. To tylko w czarno-białym kinie tak było. Kto jak kto, ale ty, Cecylio, powinnaś to wiedzieć.
– Może tak, Bazyli Modestowiczu, ale wieczorem gorzej widać kolor. A co dopiero w nocy. Wieczorem sztuka oddziałuje silniej. Jezioro łabędzie, na przykład, grają zawsze wieczorem. A filmy ogląda się też tylko po ciemku.
– Niby prawda, Cecylio, ale na demonstrację wieczorem jednak nie chodzą. Na demonstrację idą w dzień.
– No tak, żeby zachodni korespondenci mogli łatwiej filmować, zwłaszcza jeżeli na video.
– Becher donosi z Japonii, że tam już produkują nową, ultraczułą taśmę. Jeszcze trochę i pierwszy lepszy zachodni korespondent będzie się czuł Eisensteinem.
– Jakim znów Eisensteinem. A propos, jak tam Becher, co u niego? Nie tęskni?
– Tęskni, Bazyli Modestowiczu. Rybę, powiada, na surowo każą wcinać. Co tu dużo gadać, Japończycy. Mogę wziąć arbuza?
– Bierz, Pietrowicz.
– Szkoda, że u nas nie rosną.
– No cóż, niestety, takie mamy położenie geograficzne. Ale to jednak Europa.
– Beria też tak uważał. Kiedy mnie tu skierowano, wcale się nie paliłem. A on na to: Pietrowicz, co ty znowu? To jednak Europa!
– Tak, pociągiem do Czechosłowacji – sześć godzin.
– Tyle samo na Węgry.
– Nie mówiąc już o samolocie.
Słychać pukanie do drzwi, wchodzi Sekretarka.
– O co chodzi, Matyldo?
– Bazyli Modestowiczu, proszą was do telefonu.
– Ile razy mam ci powtarzać: w przerwie obiadowej żadnych telefonów.
– Tak, wiem, ale to z Moskwy.
– Kto dzwoni?
– Nie wiem. Jakiś typ z akcentem.
– Hm. Dobrze, przełącz.
Matylda wychodzi.
– Gustawie Adolfowiczu, skończyłeś? Podejdź do telefonu, co? Porozmawiaj z nim z akcentem.
– Ale z jakim?
– A z jakim chcesz. Choćby z kurlandzkim.
Gustaw Adolfowicz podchodzi do biurka, patrzy niezdecydowany na aparaty telefoniczne.
– Z którego mam mówić? Chyba z czerwonego?
– A z jakiegożby innego.
Gustaw Adolfowicz podnosi słuchawkę.
– Jaa? Mófi Giustaf Atolfoficz… Słucham? Najn, ja finans ministr… Najn, on je opiat. Ne doslyszal? Co wyszcze pofieciał? Ach moment, saras… (kładzie słuchawkę, podchodzi do stołu) Bazyli Modestowiczu, on wrzeszczy. Nazwał mnie – Cecylio Markowno, proszę zatkać uszy – nazwał mnie pyździelcem. Ma chyba akcent gruziński.
Bazyli Modestowicz zrywa się z miejsca.
– Josif Wissario… tfu, to niemożliwe. (wyciera spocone czoło) Pietrowicz, podejdź ty, jeśli skończyłeś. Przyzwyczaili się dzwonić, kiedy im się podoba. Co za chamstwo, i to ma być suwerenność.
Pietrowicz podchodzi do biurka, podnosi słuchawkę.
– Hallo. To Jan Peters. Iwan Pietrowicz po waszemu. Minister sprawiedliwości. Aha, po waszemu spraw wewnętrznych. Jak? Zagranicznych? Becher, ale jest w Japonii. Co?… Czego wrzeszczysz, przecież słyszałeś, że je obiad… Przestań wrzeszczeć, mówię. Uspokój się. No tak, z nim, ze mną i z ministrem kultury. Zgadza się, ona jest z Tambowa. Co? Tak, najlepsze nogi w Europie Wschodniej. (spogląda w stronę Cecylii, mruga do niej porozumiewawczo) Jak? Cha, cha, cha. Mówisz, że ich nigdy po zmierzchu razem nie widziałeś? Cha, cha, cha… Aleś kozak! No dobra, w porządku: zaraz. Już zaraz. A co z Pierwszym, gdzie jest? Aha, na konferencji prasowej. Czemuś od razu nie powiedział? Tak, rozumiem. Dobra, w porządku, spróbuję. (kładzie słuchawkę, wraca do stołu) To Kałmukaszwili, ichni minister spraw zagranicznych. Chce mówić z wami. Chociaż, według protokołu, nie ma prawa. Do was może dzwonić wyłącznie Pierwszy. Minister dzwoni tylko do ministra, i to też tylko do swego odpowiednika. Mają tam zdaje się coś ekstra pilnego. No i Becher jest akurat w Japonii. Może podejdziecie, co?
– Jezus Maria, nawet nie dadzą człowiekowi spokojnie zjeść. Dobrze, powiedz mu, że zaraz podejdę. Wezmę tylko arbuza.
Pietrowicz wraca do telefonu, podnosi słuchawkę.
– Hallo? Zaraz podejdzie, chociaż to niezgodne z protokołem. Tak, nawet jak do nas. Czy to czasem nie ty byłeś przedtem od spraw wewnętrznych, jeszcze w Tyflisie? A widzisz, ja pamiętam. Przy tobie zaczęło się pedalenie tych, co nie sypali. Tak, pewnie, u was na Kaukazie to chłopaki harde. Nie, ja jestem z Riazania. Co? Nie, nie, w Charkowie kończyłem, wojsk pancernych. Nie, moja żona jest stąd, miejscowa. Co? Pewnie, że ciągnie, ale jak tu się ruszyć? Nawet na urlop nie da rady. Po ichniemu? Niczego sobie, gadam. Aha… Tak, już podchodzi. A Pierwszy gdzie jest? Na konferencji prasowej? Tak, tak, rozumiem. Tak, już podchodzi. No to na razie. Już ci go daję.
Pietrowicz oddaje słuchawkę Bazylemu Modestowiczowi i wraca do stołu. Bazyli Modestowicz wyciera usta serwetką.
– Słucham. Tak, to ja. Witam. W porządku, dziękuję. Nie szkodzi, właśnie skończyliśmy. Ależ nie, skądże! Tak, tak, słucham. (pauza) Mein Gott! Kiedy? (pauza) A czy ambasador o tym wie? Nie, nie nasz, wasz. Nie o to. Żeby czołgów czasem nie wezwał. No, z dawnych nawyków. Coś takiego! Nie do wiary! I suwerenność także. Nie do wiary! Ależ nie, dlaczego? Tak, tak, notuję. Wszystko notuję. Nic się nie bójcie: stary konspirator ze mnie. Tak? Czy moglibyście powtórzyć? Aha, okej, okej, okej, okej. Wszystko będzie okej. Dobrze, wieczorem zadzwonię do Pierwszego. Koło dziesiątej, okej. Nie za późno? Aha, z życia w Chinach. Jeżeli to Madame Butterfly, to wcześniej niż Turandot. Dobrze, w najgorszym razie bezpośrednio do loży. Numer? Tak, mam. Przede wszystkim zawiadomcie ambasadora, bo on jest narwany. W porządku, dziękuję. Wszystko będzie okej. Tak, tak. Pozdrowienia. Okej, okej. (odkłada słuchawkę) Okej. Gustawie Adolfowiczu, możesz mi podać kawałek arbuza? (pauza) No więc tak. Panowie! (przy tym słowie wszyscy aż podskakują) Panowie ministrowie! Muszę wam zakomunikować (Pietrowicz i Cecylia uśmiechają się porozumiewawczo) przyjemną wiadomość. Wprowadzono u nas demokrację!
Kompletne osłupienie.
– To znaczy?
– Co wy macie na myśli?
– Jak to wprowadzono?
– Jaką demokrację? Socjalistyczną? Ludową?
– Może burżuazyjną?
– Jakiegoś nowego typu?
– Ateńską?
– Wszystko zagraniczne.
– Kiedy zaczniemy używać rzeczowników bez przymiotników?
– To zależy od rzeczownika.
– I zależy od przymiotnika.
– No, dobrze. Dosyć tego mędrkowania. Co się stało, Bazyli Modestowiczu?
– Nic się nie stało, Pietrowicz. Ten Gruzin, ichni minister spraw zagranicznych, powiedział, że pół godziny temu na konferencji prasowej Pierwszy oświadczył, że u nas wprowadza się demokrację. (woła) Matyldo! (wchodzi Matylda) Matyldo, żadnych telefonów. Aż do odwołania.
– A jeśli będzie z Moskwy?
– Z Moskwy? Tylko gdyby dzwonił Pierwszy. Zrozumiano?
– Tak, towarzyszu Generalny Sekretarzu.
– Albo głównodowodzący. Jasne?
– Jasne, towarzyszu Generalny Sekretarzu.
– I nie nazywaj mnie już Generalnym Sekretarzem. Zrozumiano? Raczej prezydentem.
– Dobrze, towarzyszu Prezydencie.
– Bez tego towarzysza. To jakoś idiotycznie brzmi. Zupełnie jak towarzysz niedoli! Lepiej mów mi pan. Zrozumiano?
– Zrozumiano, panie Generalny Sekretarzu. To jest towarzyszu Prezydencie. To znaczy towarzyszu Generalny Sekretarzu. To znaczy panie Prezydencie.
– O-o, właśnie tak.
Matylda wychodzi, rozpinając po drodze bluzkę.
– No i co teraz, Bazyli Modestowiczu?
– Cecylio, proszę się nie martwić. Jakoś to będzie.
– Tak, jakoś to będzie! Wyście awansowali na pana Prezydenta, a co z nami?
– Z nami? Dziś niczym, jutro wszystkim my!
– Czy to aby nie za szybko, Bazyli Modestowiczu?
– Ależ skąd, Pietrowicz, przeciwnie. Za pół godziny będzie tutaj prasa. Trzeba się przygotować. Oczywiście, Pierwszy mógł coś tam palnąć, ale gdzie oni, tam również i my. Granicę mamy wspólną, jak by nie było, nie mówiąc o ideałach.
– Nie mówiąc już o kulturze. Od ministra kultury poczynając.
– Jak pan śmie, Gustawie Adolfowiczu!
– A więc i ty, Pietrowicz, jesteś teraz panem ministrem. Nie mówiąc już o Gustawie. No i Cecylia także.
– Ja jestem pani minister?
– A dlaczegoż by nie, Cecylio?
– Bo to brzmi tak jakoś… Jakby ni to, ni owo. Ostatecznie noszę spódnicę.
– Wszyscy to zauważyliśmy.
– Przyzwyczaisz się, Cecylio. Było coś między wami?
– Nie rozumiem, o czym mówicie, Bazyli Modestowiczu?
– No o tym Gruzinie, o Kałmukaszwili.
– Skądże, Bazyli Modestowiczu! Jak mogliście tak pomyśleć.
– Zaczerwieniłaś się, Cecylio. No proszę, i to dawna aktorka, z MCHAT–u! I w dodatku codzienne kąpiele w mleku… Coś ty w nim zobaczyła? Z kimś z ichniego politbiura to jeszcze bym zrozumiał. Nasz internacjonalistyczny obowiązek, można powiedzieć. Ale ten…
– Ważne, że to Gruzin, Bazyli Modestowiczu. Ona tak dla zdrowia. Oni przecież…
– Cicho bądźcie, Pietrowicz!
– … interes mają taki, że jak go włożyć w kubeł, to woda zaraz kipi.
– Pietrowicz!
– Ach, Cecylia, Cecylia. Proszę, ale krewka. Z drugiej strony jednak, kim my dla nich jesteśmy – zgniły Zachód. No dobrze już, nie czerwień się tak, bo wyglądasz jak sztandar, albo nie przymierzając kurtyna. No więc do roboty! Gustawie Adofowiczu, co myśmy tu przedtem produkowali?
– Przed czym niby?
– Przed Zmianą Na Lepsze. Przed materializmem historycznym i uprzemysłowieniem.
– A, przed czterdziestym piątym rokiem. Bekon, Bazyli Modestowiczu. Cała Anglia jadła nasz bekon.
– Teraz Anglia ma dosyć własnego bekonu.
– Wędzone węgorze. Zaopatrywaliśmy w węgorze całą Europę. Nawet do Włoch je wysyłaliśmy. Pewien włoski poeta napisał: „Węgorz, syrena morza Bałtyckiego…”. I fabrykę konserw mieliśmy, produkowała szesnaście gatunków węgorza.
– Racja. Francuzi mieli taką potrawę: węgorza po burgundzku. Z czerwonym winem.
– No tak, bo to ryba.
– Do ryby zazwyczaj daje się białe.
– Też mi znawcy! Węgorza trzeba suszyć trzy dni. Przybija się go gwoździem do ściany – pod skrzelami – i tak się suszy.
– Chyba wędzi, co?
– Ależ skąd. Chodzi o to, żeby się nie zwijał. Węgorze są bardzo żywotne. Wiją się nawet po trzech dniach. Pokroisz go, wrzucisz do garnka – a on ciągle się wije. Skręca się…
– Jak na przesłuchaniu.
– … nawet w garnku się skręca. To znaczy się zwija. I wtedy zalewa się go czerwonym winem.
– Otóż to – ryba. Bezkrwista ryba. Dopiero jak im się upuści krwi, przestają się wić.
– Pewnie dlatego przestali je łowić. Burgunda dla wszystkich nie nastarczysz.
– Żeby nie dawały złego przykładu. Bo węgorz jest za bardzo żywotny. Na narodowy symbol zakrawał. A raczej na ideał. Że niby możesz mnie posiekać na kawałki, a ja…
– To dlatego, że zimnokrwiste.
– Właśnie. Aberracja. Jak to zwykle z ideałami. Każdy z nas ma pięć litrów krwi, gorącej. A ideały – zimne, jak to ideały. No i w efekcie mamy niezgodność.
– Gorącego z zimnym?
– Rzeczywistości z ideałem?
– Nie, materializmu z idealizmem.
– No tak, mieszanka wybuchowa.
– I stąd – upust krwi.
– Po naszemu – przelew krwi.
– Żeby ostudzić?
– Gorące głowy?
– Nie, przeciwnie. Żeby podbarwić ideały.
– Nadać im ludzkie oblicze.
– Coś w tym rodzaju. Zmniejszyć napięcie. Łatwiej wtedy przetrwają.
– Kto?
– Ideały. Szczególnie w celi.
– Jak nie przymierzając konserwy.
– Uhm, w sosie własnym. Szczególnie, gdy odzyskują przytomność…
– Makabra.
– … zwijając się w kłębek na pryczy. Wypisz, wymaluj – węgorz. Na eksport jednak się nie nadaje.
– Ale na narodowy symbol całkiem nieźle.
– Makabra.
– Ile, powiadasz, było tych gatunków, Gustawie Adolfowiczu?
– Szesnaście. Fabryka produkowała szesnaście gatunków. Był węgorz w oleju, wędzony, marynowany, także w sosie własnym.
– A teraz?
– Teraz – radioodbiorniki i budziki. Nawiasem mówiąc, dobre budziki: mają donośny dźwięk. Radia tylko z zakresem fal długich i średnich. Fal krótkich nie ma, bo ten tu (pokazuje głową na Pietrowicza) zabronił.
– To tak jak nasze morze, Bazyli Modestowiczu. W dodatku ma kolor blachy. Uważam, że tradycję należy podtrzymać.
– Słowem, z węgorzy pozostały jedynie fale. A i to tylko długie.
– Właśnie, na eksport z tym nie da rady. Z budzikami to samo, chociaż są blaszane. Nie mówiąc już o tym, że grzmią jak dzwon cerkiewny. A na Zachodzie nie zawsze jest popyt na prawosławie. Chyba, że wysłać Pierwszemu, ale to nie eksport. Nawet nie import.
– Raczej przetrawianie w zamkniętym obiegu. O ile (pokazuje głową na niedźwiedzia) nie zesłanie.
– Guuuuustaw!!!
– Okej, okej, Pietrowicz. Jak mówi Kałmukaszwili – okej. Na Syberii budziki też są potrzebne.
– Żeby budzić wartowników!
– Okej. Więc co tam jeszcze było, Gustawie Adolfowiczu?
– Ser kminkowy. I naszyjniki z bursztynów. To był przecież rolniczy kraj. Same gospodarstwa. Sprzedawaliśmy również świńską skórę. Była dobrej jakości. Napoleon zamawiał sobie spodnie tylko z naszej giemzy.
– To już wszystko?
– Wszystko.
– A bogactwa naturalne?
– Sami przecież wiecie. Poza torfem to nic… Jak się dobrze zastanowić – po co właściwie wszyscy pchali się, żeby nas podbijać – to Niemcy, to wasi. Też znaleźli sobie kąsek.
– To niesłuszny pogląd, Gustawie Adolfowiczu. Nawet niebezpieczny – mam rację, Pietrowicz?
– Uhm. Dawniej wsadzali za coś takiego.
– Ale nie mamy czasu na dyskusje. Nie mówiąc już o wsadzaniu. Prasa będzie tu za pół godziny… No więc tak. Przywracamy rolniczą potęgę naszego mocarstwa. Europa może odetchnąć z ulgą: węgorze świeże i wędzone popłyną szerokim strumieniem. Bekon i ser kminkowy będziemy wysyłać na Wschód. Także na Syberię. Skórę tam, gdzie więcej zapłacą. Ale najlepiej do Francji, jak za dawnych lat. Na węgorza wprowadzimy monopol państwowy, reszta na własnym rozrachunku albo w rękach prywatnych. Rozpatrzymy zagadnienie obcych kapitałów i koncesji. Wyciągniemy rękę do rodaków za granicą. Zniesiemy cenzurę, damy pozwolenie na kościół i związki zawodowe. Chyba to już wszystko?
– A co z wolnymi wyborami?
– I na wolne wybory też. Bez tego żadnych koncesji nie dostaniemy.
– A wycofanie wojsk sojuszniczych?
– Koniecznie. Bez tego – figa z makiem. Jak się wprowadza demokrację, to wyprowadza się czołgi. Wieczorem zadzwonię do Pierwszego – zapytam się.
– Ależ to zmiana kursu o sto osiemdziesiąt stopni! Dawniej za coś takiego…
– A choćby i o trzysta sześćdziesiąt. Co, Pietrowicz, zachciało się z powrotem do tego twojego Riazania? Panowie ministrowie, dziennikarze będą tu za pół godziny. Pierwszemu już tak dopiekli, że nam demokrację wprowadził. A my co będziemy wprowadzać, jeśli nacisną? Potomka Witolda Wielkiego będziemy ściągać z Workuty i osadzać na tronie? Nam jest zresztą łatwiej: w odróżnieniu od Pierwszego nie musimy znikąd wyprowadzać własnych wojsk. A w ogóle to zwiększymy pobór do wojska. Zaspokoi to dumę narodową i zmniejszy o połowę ilość gęb do wyżywienia. Nie mówiąc już o liczbie demonstrantów. Czyli dla ciebie łatwiej, Pietrowicz. Mam rację, Gustawie Adolfowiczu? A więc, kto jest za?
– A co z mniejszościami narodowymi?
– Ty (podejrzliwie) kogo masz na myśli, co?
– Wiadomo kogo.
(Cecylia wskazuje głową na niedźwiedzia)
– Bazyli Modestowiczu, on ma nas na myśli!
– Nie denerwuj się, Pietrowicz. Ostatecznie troszczy się również o siebie. Wschodni, bo wschodni, ale zawsze Niemiec. Mam rację, Gustawie Adolfowiczu?
– Ja.
– Sonderkomando.
– Becher również.
– Jego chociaż wzięli do niewoli. I to już w czterdziestym pierwszym.
– Ja sam się poddałem.
– Zgadza się, w czterdziestym piątym.
– Sonderkomando.
– Tak, Totenkopf. Trupia Główka. Waffen SS.
– Becher także. I w dodatku jest ministrem spraw zagranicznych.
– Właśnie dlatego. Sprawami zagranicznymi powinien się zajmować cudzoziemiec. Jest w tym logika. Mam rację, Gustawie Adolfowiczu?
– Naturlich, to znaczy – oczywiście.
– Ach, wszyscy nasi ministrowie są zagraniczni. Oprócz ministra zdrowia. Chociaż to poczciwina.
– Cecylio!… (poirytowany) Daj spokój, o tym potem. Teraz czas nagli. Ze sprawą mniejszości narodowych jeszcze się wstrzymamy. Koncesje od tego nie zależą. No więc jak, Gustaw, jesteś za, czy nie jesteś za?
– Za, ja za! Zawsze uważałem, że pożyczki i koncesje to dobre wyjście z sytuacji. Zwłaszcza pożyczki. Co tak łypiesz, Pietrowicz? Sam mówisz, że potrzebujemy dewiz.
– Jakie wyjście? Z jakiej sytuacji? Ty niedobitku kontrrewolucji! Ładny finans-ministr! Popatrz na Polskę. Pożyczki trzeba zwracać, i to z procentami. Jak myślisz, po co kapitalista daje ci pożyczkę? Żebyś hodował węgorze? Guzik! Żeby cię wpędzić w długi. Dla kapitalisty dłużnik to gratka. Szczególnie, jeśli jest nim całe państwo. Kapitalizm trzyma się na tym, że ma dłużników. Gdyby od kapitalistów nie pożyczano, to by ich nie było.
– No tak. Przez pięćdziesiąt lat nie braliśmy od nich i oni wciąż jeszcze są, a nas wkrótce wcale nie będzie.
– Dlatego, że jesteśmy osamotnieni. O obozie socjalistycznym mówię. Kapitaliści nas nie lubią właśnie za to, że nie bierzemy pożyczek. Biznes im podkopujemy. Jak nas będzie więcej…
– Akurat! Nasłuchaliśmy się… Ruchy narodowo-wyzwoleńcze i tak dalej. Wielka rzecz – długi! Lepsze to, niż pusty brzuch. O ludności mówię.
– Oportunista z ciebie, Gustaw, bez zasad. Ziemiańskie ciągoty. Obszarnik. Kułacki syn. Nacjonalista.
– Przestań rzucać wyzwiskami, Pietrowicz. Nie ma co żreć, mówię. W pojedynkę łatwo przestrzegać zasad. Można się uprzeć i nie brać pożyczek. Zwłaszcza z twoimi przydziałami. A co z tymi, co nie mają przydziałów? Ich ci nie żal, rzecz jasna. Tobie, tak samo jak Kosołapemu (pokazuje w stronę niedźwiedzia) to obojętne, a my mamy zerowy przyrost ludności. Na ogórkach i gotowanej kapuście trudno się rozmnażać. Nawet ryb nie ma, pouciekały wszystkie do Szwecji. Nie, już lepsze są pożyczki.
– Słyszałeś, Bazyli Modestowiczu? On obraża sojusznicze mocarstwo. (kiwa głową w stronę niedźwiedzia) Minister finansów, a nie rozumie, dlaczego właściwie kapitalista inwestuje w socjalistyczne państwo.
– Inwestuje, Pietrowicz, dlatego, że mamy najtańszą siłę roboczą. Na przykład strajków, tak jak u nich, nie ma. Dla kapitalisty taka inwestycja to jak ożenek z wdową. Interes bez pudła. Becher mi mówił: bank, który inwestuje w demoludach, ma lepszą opinię. Jest bardziej szanowany, nie mówiąc o tym, że cieszy się większym zaufaniem. Ryby rzeczywiście uciekły wszystkie do Szwecji. Poskarżyłem się Pierwszemu: obiecał, że wyśle tam łódź podwodną, żeby to wyjaśnić. Jak dotąd bez rezultatów. A swoją drogą, Pierwszy też nabrał pożyczek. Dokąd oni, Pietrowicz, tam również i my. Granicę w końcu mamy wspólną. Żeby nie wiem o ile zmieniać kurs. A więc – kto jest za?
– Jest nas tylko czworo, Bazyli Modestowiczu. Brakuje dwudziestu dwóch ministrów. Rada Ministrów…
– Rada Ministrów, Rada Ministrów. Może jeszcze powiesz Politbiuro? Całe szczęście, Gustawie Adolfowiczu, że ich tu nie ma. W pół godziny nawet Stalin nie uporałby się z takim tłumem. Ileż byłoby zachodu choćby z takim ministrem zdrowia, przecież to skończony baran. Dwudziestu dwóch, powiada, brakuje! Odwrotnie, może nas jest już za dużo dla demokracji? Co będzie, jeżeli głosy rozłożą się po równo? Nawet gdybym ja miał głos decydujący?
– Jeśli chcecie, Bazyli Modestowiczu, to ja mogę wyjść.
– Siedź, Cecylio. Mamy tylko jedno wyjście: głosować jednomyślnie. Bo my tutaj to mózg państwa. Minister finansów, spraw wewnętrznych, kultury i ja. Chociaż nie, stop! Lepiej, żeby ktoś był przeciw. Ktoś musi być przeciw, bo inaczej co to za demokracja. Gustaw, chcesz być przeciw? Albo lepiej nie, finanse to za poważna sprawa. Pietrowicz, może ty?
– Czyli mój resort jest niepoważny, tak? Spraw wewnętrznych i sprawiedliwości?
– Wybacz, nie pomyślałem o tym. To może Cecylia? Chociaż minister kultury w opozycji to źle wygląda. W takim razie – w takim razie ja będę w opozycji. To nawet lepiej. „Pod naciskiem ministrów sekretarz generalny zgadza się…”.
– Ale przecież wy już nie jesteście sekretarzem generalnym. Dopiero co mianowaliście się…
– Jeszcze lepiej! „Pod naciskiem ministrów prezydent…” To już pachnie demokracją. Jest mowa o większości i mniejszości.
– Co to za demokracja? Raczej odgórny przewrót. Szczególnie bez tych dwudziestu dwóch ministrów. Dawniej za takie rzeczy…
– Pietro-o-wicz! Za pół godziny będzie tu prasa! Mój Boże, przecież demokracja, Pietrowicz, to jest właśnie odgórny przewrót. Pałacowy. Przynajmniej w naszych warunkach. Oddolny przewrót co oznacza? Dyktaturę proletariatu. Tego ci się zachciało? Jeśli się nie dogadamy, za pół godziny będziemy ją mieli. Pomyśl chociaż o sobie, jeśli już gwiżdżesz na mnie. Nie mówiąc o Gustawie i Cecylii.
– Czyli ty się troszczysz o mnie, Bazyli Modestowiczu?
– O nas wszystkich się troszczę, Pietrowicz. Przecież my to mózg państwa.
– Raczej ośrodek nerwowy.
– Dobrze, niech będzie. Kto ma się o ten ośrodek troszczyć? Ciało, czy jak? Przecież cała reszta to ciało. A my jesteśmy mózg. Mózg pierwszy otrzymuje sygnał, czy to demokracja, czy nie demokracja. Jarząbka w sosie i arbuza kto zajada? Mózg! Dlatego, że na wszystkich nie starczyłoby jarząbka i tego arbuza. Na trzydzieści ryjów żaden arbuz się nie dzieli, nie mówiąc już o jarząbku. Na cztery ryje – tak. Z historią jest tak samo.
– Teoretycznie arbuza można podzielić na trzydzieści części. Może nie po równo, ale można.
– Jakoś nie zauważyłem, Gustaw, żebyś cokolwiek dzielił na trzydzieści części, równych czy nierównych. E-e-ch, tracimy tylko czas! A tutaj historia się rozgrywa! W mózgu! To co, głosujemy czy nie głosujemy?
– Co tu głosować, skoro sam już o wszystkim zdecydowałeś.
– Przecież wszystko rozgrywa się w waszym mózgu.
– Można powiedzieć, że już się rozegrało.
– Głosowanie tylko dla pozorów jest nieciekawe.
– Tak, myśmy już to brali.
– Co to za demokracja!
– Szczególnie jeżeli wy jesteście przeciw.
– Lepiej już jednomyślnie.
– Albo my w trójkę będziemy przeciw, a wy – za.
– Dobrze, tak będzie ostrożniej.
– Chociaż to nie będzie demokracja.
– Uhm, tyrania.
– Ale tak będzie ostrożniej.
– Rzeczywiście, Bazyli Modestowiczu. A może oni to wszystko zrobili naumyślnie?
– Co mianowicie?
– Ten zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Żeby nas potem znowu podbić.
– Historia się powtarza – już Marks to powiedział.
– Tak. To podstęp.
– I pewnie dlatego wycofają wojska.
– Więc lepiej bądźmy w opozycji.
– Na nich nie można polegać.
– Bo jeszcze się okaże, że jesteśmy nielojalni.
– A wy – lojalni.
– My oberwiemy po głowie, a wam się znowu upiecze.
– Niech lepiej już będzie tyrania.
– Choćby nawet i lewicowa.
– Jak was odwołają na Wschód, dadzą wam rentę dla zasłużonych, a z nami co?
– Będziemy stukać na liczydłach.
– Kierować działem kadr.
– Tłumaczyć artykuły o nawozach sztucznych.
– Gdzieś w Ułan-Bator.
– Albo w Karagandzie.
– W najlepszym razie.
– Jezus Maria! Jezus Maria. I to ma być mózg narodu! Za dwadzieścia minut będzie tutaj prasa! Jeśli nie przegłosujemy, to wylądujecie w tej Karagandzie już pojutrze. No, najpóźniej za tydzień. Jeśli wam się zachciało tyranii – choćby lewicowej – prasa się wścieknie. A jak prasa się wścieknie – Pierwszy też się rozwścieczy. A jeśli nawet się nie rozwścieczy – to wyjdzie na to, że popiera tyranię. Wtedy ich ambasador się wścieknie i wezwie czołgi. A nas wszystkich powyrzucają i poślą do jasnej cholery – przy poparciu mas ludowych. I to dopiero będzie Eisenstein. Dotarło?
Pauza.
– Dociera, Bazyli Modestowiczu.
– No wreszcie, Pietrowicz. Więc niech ja będę w mniejszości i przeciw. Sam mówisz: co to za demokracja bez opozycji. W takim razie to ja będę opozycją. I będę lojalny. Dlatego, że opozycji ufać nie wolno, a mnie można. Bo ja sam sobie ufam. Na czele opozycji musi stać ktoś, komu ufasz jak samemu sobie. Żeby opozycja była pod kontrolą. A kogoś takiego nie ma. Ja bym nawet własnej żonie takiej roli nie przydzielił.
– Racja, z babą jest tak samo jak z opozycją. Niby ufać jej można, ale kontrolować nie da rady.
– Ufać jej też nie można. Nie ma takiego człowieka, któremu można by zaufać. Takim człowiekiem jestem tylko ja. I dlatego ja muszę być opozycją. Dociera?
– Dociera.
– Już dotarło.
– Prawie całkiem.
– Ja jestem mniejszość, a wy większość. Ja ustępuję. To przecież właśnie jest demokracja, jeżeli mniejszość ustępuje większości.
– Myślałem, że kiedy mniejszość i większość mają równe prawa.
– I kiedy wycofuje się czołgi.
– Albo kiedy mniejszość staje się większością.
– W wyniku głosowania.
– Racja, i na odwrót.
– To znaczy kiedy mniejszość podporządkowuje się większości.
– Albo na odwrót. Jak w naszym przypadku.
– Ale co z Bazylego Modestowicza za mniejszość? Przecież on to większość.
– Subiektywnie – tak, ale obiektywnie to nie.
– Jest akurat na odwrót: obiektywnie tak, ale subiektywnie jednak nie.
– Problem, kto jest subiektem.
– Bo kto jest obiektem, wiadomo.
– Po to właśnie jest głosowanie, żeby to rozdzielić.
– A jak się okaże, że to on jest mniejszością, a my większością?
– To chwała Bogu, Cecylio.
– A jeśli na odwrót?
– Zatriumfuje subiektywizm.
– A jeśli jednogłośnie?
– Wtedy będziemy głosować ponownie. Tak, Bazyli Modestowiczu?
– Uhm. Ale musimy się pospieszyć.
– Nawet jeśli on znajdzie się w mniejszości?
– Skończ z tymi sentymentami, Cecylio!
– Bo rzeczywiście… to nawet jakoś niezręcznie…
– W najgorszym razie, Cecylio, powiedz sobie: on to mniejszość, która się troszczy o los większości.
– O nas wszystkich, nie tylko o siebie.
– O ciebie też.
– Tak czy owak mi się to nie podoba. Wychodzi na to, że nasz Bazyli Modestowicz to jakiś mieńszewik.
– Przecież mówiliśmy już, Cecylio, to nie jest siedemnasty rok.
– Tak, nie mówiąc o tym, że wtedy większość zatroszczyła się o los mniejszości.
– Ściślej, to bolszewicy zwyciężyli mieńszewików.
– Co znaczy ściślej? Co chciałeś przez to powiedzieć, Gustaw?
– Że zwycięstwo większości nad mniejszością i bolszewików nad mieńszewikami to wcale nie było jedno i to samo. Nawiasem mówiąc, było akurat odwrotnie, procentowo w każdym razie. Bolszewicy byli nieliczną mniejszością narodu.
– A niech go! Bazyli Modestowiczu, słyszysz, co Gustaw gada? Za takie mowy ja cię… Gdzie moja aktówka?
– Daj spokój, Pietrowicz. Zostało piętnaście minut. No to jak, panowie ministrowie, głosujemy?
– Jakże tak, Bazyli Modestowiczu? Przecież to czysta kontrrewolucja. Trzeba go zwinąć!
– Nie można go aresztować, Pietrowicz, bo jest nam potrzebny do kworum. Troje za, jeden przeciw – to zwycięstwo większości. Dwoje na jednego – to jak bójka w sieni. Bez Gustawa to nie będzie głosowanie, tylko licho wie co. Okryjemy się hańbą w oczach światowej opinii publicznej. Najpierw musimy głosować.
– A potem? Potem go zwiniemy, tak?
– A potem, Pietrowicz, jeżeli większość odniesie zwycięstwo – nie trzeba będzie Gustawa zwijać. Dlatego, że potem będzie demokracja. To, co przedtem było kontrrewolucją, przy demokracji będzie uważane za chlubną przeszłość.
– W takim razie, Bazyli Modestowiczu, ja jestem przeciw demokracji! Kogo mam przy niej zwijać? Samego siebie, czy jak?
– Dlatego właśnie powinieneś głosować za. To znaczy doszlusować do większości. A jeśli chodzi o to, kogo zgarniać przy demokracji – nie martw się, kandydatów nie zabraknie. Mnóstwo ludzi będzie przeciw, w opozycji. Ze mną na czele. Chociaż ja to opozycja lojalna.
– Bazyli Modestowiczu, jak możesz mówić coś takiego? Żebym ja…
– Pietrowicz, przecież tobie będzie łatwiej przy demokracji. Mniej roboty. Najpierw będziesz wypuszczał tych, co są za demokracją. Zajmie ci to parę lat. Potem zaczniesz wyłapywać tych, co są przeciw – dla ciebie to pestka. Stara gwardia i tak dalej – ty ich zresztą znasz lepiej niż ktokolwiek inny.
– Tak czy owak jestem przeciw. Bo wypuszczeni wedrą się do Pałacu i wtedy koniec z nami.
– Dlatego powinieneś głosować za. Po co mają pchać się do Pałacu, jeśli my jesteśmy za. Za tym samym, co oni. Jeżeli w Pałacu mniejszość podporządkowuje się większości? Przecież oni o niczym innym nie marzą. Zresztą nie będziesz wypuszczał ich wszystkich naraz. Lepiej pojedynczo.
– Tak czy owak będą się pchać. Krótko mówiąc – demonstracja.
– Tak, od słowa demon.
– Ja myślałam, że to pochodzi od monstre.
– Demos, Cecylio, Demos. Czyli po naszemu lud.
– Nieważne. Ich największe marzenie – to powszechna sprawiedliwość. Jeśli chodzi o sprawiedliwość są absolutnie jednomyślni.
– Oni są ciemni, Pietrowicz, dlatego że zbyt długo byli w opozycji. A my im rozjaśnimy w głowach. Prawda, Cecylio? Może powierzymy to zadanie ministerstwu kultury?
– Już notuję, Bazyli Modestowiczu.
– Przecież to i tak zostało odnotowane, Cecylio. (pokazuje głową na niedźwiedzia) Nie teraz. Mamy za mało czasu. Ale podrzuć im taką ideę – z grubsza rzecz biorąc – że jednomyślność jest matką dyktatury.
– Raczej dzieckiem.
– Dziecko zawsze wdaje się w matkę. Najważniejsze, żeby zrozumieli, że mają to, czego chcieli, o co walczyli… Że cel został osiągnięty, jak mawiał kajzer. Teraz już nie ma z kim walczyć. W każdym razie nie z nami.
– A o zwycięstwo sprawiedliwości?
– Tak, oni chcieliby przecież, żeby sprawiedliwość zatriumfowała. O ideały im chodzi.
– Właśnie, są przeciwko nam. Bo my sprawujemy rządy.
– Kiedy przegłosujemy, będą za. Triumf sprawiedliwości, Gustawie, wyraża się w tych samych formach co triumf niesprawiedliwości. Kończy się tym samym: zdobyciem władzy.
– Ojej, zanotuję to sobie.
– Tak, tak, pisz, bo Kosołapy już pewnie oblewa się potem.
Wchodzi Matylda w samej halce.
– Panie Prezydencie, dziennikarze już się zebrali, chcą z panem rozmawiać.
– Powiedz im, że przerwa obiadowa jeszcze się nie skończyła. Zrozumiano?
– Tak, panie Prezydencie. A czy to prawda, że będziemy mieli demokrację?
– To się zaraz okaże. Za piętnaście minut. W każdym razie pensja ci się nie zmieni. Godziny pracy i telefon też nie. No, idź już.
Matylda wychodzi, ściągając po drodze halkę.
– Co ona znowu?
– O co chodzi, Pietrowicz?
– No… coś jakby lekko odziana. Nie lato przecież.
– Może Matylda ma jakieś tego… z obstawą?
– Jesteś zazdrosna, Cecylio?
– Co też pan, Bazyli Modestowiczu.
– A może odzwierciedla stan naszej gospodarki?
– Albo odejście od dogmatów?
– Raczej to ostatnie.
– Tak czy owak jest symbolem ludu.
– Pracującego.
– Ale nie proletariatu.
– W takim razie chłopstwa.
– No tak, krew z mlekiem.
– Albo inteligencji.
– Inteligentka się znalazła! (wybuchając) Ooch, bezwstydna! Ja bym jej w dawnych, dobrych czasach nawet do dewizowego baru doić zagraniczniaków nie wpuściła! Przecież ona nawet nie zna języków! Tylko nasz i miejscowy. Inteligentka! Proponowałam jej darmowy bilet na Jezioro łabędzie. To nawet nie poszła! Ja bym ją… ja bym ją… ona nawet Czechowa nie czytała. Cze-cho-wa!
– Zazdrość przez ciebie przemawia, Cecylio. Matylda jest w partii od siedemnastego roku życia. To córka wypróbowanych towarzyszy. A do teatru nie poszła, bo pracowała w godzinach nadliczbowych. Pisała referat na temat polityki rolnej.
– Właśnie to mówię – krew z mlekiem.
– Tym bardziej, że to łabędzi śpiew. Mam na myśli gospodarkę rolną.
– Słowem – Czajkowski.
– Saint-Saëns!
– Brawo, Cecylio!
– Ale Saint-Saëns nie umywa się do Czajkowskiego! U tych żabojadów nie było nawet kolektywizacji.
– Jeśli chodzi o łabędzia, Pietrowicz, to najważniejsza jest szyja.
– Nogi. Wystarczy zapytać Cecylię.
– No to jak, panowie ministrowie, głosujemy?
– Tak, głosujemy, głosujemy.
– A czy pensja nam się nie zmieni, Bazyli Modestowiczu?
– Bo jednak ryzykujemy.
– Narażamy się na szkody.
– W elektrowni atomowej nawet mleko dają za szkodliwość.
– Myślę, że menu u nas się nie zmieni. Wycofywać się z Układu Warszawskiego i z RWPG nie mamy zamiaru. Pierwszy zawsze uważał, że jadłospis powinien być taki sam w całym obozie. Jako rękojmia, że tak powiem, wzajemnego zrozumienia.
– No tak, trawienie jako wspólny mianownik.
– Raczej rezultat tego trawienia.
– Gustaw! Przy paniach!
– Jeśli chodzi o pensję, zwróćcie się z tym do Gustawa. A co do mleka, to jednak wam nie radzę. Bądź co bądź, krowy są miejscowe. Geiger przy ich wymionach szaleje bardziej niż przy reaktorze. Prawda, Pietrowicz?
– Zgadza się. Takie mleko za szkodliwe warunki – już nie wiadomo, co gorsze!
– O ile tylko, rzecz jasna, Pierwszy nie przyłączy się do Wspólnego Rynku. Czego bym mu oczywiście życzył, bo u nich tam nawet mydła nie ma. No i po kiego ma sobie cały czas zawracać głowę wytyczaniem pięcioletnich planów? Niech się tym zajmą w Brukseli. Komputery mają lepsze.
– Oto dlaczego tak pieje nad wspólnym europejskim domem.
– Z drugiej strony, tam w Eurazji tylko raz w miesiącu chodzą do łaźni. Możecie zapytać Cecylię. Albo lepiej Pietrowicza.
– Przymknąłbyś się, Gustaw! Ciebie, żeby nie wiem jakim mydłem szorować, to i tak kontrrewolucji się nie zmyje.
– Popatrzcie go, patriota się odezwał. Do swojego Riazania raczy pan tęsknić, Pietrowicz? Nostalgie de la boue, nie ma co! Tyle lat już tu mieszka, a do chlewu wciąż ciągnie. Chociaż wydawałoby się, że żonę ma stąd, miejscową.
– Ty się od mojej baby odczep, Gustaw. To prawda, że miejscowa, ale tylko półkrwi. A u waszych miejscowych bab łechtaczki w dzień ze świecą nie znajdziesz. Ryby!
– Pietrowicz, przy paniach!
– No i przez to tutejsze chłopaki przerzucają się na pedalstwo. Albo na demonstracje. Często nie wiadomo, w który paragraf ich wrabiać.
– Bazyli Modestowiczu, on obraża godność naszego narodu!
– Panowie ministrowie, panowie ministrowie, nie kłóćcie się.
– Zawsze uważałem, że cudzoziemiec nie powinien być ministrem spraw wewnętrznych. Zagranicznych – proszę bardzo, ale wewnętrznych – nie.
– Zatwardziały wróg z ciebie, Gustaw, kontrrewolucjonista. Nie mówiąc o tym, że łechtaczka to sprawa wewnętrzna. Ale trudno, żebyś ty o tym wiedział, mając miejscową babę.
– Jak śmiecie!
– Jak wam nie wstyd, Pietrowicz!
– Panowie, panowie, nie kłóćcie się.
– Minister spraw wewnętrznych nie zna wstydu, Cecylio. Minister spraw wewnętrznych jest jak ginekolog.
– Zawsze uważałem, że cudzoziemcowi nie wolno…
– Panowie ministrowie, panowie ministrowie, uspokójcie się. Po pierwsze, Gustaw, nie masz racji. Minister spraw wewnętrznych…
– i sprawiedliwości…
– … i sprawiedliwości powinien być cudzoziemcem. Daje to gwarancję większej obiektywności i wyklucza nepotyzm. Weźmy prawo rzymskie. Ponadto zawsze lepiej, jeżeli ciemiężca – a prawo zawsze ciemięży – jest obcokrajowcem. Lepiej przeklinać obcokrajowca niż swojego. Na tym trzymają się wszystkie imperia. Weźmy dla przykładu Cezarów czy takiego Stalina. Jest to swego rodzaju psychoterapia. Zdrowiej nienawidzić obcego, niż swojego.
– Och, muszę to zapisać.
– Ale ja nie mogę głosować razem z kimś, kto obraża godność mojego narodu!
– Widzisz, Gustawie, gdyby on był swój, to istotnie byś nie mógł. Ale skoro jest cudzoziemcem – możesz. Bowiem on zachowuje się naturalnie. Mało tego, dzięki jego naturalności ty też zachowujesz się naturalnie, bo wpadasz we wściekłość. Co jest naturalną reakcją. To tyle, jeśli chodzi o pierwszą sprawę. Po drugie, jego ginekologiczne obserwacje, jeżeli nawet obrażają godność narodu, dotyczą tylko jego połowy. I nawet Cecylia nie zwraca na to uwagi.
– A co jej tam. Ma czworo dzieci. I wszystkie mają wystające kości policzkowe.
– Albo też wie, że Pietrowicz wyolbrzymia. To znaczy pomniejsza.
– Zagalopował się, Bazyli Modestowiczu.
– Zagalopowałeś się, Pietrowicz?
– Uhm.
– Tak czy owak godności narodu nie mierzy się skalą tej rzeczy. Zresztą, musimy się troszczyć o godność c a ł e g o narodu. Dlatego też dodajemy jeszcze flagę i hymn sprzed Zmiany Na Lepsze. Pietrowicz, co ty na to?
– Czemu nie? Jestem za. Chociaż co ta flaga symbolizowała – nigdy nie mogłem z nich wyciągnąć. Nawet torturami.
– No, Cecylio, ty powiedz, to twój resort.
– Szare pasy na białym tle. Symbolizują miejscowy klimat. W ogóle pogodę.
– Przypominają zakłócenia w telewizji.
– A mnie się to kojarzyło z flagą amerykańską.
– Albo kocim grzbietem.
– No to przywracamy Barwy Narodowej Pogody. A hymn?
– Hymn, Bazyli Modestowiczu, to nie było nic nadzwyczajnego. Można było śpiewać na melodię Oh, my darling Clementine, albo La Cucaracha. Jak Deutschland, Deutschland, über alles.
– No tak, Pierwszy może fuknąć.
– Nie zrozumie.
– Albo źle zrozumie.
– Może zrobić przeróbkę z ichniego?
– Nie popadajmy w skrajność.
– Zostało nam tylko dziesięć minut.
– Co powiecie na Take five Brubecka? Wyważone i zarazem energiczne.
– Ale on jeszcze żyje – zrujnujemy się na prawa autorskie.
– To może coś ludowego?
– Łzy rybaczki?
– Okropnie smętne.
– Gdzie jest mój miły?
– Pierwszy nie zrozumie.
– Wiadomo gdzie, na Syberii.
– No to może Miły kraj, ukochany mój kraj?
– O, to już lepsze.
– Dużo lepsze.
– Ludowa muzyka i słowa.
– Bez żadnej ideologii.
– Ja to sobie zawsze śpiewam na melodię Małego kwiatka Sydneya Becheta.
– To zanuć.
Cecylia śpiewa.
– „Miły kraj, ukochany mój kraj. Nie wyjadę nigdy stąd na żaden obcy ląd”. Och, coś nie mam dzisiaj głosu.
– Nieźle, nieźle.
– Całkiem nieźle.
– To co, panowie ministrowie, głosujemy? (Podśpiewuje) „Miły kraj, ukochany mój kraj”, pam-pam-pam-pam-pam-pam, pam-pam-pam-pam-pam.
– Głosujemy, głosujemy.
– Historyczny moment.
– Wielkie-pam-pam-pam-pam-pam-pam-wydarzenie.
– Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.
– Demokracja.
– I wilki syte, i owce całe.
– I wilki, i owce.
– Pam-pam-pam-pam-pam-pam, pam-pam-pam-pam-pam-pam.
– Kto jest za, niech podniesie rękę.
– A po co mamy podnosić – i tak wszystko jest jasne.
– A po to, że (pokazuje w kierunku niedźwiedzia) to się rejestruje. I na video także. Niewykluczone, że Pierwszy ogląda nawet bezpośrednią transmisję. Chociaż jest na konferencji prasowej.
– Ale na pewno już się skończyła.
– U niego się skończyła, a u nas się zaczyna. Za dwie minuty. A więc – kto jest za? (głosowanie) Tak: troje za. Kto przeciw? (podnosi rękę) Tak: ja jestem przeciw. Większością głosów – pam-pam-pam-pam-pam-pam, tfu, przyczepiło się do mnie…
– Bazyli Modestowiczu, przecież to hymn narodowy!
– Ach, tak, przepraszam… Rezolucja o przejściu do demokratycznej formy rządów i reformie ekonomicznej – pam-pam-pam-tfu!… została przyjęta. Podpisy. (składa podpis) Gustaw! (podaje papier Gustawowi, ten się podpisuje) Pietrowicz! (podaje papier Pietrowiczowi, ten podpisuje) Podaj Cecylii. (Pietrowicz podaje dokument Cecylii, ta składa podpis) Matyldo! Hej, Matyldo!
Wchodzi Matylda w stroju Ewy.
– Przetłumacz to na język miejscowy.
– Kiedy?
– Natychmiast.
– Ojej, tam są przecież dziennikarze.
– Poczekają. Przerwa obiadowa jeszcze się nie skończyła.
– Ale oni pchają się do drzwi.
– Zaczekają. To nie jest siedemnasty rok. Tłumacz. A to – co za maskarada? A raczej coś wręcz przeciwnego.
– Ma być przecież zmiana o sto osiemdziesiąt stopni.
– Zgoda, Matyldo, o sto osiemdziesiąt, a ty się rozpędziłaś i machnęłaś trzysta sześćdziesiąt.
– To jako symbol nieodwracalności, panie Prezydencie: że po demokracji nic już więcej nie nastąpi. I że demokracja jest naturalna.
– Dziennikarzom powinno się to spodobać. Świetny kadr: ty razem z Kosołapym. (rozluźnia krawat) Idź i tłumacz.
– Oj, zaraz. (Matylda wybiega)
– Pietrowicz, chcesz cygaro? Fidel przysłał.
– Dobrze… Krew, powiadam, z mlekiem.
– Bierz. No, co do mleka, to wiadomo. Geiger staje dęba.
– Jeśli chodzi o krew, też wiadomo.
– No tak.
– To już nieciekawe.
– Ciekawe natomiast, co w Matyldzie bardziej się cieszy z demokracji: krew czy mleko?
– Jedno i drugie. Gustaw, cygaro? Och, co ja znowu. Przecież ty nie palisz. Tobie, Cecylio, też nie proponuję. Skończ arbuza.
– A ja bym wziął tym razem. Przy takiej okazji.
– Przy jakiej „takiej”? Bierz.
– No, mimo wszystko demokracja.
– W Gustawie to oczywiście krew.
– Na twoim miejscu nie wracałbym do nałogu przy tej okazji, Gustawie. Tym bardziej – jeżeli krew.
– A przy jakiej byś to zrobił, Bazyli Modestowiczu?
– Przy żadnej. Weź pod uwagę, Gustaw, że ja nigdy nie byłem zależny. Popatrz choćby na Fidela: mnie przysyła, a Pierwszemu przestał.
– Temu to dobrze: siedzi na wyspie.
– Tylko ideały są wspólne. Można się nawet nie golić. (pokazuje na portrety)
– Bazyli Modestowiczu, a jeżeli zapytają, kto nas upoważnił? Toć przecież bez parlamentu, bez niczego…
– Nie zapytają, Cecylio. Nie przyjdzie im to do głowy.
– A jeśli jednak?
– No to powiesz: historia.
– Kiedy oni są nachalni. Wścibscy i nachalni.
– No i?
– Przecież bez parlamentu, bez konstytucji. Tyle tylko, że telefon zadzwonił…
– Czyli historia. Telefon, Cecylio, jest elementem historii. W każdym razie prywatnej. Czasem też narodowej. Szczególnie, jeśli jest nagrywana. Wówczas tego, co prywatne, od tego, co narodowe, nie odróżnisz. Historia, powiesz, ma już dość konstytucji.
– Tym bardziej, że wszystkie są jednakowe.
– Tak, i teraz wyżej stawia telefon.
– Nie mówiąc już o telewizorze.
– Tak, tak, nowe formy. W końcu to przejście od tyranii do demokracji.
– Racja, wymaga nowych form. Wprowadza je w życie.
– Możesz powiedzieć: historia. Albo powiedz: rewolucja. Dla nich to jedno i to samo.
– A jak zapytają: gdzie są masy ludowe, strzelanina, barykady?
– To powiesz, że to nie kino. Że rewolucja zawsze zaskakuje lud znienacka. A jeśli mają ochotę zobaczyć rozlew krwi, mogę wezwać wojsko i otworzyć do nich ogień. Obrzydli mi już!
– Ojej!
– Nie wzdychaj, nie zapytają. Aha, Pietrowicz – zadzwoń koniecznie do Bechera do Japonii. Powiedz mu, żeby się nie denerwował, jak zobaczy gazety. A zwłaszcza nagą Matyldę. Bo jeszcze gotów ze strachu poprosić o azyl i utworzyć rząd na wygnaniu.
– Tak, człowiek starej daty, zahartowany. Szkoda, że go dzisiaj tutaj nie było.
– Uhm, ja też żałuję: jarząbek był świetny, nie mówiąc o sosie.
– Tak, teraz nie wiadomo, kiedy będzie następna dostawa.
– Będzie – tyle, że niemiecka.
– Albo amerykańska.
– Raczej niemiecka. Jako część pożyczki.
– Arbuzy pewnie znikną na dobre.
– Nie znikną, Gustawie, nie martw się. Pierwszy na to nie pozwoli.
– Tak, mimo wszystko symboliczny owoc.
– Raczej jarzyna.
– Wszystko jedno. Najważniejsze, że na zewnątrz zielony, a w środku czerwony.
– Tak, kolor nadziei i namiętności.
– Nie mówiąc już o przelanej krwi.
– Co za różnica?
– Ale dopóki nie rozkroisz, nie wiesz, czy jest dojrzały, czy nie.
– Tak, i na dodatek ma pestki.
– Wielkie rzeczy, pestki! Pestki zawsze można wypluć.
– No tak.
– Powiedz, Pietrowicz, co ty wolisz – przeszłość czy przyszłość?
– Nie wiem, Bazyli Modestowiczu, nie zastanawiałem się nad tym. Dawniej przyszłość. Teraz myślę, że przeszłość. Tak czy inaczej ja jestem od spraw wewnętrznych.
– A ty, Gustaw?
– Jak kiedy. Raz przyszłość, raz przeszłość.
– Czyli teraźniejszość. Ciebie, Cecylio, nie pytam. Co do ciebie nie ma wątpliwości. Odwieczna namiętność i nadzieja.
– Kobietę, Bazyli Modestowiczu, zawsze interesuje to, co będzie. Instynkt macierzyński.
– Wydziwiasz, Cecylio. Jaki znowu macierzyński? Instynkt i tyle.
– Ale z ciebie grubianin, Pietrowicz!
– Może jestem grubianin, ale to dlatego, że mi się nie chce na stare lata uczyć niemieckiego. Albo angielskiego. Mam rację, Bazyli Modestowiczu?
– Faktycznie.
– A ty sam, Bazyli Modestowiczu, co wolisz?
– Nie wiem, Pietrowicz. Myślę, że jednak przeszłość. Bo tak w zasadzie… Chcesz kawy?
JOSIF BRODSKI
tłum. Barbara i Lucjan Śniadower
Tekst sztuki pierwotnie opublikowano w miesięczniku „Dialog” 4/1990.
JOSIF BRODSKI ur. 1940, zm. 1996. Poeta i eseista. Laureat Literackiej Nagrody Nobla (1987). Członek redakcji „Zeszytów Literackich”. Nakładem ZL ukazały się jego 82 wiersze i poematy (1988), Śpiew wahadła (1989), Znak wodny (1992), specjalne poświęcone mu numery kwartalnika (39, 55, 57, 92) oraz czterotomowe Dzieła zebrane z „Zeszytów Literackich” (2013-16).