MAREK ZAGAŃCZYK
Wojciech Karpiński „Twarze”

Wojciech Karpiński



On sam najlepiej o sobie napisał. Niezliczoną ilość razy choć zawsze dyskretnie, przy okazji, w cieniu tych, których podziwiał. Nie umiem się z nim pożegnać.
To samo czują inni jego przyjaciele. Czytam jak zwykle jego książki, zaglądam do fragmentów zakreślonych. Wypisuję je dla siebie i dla innych. Jak się zdaje to dziś najlepsza i jedyna dostępna rozmowa. Biorę jego książki na chybił trafił. Przypominam sobie ich pierwszą lekturę. Bo u mnie niemal wszystko zaczęło się od Wojciecha Karpińskiego, zdarzyło się dzięki niemu.

Pamiętam jak jeszcze niedawno czytałem jego szkic o Gaborze, wpisany w Obrazy Londynu. I mówiłem sobie, że trzeba być, choćby przez chwilę, jak Gabor otwartym na świat, albo jeszcze lepiej być jak Karpiński słuchający Gabora, prowadzący z nim rozmowę, raz pełnym głosem, kiedy indziej w milczeniu. Nie można bowiem pozwolić sobie na utratę ciekawości wobec tego, co nas otacza, wobec tego, co było i co jest. Trzeba szukać własnych książek zbójeckich, obrazów, miejsc, widoków. Traktować je jak talizmany, bo niespodziewanie mogą przynieść ratunek. Przyglądać się sobie i innym, opisywać to, co ulega przemianie i szukać tego, co trwa. I w tym wszystkim zachować hierarchię, nie dać się zmienić w wysypisko, gdzie każdy wrzuca, co chce. Wybierać tylko to, co nas rzeczywiście wzmacnia, otwiera oczy, uczy „patrzeć, czuć, rozumieć”. Szukać stałych punktów odniesienia.
Książek i obrazów „na grypę”. Iść przez życie z pamięcią o nich. Tak jak potrafimy, na ile starczy nam wytrwałości i talentu. Ale pamiętać, że byli przed nami inni, hojniej obdarowani. Słuchać ich uważnie, nie zagłuszać ich głosu własną gadaniną.

W książkach Karpińskiego odnajduję wszystko, czego szukam i tylko czasami się dziwię, że nie widziałem tego od razu. Tych książek nie da się poznać raz na zawsze. Trzeba mieć je przy sobie, czytać z otwartą głową i starać się podążyć ich tropem. Tak wiele w nich podpowiedzi, znaków prowadzących w świat literatury i dzieł sztuki, dotyczących historii i idei.

Za nimi widzę zawsze ich autora, dostrzegam jego życzliwy uśmiech. Dzisiaj musi mi to wystarczyć, ale mam pewność, że ta ponawiana lektura to zadanie na lata. Na niekończący się czas terminowania i wędrówki. To dar złożony nam wszystkim, także tym, którzy dotąd nie umieli, nie chcieli z niego skorzystać.

Wracam najpierw do Twarzy, do tej niezwykłej galerii wolnych ludzi,
u której początku stoi motto z Wyspiańskiego. Pobrzmiewa w nim jak gong ta muzyczna fraza: „Ja słucham, słucham i patrzę…”. A dalej w książce Karpińskiego idzie opowieść o tym „jak możemy pogodzić naszą wolność
i nasze istnienie w świecie; jak możemy istnieć w kulturze w twórczy sposób, ucząc się od przeszłości i od innych, nie zatracając naszej indywidualności
i wolności”. „Zajęło mi wiele czasu – pisze Karpiński – by zrozumieć, że wolność ta nie może być ani w pełni i ostatecznie osiągnięta, ani ściśle prywatna”. I dodaje: „Nie budowałem abstrakcyjnych definicji, nie tropiłem sprzeczności w wywodach dawnych i współczesnych mistrzów, nie rysowałem zawiłych magicznych kół, nie pretendowałem do wyczerpania tematu, wręcz przeciwnie, widziałem dobrze, że temat jest niewyczerpany. Brałem do ręki najrozmaitsze książki i starałem się opowiedzieć, co one mówią mi o wolności, mojej i innych”. Chyba nie ma nikogo innego, kto z równym przekonaniem
i szczerością jak Wojciech Karpiński, mógłby i co ważne chciałby powiedzieć: urodziłem się na nowo „w wieku lat kilkunastu czy dwudziestu paru, gdy czytając wiersze Miłosza, prozę Gombrowicza, szkice Czapskiego i Jeleńskiego, uczyłem się mówić, szukałem języka zarazem indywidualnego,
ale i pozwalającego rozumieć uwarunkowania polityczne i społeczne,
w których przyszło mi żyć. Uderzyła mnie w tych tekstach umiejętność mówienia o rzeczywistości, były lekcją pamięci i wyobraźni, lekcją swobodnego i sensownego głosu”.

Jest w tomie Twarze także portret Pawła Hertza, żywy i dogłębnie przeżyty, pisany z podziwu i miłości, bez dogmatu, bez tez połyskliwych, z niezwykłym zakończeniem, w którym zjawia się fragment szkicu Hugo von Hofmannsthala, z obrazem samotnego drzewa, będący i dla mnie, teraz, jedynym możliwym pożegnaniem: „Czułem, że to wszystko jest niepojęte, niewytłumaczalne
i że właśnie w tej chwili sumuje się nasze spotkanie i nasza przyjaźń […]. I nagle ogarnęło nas jakieś nienazwane uczucie: wiem, że doznaliśmy go obaj;
każdy z nas widział siebie i drugiego, każdy wyczuwał w drugim tego, kto obdarza, i tego, kto dar przyjmuje, czuł owo obdarzanie i przyjmowanie, całkiem poza obrębem własnej istoty, a w tym wszystkim jakąś widmową tajemnicę i ciemność ponad tym, i takie było nasze pożegnanie”.

MAREK ZAGAŃCZYK

Wojciech Karpiński, Twarze. Warszawa, Zeszyty Literackie, 2012.


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”
udostępniamy go za zgodą autora.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portretyDroga do SienyCyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019)

fot. © W. Karpiński