JULIA HARTWIG
Podróżowanie
Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki. Archiwum prywatne Julii Hartwig
JULIA
HARTWIG
Podróżowanie
Krzątanina podróżna stanowiła znaczną część mojego życia. Były to krótsze lub dłuższe przerywniki codzienności. Dłuższe odegrały rolę ważniejszą i wpłynęły niejednokrotnie na bieg moich zajęć literackich. Do najbardziej znaczących zaliczam młodzieńczy pobyt w Paryżu od 1947 do 1950 roku na stypendium rządu francuskiego. Następny w ważności był to już wspólny, wraz z Arturem i córką Danielą, czteroletni epizod amerykański w latach 1970-74, opisany w Dzienniku amerykańskim (PIW 1981). Przebywaliśmy wówczas najpierw w Iowa City, na Międzynarodowym Programie Pisarskim, utrzymując się przez następne lata z wykładów Artura na Drake University w Des Moines, gdzie mu towarzyszyłam, wykładając sztukę pisania (creative writing). Z Des Moines przenieśliśmy się na Long Island, gdzie na uniwersytecie nowojorskim w Stony Brook Artur kontynuował swoje wykłady, Daniela zaś rozpoczęła studia uniwersyteckie na wydziale filozofii, które kontynuowała po naszym wyjeździe ze Stanów na Columbii w Nowym Jorku.
Trzyletni pobyt francuski, po którym nastąpiło kilka innych, mniej ważnych, po roku 1956, zaowocował po latach książkami o Apollinairze i Nervalu, a także licznymi przekładami poetów z kręgu Apollinerowskiego: Maxa Jacoba, Blaise’a Cendrarsa i Pierre’a Reverdy’ego.
Okres pobytu w Stanach przyniósł nie tylko poszerzoną wiedzę o tym kraju, ale i o poezji amerykańskiej, co spożytkowaliśmy, wydając w 1992 roku antologię poetów amerykańskich noszącą tytuł Opiewam nowoczesnego człowieka, na którą złożyły się w przeważnej mierze nasze własne przekłady.
Trzeci pod względem długości wyjazd przypadł na rok 1986, niemal cały spędzony za granicą, częściowo we Francji, częściowo w Stanach. Nasza decyzja wyjazdu na niemal roczny pobyt poza Polskę wypływała z udręczenia stanem wojennym, panującym w kraju zastojem i apatią. Wyjazd ułatwiły nam zaproszenia, które otrzymaliśmy z Pallotinum i z Iowa.
Nasza praca przekładowa usprawiedliwiała stosunkowo częste w ubiegłych latach wyjazdy do Paryża, nasze związki zaś ze Stanami zacieśniły się nie tylko dzięki zaproszeniom różnych instytucji i przyjaciół, ale i wskutek pobytu tam naszej córki. Wspólnota zawodowa, jaka nas oboje z Arturem łączyła, sprawiała, że przyjaźniliśmy się z tymi samymi ludźmi i że wyjazdy nasze miały również cel podobny, związany z naszą pracą. A już szczęśliwym okolicznościom przypisać należy, że ofiarowano nam kilkakrotnie w ciągu tych lat stypendia umożliwiające pobyty studyjne w bibliotekach i poznawanie krajów, w których okresowo przebywaliśmy. W latach dziewięćdziesiątych z kolei częstym motywem wyjazdów zagranicznych Artura były konferencje penclubowe, przez kilka lat bowiem sprawował funkcje kolejno wiceprezesa, a następnie, od roku 1991 prezesa krajowego i wiceprezesa światowej Federacji PEN.
W roku 1982 otrzymał zaproszenie na pobyt w Woodrow Wilson Center w Waszyngtonie, gdzie przebywaliśmy przez pół roku. Rok przedtem trafiliśmy do Bellaggio we Włoszech, centrum Fundacji Forda, gdzie zaproszono nas w związku z przygotowywaną antologią poezji amerykańskiej. Piękność tej miejscowości położonej wśród gór, nad bajkowym jeziorem Como do dziś nawiedza mnie we wspomnieniach. Napisałam tam kilka wierszy, z których jeden — Miniatura znad jeziora Como — zachował być może bodaj okruch atmosfery, która nas tam otaczała.
Pobyt w Waszyngtonie przypadł na okres jesienno‑zimowy 1982-83. Zamieszkaliśmy w wygodnym studiu przy ulicy Czwartej Południowo‑Zachodniej, gdzie zakotwiczyło się też kilku innych uczestników programu. W budynku, w którym mieściły się biura Wilson Center, każdy z nich miał też do dyspozycji osobny gabinet do pracy i asystenta, którego jednym z zadań było dostarczanie książek z Biblioteki Kongresu. Można też było korzystać z sympatycznej stołówki na co dzień lub z eleganckiej i niedrogiej restauracji, gdzie mogliśmy zaprosić znajomych na lunch. Gościliśmy tam Johna Davisa, który dwukrotnie pełnił wysoką funkcję w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie i utrzymywał wraz z żoną Helen, bliskie związki z pisarzami i artystami polskimi. Oboje też wkrótce potem powrócili do Polski, gdzie przez wyjątkowo długi okres, bo przez siedem lat, John pełnił funkcję najpierw zastępcy ambasadora — Stany Zjednoczone bowiem nie miały wówczas ambasadora ze względu na stan wojenny, którego nie uznawały — a następnie ambasadora, cieszącego się dużą popularnością, ponieważ z gorącym oddaniem popierał sprawę „Solidarności” i przyjaźnił się z wieloma przedstawicielami opozycji demokratycznej.
Gościem naszym był również w Wilson Center Jan Nowak-Jeziorański. W domu odwiedzał nas wielokrotnie Henryk Grynberg, dzięki któremu zwiedziliśmy biura Głosu Ameryki mieszczące się w sąsiedztwie. Nową przyjaźń zadzierzgnęliśmy z mieszkającym w tym samym budynku włoskim profesorem historii Sergio Cottą i jego żoną. Był to człowiek już niemłody, były żołnierz z partyzantki grupującej sympatyków orientacji demochristiana, łączący w sobie rzadki dar prostoty, serdeczności i pięknych manier. Niemal co wieczór odwiedzał nas w naszym mieszkaniu w Capitol Park (taką nazwę nosił budynek, w którym mieszkaliśmy) Leopold Unger, zajmował bowiem studio dwa piętra nad nami. Od niego też mieliśmy zawsze pierwsze wiadomości z Polski. W Waszyngtonie byliśmy zresztą zasypywani, aż do nadmiaru, informacjami politycznymi ze wszystkich części świata. Trafiały w nasze ręce dziesiątki biuletynów wydawanych przez Wilson Center, i nic dziwnego, skoro znaczną część przyjezdnych gości stanowili dziennikarze, profesorowie i politycy.
Po
Nowym Jorku Waszyngton wydał mi się martwy, mało barwny i jakby bez charakteru;
siedziba władz i administracji państwowej. To, co uderzyło mnie już w
pierwszych dniach pobytu, to wielka liczba dobrze ubranych czarnych urzędników
z teczkami, widocznych na ulicach i w autach w porze rozpoczynania i końca
pracy. To nagromadzenie inteligentnych czarnych twarzy w pewnych porach dnia
wydawało jak najlepsze świadectwo polityce personalnej waszyngtońskich ośrodków
rządowych.
Artur pracował wówczas nad dziejami inteligencji polskiej i wedle zwyczaju panującego w Wilson Center wygłosił na koniec referat na ten temat w gronie zaproszonych gości. Co do mnie — rzuciłam się w odmęt niekontrolowanych, a w każdym razie nieukierunkowanych lektur, wśród których niebłahe miejsce zajęła poezja amerykańska. Odskocznię od lektur stanowiły wizyty w muzeach, w które obfituje Waszyngton. Imponujące budynki National Museum, położone kilkaset metrów od naszego domu i od miejsca pracy Artura, były częstym celem moich wędrówek. Zachwycające okazało się również nieduże, ale pięknie wyposażone Philips Collection i, w drugiej kolejności, kolekcja Hirshhorna. Nieobarczona żadnymi wyraźnymi obowiązkami zwiedzałam miasto, chętnie przemierzając zwłaszcza wybrzeża Potomaku z usadowionym niedaleko od nas targiem rybnym i zasiedziałymi od lat restauracjami, których tarasy wychodziły na rzekę. Nieostrzeżona zapuściłam się kiedyś nieświadomie w niebezpieczną część miasta, skąd zorientowawszy się, gdzie jestem, próbowałam wycofać się co szybciej. Trwało dobrą chwilę, nim zatrzymała się jedna z szybko mijających mnie taksówek. Kierowca pędem ruszył z miejsca, rzucając mi tylko jedno pytanie przez ramię: A skąd się pani tutaj wzięła, na Boga Ojca?
Zimą nastał w tej części Stanów okres wielkich mrozów i gazety wciąż donosiły o zamarzaniu bezdomnych. Pomoc zorganizowało szybko miasto i kościoły. Wtedy to powstał wiersz Są także domy noclegowe.
Pewnej nocy rozpętała się w Waszyngtonie śnieżyca tak wielka, że nie sposób było wyjść na ulicę, bo zapadało się po kolana w śniegu. Szkoły odwołano i znaczna część sklepów pozostała zamknięta. Wewnętrzny sklepik mieszczący się w suterenach naszego domu został tak zalany topniejącym śniegiem, że trzeba było brodzić w wodzie, żeby dostać się do półek. Zazwyczaj jednak robiliśmy zakupy w supermarkecie, tuż za ogródkiem otaczającym nasz dom, gdzie kręciła się zawsze grupa murzyńskich wyrostków, którzy pewnego dnia pobili naszego włoskiego przyjaciela Sergio Cottę, by zrabować mu zakupy i portmonetkę.
Podczas waszyngtońskiego pobytu zdarzyła mi się przykra strata: w dalekobieżnym autobusie jadącym do Nowego Jorku zgubiłam rękopisy kilkunastu wierszy, które włożyłam do kieszeni umieszczonej na plecach fotela przede mną. Włożyłam je tam na chwilę, a potem o nich zapomniałam. Zguba była przykra, choć do dziś nie wiem, ile z tych wierszy naprawdę zasługiwałoby na ocalenie. Pamiętam jednak, jaką zgrozę wzbudził ten fakt w Henryku Grynbergu, który nie mógł zrozumieć, że tak mało nad tym boleję. I miał chyba rację, skoro do dziś o tym zdarzeniu pamiętam.
W Wilson Center urządzono nam wieczór poetycki. Artur miał już wówczas sporo przekładów własnych wierszy, które wydano mu w Iowa (14 Poems), miałam i ja trochę tłumaczeń angielskich w maszynopisie. Dołączył do nas z recytacjami swoich utworów Wasyli Aksjonow, podobnie jak my, gość centrum.
Wyjechaliśmy
z Waszyngtonu wczesną wiosną, kiedy azalie przygotowywały, się właśnie do
kwitnienia. Wracaliśmy do domu z postojem, jak zwykle, kiedy to tylko było możliwe,
w Paryżu. Wilson Center odwiedziło przed nami i po nas wielu znakomitych
polskich naukowców, między innymi Bronisław Geremek, Klemens Szaniawski, Jerzy
Jedlicki i Jerzy Szacki.
O
ile podczas mojego młodzieńczego pobytu we Francji drugie miejsce po Paryżu zajęła
w moim sercu Prowansja, o tyle wiek dojrzały upodobał sobie z kolei Północ,
Normandię i Bretanię, gdzie zdarzyło nam się bywać z Arturem. Kilkakrotnie
bowiem wracaliśmy do Deauville — gdzie studio przyjaciół całymi miesiącami stało
puste — w okresach kiedy brakło nam schronienia w Paryżu, a zdarzało się to
zazwyczaj nie podczas sezonu wakacyjnego, lecz w zupełnie przypadkowych porach,
co pozwoliło nam poznać to miasteczko w jego prawdziwej postaci, niezniekształconej
jeszcze najazdem letników.
W dzienniku z dnia 10 III 1986 zapisałam:
Od pięciu dni w Deauville. Czy kiedykolwiek przypuszczałam, że tu kiedyś będę i że będę tu mieszkała przez miesiąc? Miejscowość otoczona jest dla mnie legendą: uzdrowisko bogatego mieszczaństwa francuskiego, kasyno gry, promenada, pejzaże, które malował tu Dufy […]. Puste przez pierwsze dni naszego pobytu Deauville ożywiło się w sobotę i w niedzielę. W domach zamkniętych dotąd na głucho otworzyły się tu i ówdzie okiennice, w sobotni wieczór pojawiły się światła w oknach. To właściciele domów, domków i studiów takich jak to, w jakim mieszkamy, przyjechali spędzić pierwszy od dawna słoneczny weekend w swoich wystudzonych siedzibach. Wylegli też na ulicę, robiąc zakupy w sennych dotąd sklepach, niosąc butle z winem, prowadząc za rękę dzieci i ciągnąc na smyczach psy.
Plaża też odmieniona. Na olbrzymiej, biegnącej wszerz i wzdłuż ku horyzontowi połaci piasku — kolorowe plamy sportowych ubrań, małe plamki bawiących się dzieci i sylwety dorosłych, jakby ktoś z worka wysypał i rozrzucił w barwnych grupach tych niewidzianych jeszcze wczoraj przybyszów korzystających z powietrza morskiego, zapachu alg i piasku i miękko grzejącego poprzez szare niebo słońca.
Nagle niezwykły widok wywołał we mnie okrzyk zachwytu: brzegiem morza, wznosząc strugi wody w powietrze, pędził korowód kolorowych jeźdźców na koniach. Przez dłuższą chwilę można było śledzić tę wspaniałą galopadę, jaką dotąd udało mi się widzieć tylko w filmie.
Otwarto po raz pierwszy chyba w tym roku restauracje i kawiarnie przy plaży. Od razu wypełniły się klientami. Siedzieli przy oknach wychodzących na morze, krojąc swoje sakramentalne befsztyki i zapijając je winem.
Wystarczy przejść przez most przy stacji Deauville, żeby znaleźć się w Trouville. Jest to stary port, port właściwy, bo w Deauville są tylko przystanie dla jachtów — z wąskimi uliczkami pnącymi się od morza w górę, gęsto zabudowany kamieniczkami w stylu północnym, łączącym cegłę i drzewo, tak zwany mur pruski. Domy na ogół wąskie, co daje im nadwyżkę w proporcji wysokości, wysmuklone jeszcze spadzistymi dachami krytymi blachą lub łupkiem, nad dachem zaś wznosi się jeszcze często wysmukła wieżyczka. Wokół domów drewniane balkony i wnęki. To właśnie budownictwo sprawia, że ta północna kraina wydaje się odrębna od centralnej Francji, skąd przybyliśmy. Zupełnie odmienna aura stworzona przez budownictwo, odmienny wygląd nieba, morze jako żywioł panujący, który rządzi zarazem sposobem życia i ekonomią. Choć jest tu w użyciu wino, jak wszędzie we Francji, piwo stanowi dla niego potężną konkurencję. Co krok spotyka się nie bistro, jak w Paryżu, ale brasserie, piwiarnię, lub bar, w którego cennikach różne gatunki piwa zajmują pierwsze miejsce.
Dziś na plaży około piątej. Pracowaliśmy do późnego obiadu.
Po miesięcznym pobycie w Deauville i dwumiesięcznej gościnie w Antony pod Paryżem u Grażyny i Krzysztofa Pomianów, którzy wyjechali w podróż — o ile dobrze pamiętam, do Stanów — przenieśliśmy się do Cité des Arts, budynku przeznaczonego dla artystów, zwłaszcza zagranicznych, którzy przybyli na studia do Paryża. Dla pisarzy robiono tylko czasem wyjątki. Mieszkał tam przed nami Adolf Rudnicki, a także przez czas jakiś Kazimierzostwo Brandysowie.
Dostać się do Cité des Arts nie było łatwo, ale skoro już raz nas tam zaakceptowano, przyjmowano już potem bez trudności i staliśmy się niejako przypisani do tego miejsca. A miejsce położone było bajkowo, tuż przy moście Pont Marie prowadzącym na Wyspę Świętego Ludwika, gdzie kupowaliśmy pieczywo i gdzie mieściła się najbliższa poczta. Dostała nam się pracownia na wysokim piętrze, ze wspaniałym widokiem z tarasu na Notre Dame, Wyspę Świętego Ludwika i brzegi Sekwany, po której przejeżdżające nocą stateczki rzucały długie wiązki jaskrawego biało‑niebieskiego światła na mijane nadbrzeża, wywołując na chwilę z mroku zarysy mijanych budowli. Taras biegł w poprzek Cité des Arts i spacerując nim, można było mieć wgląd w otwarte pracownie młodych malarzy i malarek, najbardziej fantastycznie czasem przyozdobione draperiami, dzbanami i parawanami. Na ogół jednak zachowywano się dyskretnie i nikt nikomu przez okna ani drzwi z tarasu nie zaglądał. Niektórzy jednak lubili koczować w pogodne dni na swoim terytorium, wystawiając na zewnątrz fotele i stoliki, czasem nawet spożywając na tarasie posiłki.
Umeblowanie pracowni było prymitywne — dwa łóżka przedzielone ścianką, dwa stoły, mała kuchenka bez okna — ale wystarczające, by móc się na dwa miesiące zadomowić do pracy. Przestrzeni było wystarczająco dużo, liczono się bowiem bardziej z potrzebami malarzy niż pisarzy, którzy w zasadzie nie byli tu przewidziani. Idąc korytarzem, słyszało się nierzadko dźwięki wypróbowywanych instrumentów, czasem był to fortepian, czasem trąba — bo przyjmowano tu również muzyków.
Pracowaliśmy rano i wieczorami. Artur pisał swoją prozę, ja dokumentowałam się do eseju o Henrim Michaux i tłumaczyłam jego wiersze z zamiarem wydania tomu.
Na początku września wyjeżdżaliśmy do Stanów. Artur zaproszony został do Iowa, by w ramach „Ida Beam Professorship” przeznaczonego dla wykładowców spoza uniwersytetu w Iowa wygłosić uroczysty wykład o poezji europejskiej XX wieku. Przy okazji również ja miałam mieć wykład o Apollinairze. Zaproszeni na październik postanowiliśmy wyjechać już we wrześniu i pobyć jakiś czas w Nowym Jorku z Danielą.
Obarczyliśmy ją obowiązkiem znalezienia dla nas odpowiedniego mieszkania na ten czas. Wynajęła nam dwupokojowe mieszkanko w bardzo sympatycznej, uznanej za „dobrą” części miasta, przy 54. Ulicy Zachodniej, w pobliżu Drugiej Avenue, gdzie mieści się sporo kawiarń i restauracji, których właścicielami są przybysze z centralnej Europy, zwłaszcza Węgrzy. Dzielnica prezentuje się dobrze, wydaje się bezpieczna i nieoczekiwanie swojska. Mieszkanie, które wynajęła Daniela, należało do dziennikarki amerykańskiej, która opuściła na miesiąc Nowy Jork ze względów zawodowych. Musiała wiele podróżować, bo ten nieduży apartamencik pękał wprost od trofeów zdobytych w egzotycznych podróżach: afrykańskich masek, prymitywnych naczyń, rzeźb, ozdób, tarcz i dzirytów. Stwarzało to wrażenie ciasnoty i stawiało przed nowymi lokatorami poważny problem odkurzania, ale i tak cudem było znalezienie lokum akurat na miesiąc, na ten właśnie miesiąc, i to w tak dobrej okolicy. Artur wyraźnie dobrze czuł się w tym otoczeniu. Obszedł mieszkanie dokoła i wyraźnie zadowolony mruczał: „Bardzo przyjemne, bardzo przyjemne”. Sympatyczni byli również właściciele domu prowadzący na parterze dosyć ekskluzywny klub młodzieżowy, a przede wszystkim miłe było najbliższe otoczenie, ze sklepem warzywnym Koreańczyka pełnym pięknych owoców wystawionych na zewnątrz i z licznymi Thriftstore’ami, w których sprzedawano używane meble i odzież.
W mieszkanku tym zdarzało nam się też czasem przyjmować gości, co zanotowałam w dzienniku z 18 IX 1986 roku:
Za chwilę spodziewamy się wizyty Czesława i Carol. Wyobrażam sobie, jak Cz. rozśmieszy to mieszkanko pełne afrykańskiego i azjatyckiego folkloru, sztucznych kwiatów i licznych technicznych gadgetów.
Szukaliśmy dziś z Arturem odpowiedniej restauracji, gdzie moglibyśmy zjeść z nimi kolację. Jest ich tu pełno i nasza gospodyni zostawiła nam co ciekawsze adresy, polecając zwłaszcza restaurację chińską obok nas, gdzie można dostać całą kaczkę po pekińsku za 20 dolarów. Zapewne zdecydujemy się jednak na coś mniej egzotycznego […].
Przed godziną dzwonił Jerzy Kosiński. Zaprosił nas na lunch w sobotę. Tak jak przewidywaliśmy, kalendarz coraz bardziej się zapełnia. Dzwonił też Jay Smith, zapraszając na drinka do siebie.
Powrót do Iowa, gdzie udaliśmy się z Nowego Jorku, powitałam z mieszanymi uczuciami. Spędziliśmy tu długi okres po 1968 roku, byliśmy wdzięczni temu miejscu za schronienie, ale budziło ono w nas niewesołe wspomnienia. Tym razem mieliśmy już za sobą kilkakrotnie powtarzane doświadczenie kilku pobytów amerykańskich i przepaść dzieląca Iowa od naszych pobytów na Long Island i w Nowym Jorku ukazała się nam teraz z całą wyrazistością. Pozostała jednak wdzięczność dla Paula za jego przyjaźń, pozostało wspomnienie nas samych, młodszych o lat kilkanaście. Wyrazem tych uczuć stał się wiersz zatytułowany Pozdrawiam odległą rzekę.
Nie trzeba jednak być niesprawiedliwym. Życie umysłowe toczyło się wokół Programu i uniwersytetu w Iowa dosyć wartkim nurtem, o czym świadczą zapiski w prowadzonym przeze mnie dzienniku:
9 X 1986
Upalny dzień październikowy. Rano zaczęłam tłumaczyć na angielski mój referat o Apollinairze, który wygłaszałam na uniwersytecie w Ottawie, a teraz mam powtórzyć go w Iowa. Dosyć beznadziejne zajęcie.
W południe załatwialiśmy bank, w pośpiechu połknęliśmy hamburgera, żeby zdążyć na odczyt Edwina Thumbo, profesora i dziekana na uniwersytecie w Singapurze: „God among the Natives in E. M. Forster’s A passage to India”. Paul zasypiał jak zawsze. Ale my również. Po wykładzie krótki pobyt w biurze Programu i zaproszenie na drinka do Paula i Hualing. Były tam co najmniej trzy drinki i bardzo sympatyczna rozmowa, w której wspominało się Pierre’a Emmanuela, sprawy polskie, dawny Program i jego dawnych uczestników. Japoński młody uczony oderwał od nas Paula na interview, wypytując o Flannery O’Connor, która była jego studentką. Japończyk pokazywał książkę o niej z fotografią gospodarza. Bardzo śmieszne żarciki Hualing i Paula z tej właśnie fotografii, na której widać pana Engle’a w garniturze i w krawacie, zupełnie odmiennego od Paula, którego widujemy na co dzień, w koszuli i rozpiętym kołnierzyku: „Wyglądam jak kandydat na senatora! (nadymając się:) Zrobię dla Iowa wszystko, co w mojej mocy! Moje małżeństwo z Chinką stanie się podstawą do uzdrowienia stosunków międzynarodowych!”.
Popijaliśmy tak do zachodu słońca, by szybko przełknąwszy kolację, dać się zawieść na wieczór poetycki Daniela Weisborta w Hillel House. Bardzo sympatyczne, skromnie pisane wiersze, żartobliwe i pełne prawdziwie angielskich understatements. Podano kawę i żółte ciasto z makiem, które wydało mi się bardzo odpowiednie w żydowskim Hillel House. Spotkaliśmy tam pełną wdzięku i delikatności dziewczynę polskiego pochodzenia. („I pomyśleć, że wszyscy Polacy mogliby być tacy jak ona” — uwaga Artura). Tam też spotkanie z profesorem lingwistyki na wydziale rosyjskim. Jego bardzo dobra polszczyzna i oznajmienie, że rozmawia ze swoimi dziećmi po polsku. Mimo że jego rodzice mówili ze sobą po angielsku, a on sam jest rodowitym Amerykaninem. Żona Rosjanka. Dzieci zaś mówią po polsku po prostu dlatego, że rodzice tak postanowili. Zadziwiające.
Wieczorem krótka chwila przy telewizji. Show Johnny Carsona. Here is Jooohnny!.
14 X 1986
Wczoraj cały dzień zatrudnieni przy Michelu Deguy, który miał rano, o 11.30 round table na temat poezji francuskiej. Wieczorem, o 20. poetry reading. Jedliśmy z nim i z jego żoną Bernadette lunch w Holiday Inn. O 5 spotkanie u Paula i Hualing, rozmowa przy drinku, potem kolacja w chińskiej restauracji Canton. Towarzyszy nam Edwin Thumbo z Singapuru i Leonard Koza z RPA. Frekwencja na wieczorze nieduża, głównie uczestnicy Programu. Mimo rozklejonych zawiadomień na uniwersytecie. Michel Deguy, poeta, którego twórczość była mi zawsze dość obojętna, nie odbiega od standardu Francuza poety, Francuza wykładowcy. Co jednak można sądzić po parogodzinnym spotkaniu? Zaprzyjaźniony był z Edwardem Stachurą, który tłumaczył jego wiersze.
4 XI 1986
Z ciekawszych wydarzeń — przyjazd naszego przyjaciela, poety Louisa Simpsona (z nową żoną) na wieczór autorski. Czas wspólnie z nimi spędzony na lunchu i na kolacji w restauracji Blue Moon, gdzie dania przygotowywane są wedle przepisu Hualing, której wiedza o chińskiej kuchni sprawia, że właściciele drżą jak osiki podczas każdej jej wizyty. Dłuższa rozmowa z Louisem na wieczornym party u Daniela Weisborta, gdzie pod koniec zostaliśmy sami z Simpsonami przy niemej asyście Mary i Petera Nazareth, Hindusów osiadłych w Iowa City.
Rano kopiowanie wierszy poetów amerykańskich w biurze Programu.
No właśnie. „Kopiowanie wierszy poetów amerykańskich”. Podczas ówczesnego pobytu w Iowa wiedzieliśmy już, że będziemy przygotowywać antologię amerykańskiej poezji. Zbieraliśmy powoli materiały i książki, robiliśmy zamówienia w miejscowej księgarni. Po dość beznadziejnych miesiącach spędzonych w Iowa w roku 70–71 tym razem nasze nadzieje na przyszłość były już wyraźniejsze.
Pobyt w Iowa okazał się ostatnią okazją do zobaczenia naszych przyjaciół Paula i Hualing. Kiedy przyjechali następnie do Polski z wizytą, my akurat byliśmy we Francji. Ich druga wyprawa do Polski już na początku skończyć się miała tragicznie. Na lotnisku w Chicago Paul zasłabł i wkrótce potem zmarł na atak serca. Straciliśmy naszego wielkiego przyjaciela, przyjaciela Polski i polskich pisarzy.
Do Nowego Jorku wracaliśmy, pamiętając o zaproszeniu Staszka Barańczaka na wieczór w Lamont Library na Uniwersytecie Harvarda w Cambridge, które miało się odbyć za kilka tygodni. Tymczasem zatrzymaliśmy się w pustym mieszkaniu pani Rodzińskiej, żony słynnego dyrygenta i siostry Felicji Krance, historyczki sztuki, naszej dobrej przyjaciółki. Obie panie znane były w Warszawie przed wojną jako siostry Lilpopówny, bogate, urodziwe i pełne wdzięku. Dzięki Feli poznaliśmy w Paryżu apartament państwa Rubinsteinów, gdzie ona z kolei mieszkała pod nieobecność gospodyni, bo Rubinstein wówczas już nie żył.
Mieszkanie pani Rodzińskiej i Feli duże, wygodne, położone było w ekskluzywnej dzielnicy, w pobliżu rezydencji mera Nowego Jorku. Kiedyś spacerując po skwerze z widokiem na rzekę, zobaczyłam wygrzewającą się w bladych promieniach słońca starą kobietę, cudownie wkomponowaną w ten krajobraz, znalazła się w wierszu Szczęście.
Zbliżył się termin wyjazdu na wieczór autorski do Cambridge. Do Bostonu lecimy z Nowego Jorku samolotem. Z centrum Bostonu wystarczy już tylko przejechać przez most, by znaleźć się w Cambridge, słynnym miasteczku uniwersyteckim, najsympatyczniejszym ze wszystkich, jakie zdarzyło mi się poznać, włącznie z Berkeley: spokojne, kulturalne, robi wrażenie niemal europejskie. Artur z sentymentem ogląda budynki uniwersyteckie znane mu z pobytu na Międzynarodowym Seminarium Harvardzkim w latach siedemdziesiątych.
Zatrzymujemy się u Anity i Aleksandra Leyflów, którzy wyemigrowali z Polski po 1968 roku i mieszkają w wygodnym domu, gdzie odstępują nam górę przeznaczoną dla gości. W notatce datowanej „Cambridge 12 listopada 1986” zapisałam naszą wizytę u Staszków Barańczaków:
Pan Wojtek Wołyński zabiera nas do Staszka i Ani — 6 mil poza Cambridge. Uśmiechnięty brodacz czeka na nas na schodach domu z synem Michałem, ogromnym, szczuplutkim dryblasem. Śliczna 9-letnia córeczka mniej łatwa w pierwszym zetknięciu. Od razu porozumienie z Michałem w sympatii dla Woody Allena. Rozmowa. Wspaniała kolacja produkcji Ani: chawder, cudowna kura z ratatują i ryżem, krem czekoladowy z bitą śmietaną. Dużo białego wina. Potem wszyscy piją zgodnie rumianek i pan Wojtek odwozi nas do Cambridge. Dobry sen, od północy, wcześniej niż zwykle.
Rano wstajemy około 8.30. Zapach kawy z kuchni. Aleksandrowie już po śniadaniu. Idziemy z A. do miasta zrealizować czeki za wieczór poetycki. Kupuję narzutę hinduską na tapczan i dla Aleksandrów whisky. Lunch w Faculty Club. Powrót do domu. Krótki odpoczynek. Odczyt Aba Brumberga o jego pobycie w Polsce i o „Solidarności”, około 40 osób. Nowe w odczycie są tylko opisane przez Aba tendencje do kompromisów ze strony „Solidarności”.
Wymarsz na nasz wieczór poetycki. Zapowiada nas Staszek, dobrze czyta nasze wiersze po angielsku studentka Staszka. Są Weintraubowie, Anita i Aleksander, jest syn Jacka Woźniakowskiego, grupa studentów Anity, pani Lamparska, Basia Toruńczyk, Janek Gross, córka pani Gołębiowskiej, redaktorki PIW-u, Ania Barańczak, trochę studentów ze Studium Ukraińskiego. Potem lampka wina i sery. Miły profesor, Grek. Jego śródziemnomorskie reakcje na wiersze: uśmiecha się, kiwa głową, śledzi wydrukowany tekst.
Pożegnanie ze Staszkami przed Lamont Library.
Wznowił swoją publiczną działalność PEN Club, nie czekając na zezwolenie władz zawiązało się Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, w którym znaleźli się wszyscy znaczniejsi pisarze: Stryjkowski, Herbert, Miłosz, Szymborska, J. J. Szczepański; powołano ten sam zarząd, który został rozwiązany między innymi wskutek podpisania umowy z „Solidarnością” w roku 1980. Powróciłam więc do pracy w zarządzie, by po następnych wyborach pełnić przez dwie kadencje funkcję wiceprezesa, nim ostatecznie zrezygnowałam z kandydowania w roku 1999.
Powołano znów do życia związki i stowarzyszenia, ale smuga cienia padająca od stanu wojennego sprawiała, że krwiobieg społecznej energii wciąż jeszcze nie powracał do normalnego krążenia, jakby w oczekiwaniu na jakiś nowy, świeży, bardziej radosny impuls zewnętrzny.
Artur ogłosił w piśmie „Solidarność” artykuł zatytułowany Kto odwoła stan wojenny w literaturze?
Powrót do zdrowia społecznego następował powoli, ale tego, co zostało stracone, nigdy już odzyskać się nie udało.
Kiedy w roku 1991 Juliusz Żuławski ze względów zdrowotnych zrezygnował z funkcji prezesa, na jego miejsce wybrano Artura — dotychczasowego wiceprezesa — który wkrótce potem został również wiceprezesem międzynarodowym. Z roku na rok wyciągało po niego ręce coraz więcej instytucji. Po śmierci Klemensa Szaniawskiego został prezesem Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, był wiceprzewodniczącym polskiego oddziału UNESCO i członkiem jury Nagrody imienia Świętego Wojciecha (Adalbert‑Preis), w której skład wchodzili ambasadorzy Niemiec, Czech i Węgier oraz po jednym przedstawicielu świeckim i duchownym każdego z tych krajów. Wymienianie innych fundacji i stowarzyszeń, w których się udzielał, zakrawałoby na pedantyzm. Był urodzonym społecznikiem, a sumienność, z jaką wywiązywał się ze swoich obowiązków, sprawiała, że zarywał często noce i coraz mniej miał czasu na prace literackie. Zajęcia publiczne zaprzątały coraz bardziej jego myśli, odbierając znaczną część swobody twórczej.
Najwięcej energii, sił i serca oddał działalności w PEN Clubie. Uczynił z tej organizacji instytucję żywą i znaczącą, która również na gruncie międzynarodowym miała swoją szczególną pozycję, o co dbał osobiście, podtrzymując z pisarzami zagranicznymi przyjazną i osobiście prowadzoną korespondencję. Na otwarte spotkania w PEN Clubie zapraszał prelegentów znaczących i znanych, na których odczyty schodziły się tłumy gości z miasta, często niemieszczące się w Domu Literatury. Kilkakrotnie można tu było słyszeć przemawiających laureatów Nobla: Heaneya, Brodskiego, Szymborską i Miłosza. Dzielił się również swoimi refleksjami na temat współczesności, literatury i historii Jerzy Turowicz, Bronisław Geremek, Stanisław Stomma, Umberto Eco, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wajda, Jerzy Jedlicki i wielu innych. Na wręczeniu nagrody PEN Clubu Wisławie Szymborskiej w roku 1996 odczytano list chorego już wówczas Artura, który wywróżył jej Nagrodę Nobla, co też się wkrótce stało.
Do każdego wieczoru w PEN Clubie przygotowywał się starannie, ale sposób, w jaki prowadził te spotkania, lekki i poważny zarazem, z szybką i błyskotliwą repliką w dyskusji, przypisywali słuchacze już tylko wrodzonemu mu wdziękowi i kulturze. Stał też za nim nieporównany autorytet zarządu PEN Clubu, w którego skład wchodzili tacy ludzie jak: Jerzy Turowicz, Jan Józef Szczepański, Zygmunt Kubiak, Jerzy Ficowski, Andrzej Szczypiorski, Jacek Bocheński, Anna Trzeciakowska czy Wiktor Woroszylski. Służyło mu też swoim doświadczeniem biuro PEN Clubu z dwoma jego filarami — Małgorzatą Naimską i Anną Włodarz, stanowiącymi istną encyklopedię dziejów tego stowarzyszenia. W ostatniej swojej woli Artur wystosował prośbę do Kapituły Orderu Odrodzenia Polski o przyznanie odznaczeń najbardziej zasłużonym członkom zarządu i pracownicom biura. Życzenie to zostało spełnione. Uwieńczeniem jego prac było uroczyście obchodzone w roku 1995 na Zamku Królewskim siedemdziesięciolecie Polskiego PEN Clubu. Przeżywał wówczas jeden z kryzysów swojej choroby, ale poprowadził uroczystość pomyślnie i przy serdecznym aplauzie sali. Odznaczono go wówczas Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, ale na jego prośbę uroczystość odbyła się podczas przerwy w uroczystości, w małej salce, z daleka od publiczności, w asyście kilku tylko zaprzyjaźnionych osób. Ceremonii dokonał Janusz Ziółkowski, szef kancelarii prezydenta Wałęsy.
JULIA
HARTWIG
JULIA HARTWIG ur. 1921, zm. 2017. Poetka. Stale w „ZL” od nru 15., poświęciliśmy jej „ZL” 115. Nakładem Zeszytów Literackich ukazała się jej korespondencja ze Zbigniewem Herbertem, tom Błyski zebrane oraz Dziennik amerykański.