MAREK ZAGAŃCZYK
Russell Hoban „Żółwi dziennik”
27 lipca 2020
Pewnie nigdy nie przeczytałbym tej książki, gdyby nie zapowiedź w katalogu pewnego wydawnictwa, do którego zaglądam, aby przejrzeć listę tytułów od czasu do czasu wznawianych, opatrywanych nowym komentarzem i sprawdzić, co z tego ukazało się już po polsku. Często nie umiem ukryć zdziwienia, że od lat jakiś tom ma u nas swój odpowiednik, ale jakoś nikt z moich znajomych, nawet tych czytających szeroko, do niego nie zajrzał, o nim się nie zająknął, jakby milcząco został zepchnięty do obszernego i ciągle rosnącego zbioru powieści pominiętych, skazanych na zapomnienie.
Książka Hobana rozpięta jest między serio i buffo, tonacja zmienia się co chwilę, choć granice tej opowieści są przynajmniej dla mnie wyraźnie wyznaczone. Dzieje się tak za sprawą dwóch wierszy przywołanych we fragmencie. Na jednym krańcu tkwi nasycony znaczeniami, ciężki od symbolicznych obrazów, przepełniony żarliwością religijną „Sokół” Gerarda Manleya Hopkinsa, na drugim wirtuozerska, swawolna opowiastka wierszem Edwarda Leara „Jongi-Bongi-Bong”. Szczęśliwie oba te utwory przetłumaczył Stanisław Barańczak i mogę je dziś czytać w całości, myśląc, dlaczego przypomniał je Hoban.
Jak mi się zdaje tylko dzięki temu sąsiedztwu, dzięki niemal jednoczesnej obecności humoru i powagi ta naiwna w gruncie rzeczy historia zasługuje na lekturę. Nie jestem pewien czy, jak głosi zdanie Anthony’ego Burgessa umieszczone na okładce, „taka właśnie powinna być literatura”. Wolałbym dodać do tej kategorycznej opinii choć odrobinę wątpliwości, osłabić jej jednoznaczność i bezwarunkowość, i zamiast „obowiązku” postawić na „możliwość”.
Bohaterami książki Hobana są samotnicy z wyboru – kobieta i mężczyzna. Los połączył ich na chwilę, bo dzielą tę samą słabość. Dwie głowy nabite myślami o żółwiach. Niezależnie od siebie postanawiają, że ukradną z zoo trójkę morskich stworzeń, przejadą czterysta kilometrów i wypuszczą je do oceanu. Nie są obrońcami zwierząt. Nie walczą o ekologiczną sprawiedliwość. Postanawiają działać wspólnie, ale tak naprawdę szukają ratunku wyłącznie dla siebie. Chcą zmienić życie. Poznajemy ich osobno, tak jakbyśmy czytali kolejne strony prowadzonego przez nich dziennika. On widzi ją, ona opisuje jego. Zawsze są figurami we własnej opowieści. Nigdy razem.
On jest mężczyzną po rozwodzie, wynajmuje pokój w niewielkim pensjonacie, żyje obok osób spotykanych we wspólnej kuchni, łazience, mijanych na schodach. Właściwe nic o nich nie wie. Zna je tylko z widzenia, z kilku śladów, odruchów, przypadkowych zachowań wzbudzających sympatię lub złość. Ale nawet te uczucia sprowadzone są do sygnałów właściwie niedostrzegalnych. Nic nie jest w stanie naruszyć rutyny codziennych zachowań: praca w księgarni, samotne wieczory w domu. Mężczyzna nie dostrzega, bo nie chce tego widzieć, że świat, w postaci innych osób, jest mu życzliwy, że jest nim nawet szczerze zaciekawiony, wymaga tylko odwagi, aby wreszcie zdobył się na jakiś stanowczy krok, na odrobinę szaleństwa, na coś czego skutków nie da się od razu przewidzieć, na działanie bez powszechnego przyzwolenia. Do czasu żółwiej eskapady nic nie jest w stanie zająć go dłużej, nie chce już nawet słuchać muzyki, a tym bardziej o niej rozmawiać. Ceni sobie dźwięk ciszy, pielęgnuje nieszczęście i z każdej sytuacji czerpie siły, aby skutecznie podsycać ten stan. Powtarza, że od dawna nie jest już mieszkańcem teraźniejszości. Pozostało mu jedynie kilka zgubnych nałogów, o których potrafi mówić żartem, czasami nawet mało wybrednym. „Kiedy człowiek pali, to przynajmniej żyje, chociaż zarazem umiera. Jakim cudem Grekom udało się bez palenia stworzyć całą kulturę? Może właśnie dlatego tak powszechny był u nich homoseksualizm. Żółwie to nędzna namiastka papierosów”. Nic nie jest w stanie wyrwać go z bierności. Ćwiczy, jak mówi, „powolne wyzuwanie z istnienia”. Dawniej sądził, że jest głównym bohaterem własnej historii, teraz zdaje mu się, że przypomina raczej drugoplanową postać cudzej opowieści. Jest jak Obłomow, niewiele mu się chce, niczego nie planuje, nawet nie myśli o zmianie. Gdyby nie żółwie pewnie żyłby tak długo, może do końca.
Ona także jest kobietą zatrzaśniętą we własnym świecie, trochę jak żuk wodny, którego trzyma w akwarium. Jest jej za mało, aby dzielić się sobą z innymi. Boi się, że każde spotkanie, każdy ruch nieco bardziej zdecydowany pozbawi ją życiowej energii, zostanie obrócony przeciwko niej. Jest zbyt wrażliwa, aby narazić się na ból odtrącenia, niezrozumienie, na utratę zaufania. Także dla niej rutyna jest pancerzem. Nie chce, aby cokolwiek pogwałciło jej prywatność, choć w końcu sama prowokuje takie działania i tylko dzięki temu znów może pomyśleć o szczęściu. Swoje lęki maskuje książkami, jest autorką poczytnych powieści dla dzieci, choć uważa, że największą tragedią tego rodzaju literatury jest to, że ludzie nie umieją przestać jej pisać. Stara się pilnować niektórych swoich myśli, najczęściej przyśnionych, choćby tej, że „ci, którzy wiedzą, dawno do cna zapomnieli, za to, ci, co nie wiedzą, dokładnie pamiętają”. Wyobraża sobie „rozmaite ludzkie żywoty, zapakowane, ometkowane i porozkładane po półkach w oczekiwaniu na klientów. Nie umiałam – wyznaje – tak z marszu wymyślić żadnej nazwy handlowej prócz Krótkiej Świeczki. A gdyby na pudełku wymieniano składniki? Wiele żywotów zalegałoby półki, trzeba by zaniechać produkcji niektórych serii. Przykro nam, tego życia już nie prowadzimy, nie miało wzięcia. Na przykład Ciężki Znój albo Koszmarny Mętlik: ile sztuk rocznie by się sprzedało? Za to Zamożność i Sława szły jak woda, nawet z urzędową przestrogą na opakowaniu, że szkodzą zdrowiu”. W zoo, które jest dla niej, podobnie jak dla niego, miejscem smutku i melancholii, „więzieniem dla zwierząt skazanych bez procesu”, myśli o tajemnej sztuce żółwiej nawigacji, o tym niedającym się zatrzymać upartym dążeniu do celu, o potrzebie wolności i przekonaniu, że gdzieś daleko przy innych Wyspach Wniebowstąpienia niż te, do których płyną opancerzone stworzenia, człowiek może osiągnąć stan choćby krótkotrwałego szczęścia. Mało kto jest jednak podobny do żółwia, ma jego konsekwencję i zdolność podjęcia długotrwałej wędrówki. „Mamy w sobie raczej coś z żarłocznego rekina, który pozbawiony pęcherza pławnego, nie może odpocząć i musi pływać bez przerwy aż do śmierci”. Pływać i polować bez celu. Jeszcze przed podjęciem decyzji o kradzieży żółwi bohaterka Hobana czyta „Kozaków” Tołstoja, bo są tam prawdziwi wędrowcy, jak Dymitr Olenin, gotowi porzucić życie w wielkim mieście, zdobyć się na ryzyko i ruszyć w nieznane. To nic, że czas upływa im samotnie. Mogą być wzorem dla tych, którzy dziś snują się ulicami i bez celu siadają przy kawiarnianych stolikach. Tak naprawdę nie robią nic, jakby ich puls zwolnił niebezpiecznie, jakby z ich głów uleciała każda żywsza myśl. Żółwie – powiada Hoban – „muszą płynąć, póki nie znajdą tego, co w nich domaga się odnalezienia. To w sobie nosiły miejsce, ku któremu zmierzały, a które u kresu podróży wyłoni się z morza – prawdziwe, konkretne, nie żadna iluzja”.
Dla niej i dla niego nie istnieją „poszczególne okoliczności tylko ich zbiegi i sploty”. Może je wywołać byle drobiazg i trzeba się starać, aby go nie prześlepić. Odrobina szaleństwa jest wskazana, bo tylko w ten sposób da się wyrwać z monotonii i zniechęcenia. Inaczej każdy dzień jest do siebie bliźniaczo podobny. Inaczej „niedziele tak szybko następują po sobie, czasem ledwo się czuje, że rozdziela je choćby jeden dzień, nie mówiąc już o tygodniu. […] W niedzielę człowiek zostaje sam na sam z ludźmi, z którymi dzieli życie. Albo sam ze sobą”.
Nie dziwię się, że powieść Hobana zaciekawiła Harolda Pintera, który na jej podstawie napisał scenariusz do filmu Johna Irvina z Glendą Jackson i Benem Kingsleyem. Jest w tym obrazie także niezwykła muzyka Geoffreya Burgona, który zrósł się dla mnie z telewizyjną adaptacją „Znowu w Brideshead”. Ten film ogląda się jak kameralne sztuki Pintera, sprowadzone często do osobliwego dialogu, w którym słowa wypowiadane przez bliskie sobie osoby rozmijają się, trafiają w próżnię, a gdy już sięgną celu mogą jedynie zranić, jakby nic i nikt nie umiał wygrać z samotnością. Żałuję, że nie ma w polskim teatrze, nie ma w polskiej literaturze podobnych utworów. Kiedyś przynajmniej byli aktorzy, którzy umieli to zagrać. Tak jakby opowieść o życiu w polskiej wersji językowej skazana była dziś na wybór między nieznośną powagą a niewybrednym żartem. Jakby zabrakło u nas średnich temperatur. Albo ziąb albo upał. Nie ma pisarzy schowanych za rzędem niepodważalnych wielkości. Jest tylko pierwsza piątka, bez cennych zmienników.
MAREK ZAGAŃCZYK
Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”
udostępniamy go za zgodą autora.
MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019)
fot. domena publiczna © Wikipedia