JAN MARIA KŁOCZOWSKI, Znaki na Mani
10 czerwca 2019
Mani w Grecji. Domena Publiczna
My, którzy wyruszyliśmy na tę pielgrzymkę,
spojrzeliśmy na potrzaskane posągi
zapomnieliśmy się i rzekliśmy,
że życia nie traci się tak łatwo
Jorgos Seferis, Mityczna historia
Ani
Pozostaje wierzyć w realność bogów. Dlatego zjawialiśmy się tutaj z pamięcią o rozmowach z W. J., a gdy minąwszy w drodze z Aten ukwiecone równiny Arkadii dotarliśmy wreszcie do Kokkala, maleńkiej wioski w Głębokim Mani, cienie Maxa von Trotta i Fermora już na nas czekały. Być może nieśmiertelny jest tylko Kamień. Jeśli tak, to Mani jest krainą dusz w nim zaklętych i trzeba Znaków, aby znów tchnąć w nie życie. Trzeba wprawnego ucha, by usłyszeć ich szept i zrozumieć, jaką mądrość chcą nam przekazać. Trzeba otwartego oka, aby objąć Tajget, Mani i obie Zatoki – Jońską i Messeńską – proustowskim nowym spojrzeniem.
Głębokie Mani to smagane południowym meltémi góry Tajgetu, kamienne wieże, których funkcję – poza mieszkalną i obronną – nauczymy się niebawem odgadywać, to morze, które oblewa półwysep od zachodu, południa i wschodu, to ludzie – początkowo nieufni, ale szybko odpowiadający na powitanie, to niezliczone kamienne kapliczki i kościółki kryjące w sobie skarby w postaci wiekowych ikon i nietoperzy, to gaje oliwkowe, niekiedy wypalone, to kozy, gdzieniegdzie krowy, kolorowe pudełka uli, żółwie na krętej, górskiej szosie, to – o tej szczególnej porze roku, czyli na wiosnę – otwarte na słońce kwiaty i krzewy, to wreszcie jedyne, niepowtarzalne światło. Nie tylko słońca, ale i księżyca. Co ułatwia nocne życie tutejszym wampirom.
A poza tym nic już nie jest tu takie jak wtedy, kiedy w połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku, tuż po wojnie, Patrick Leigh Fermor i jego towarzyszka przemierzali te okolice pieszo lub na mułach, zatrzymując się na noc w przypadkowej gościnie. Zmieniło się niemal wszystko. Dawne Mani nie istnieje, więc tropienie Znaków nie przychodzi łatwo.
Z tarasu naszego kamiennego domu w Kokkala widzimy za dnia zamglony Półwysep Lakoński, nieco na południe – jeszcze bardziej rozmyty zarys Wyspy Jeleniej. Ale teraz jest noc i księżyc w pełni: w strużce zimnego światła połyskują na lekkim dziś wietrze łuski fal. Po chwili zapomnienia wolimy nie zasypiać, przeczytaliśmy bowiem u Fermora, że zdarza się na Mani, iż „w środku nocy wiedźmy rzucają czar na śpiących ludzi, prowadzą ich w góry i poddają torturom”. Nie po to tu przyjechaliśmy.
Zatem w drogę. Samochodem – nie na ośle. I to na tyle wygodnym i sprawnym, by spokojnie pokonywać zawrotne różnice wysokości: od poziomu morza po przełęcz położoną o tysiąc pięćset metrów wyżej. Szosa pnie się i opada meandrami, nad przepaścią, więc warto uważać i robić co chwila przystanki. Czasem wymuszone, jak wtedy, gdy znienacka znaleźliśmy się w środku stada arcykóz wracających ze spłachetka trawy. Na widok arcypasterzy, z których jeden trzyma w rękach małe koźlątka i wywija nimi, aby ogarnąć z lekka spłoszone stado, czujemy, że to właśnie Znak. Znalazłszy się w środku stada kóz chłoniemy ich esencję. „Ten skalny świat w sobie tylko właściwy sposób nadaje wszystkiemu niepowtarzalny charakter; wszystko bowiem zdaje się istnieć niejako osobno, niezależnie od reszty; każda rzecz staje się archetypem, symbolem własnej istoty, a na krajobraz składają się rzadko rozsiane arcydrzewa, arcyosły, arcykaktusy, arcypasterze i arcystada kóz”. A do tego kozy z wiersza An. – kreteńskie wprawdzie, ale to tak niedaleko…
W górę i do przełęczy. Stajemy. W dole, po lewej Porto Kagio, pośrodku wąskie pasmo międzymorza łączący przylądek Matapan z Mani, po prawej Marmari. Ciche, spokojne zatoczki, plaża, kilka jachtów. Aż trudno uwierzyć, że gdzieś tam, na tej wąskiej skale stała kiedyś świątynia Posejdona, jedno z najświętszych sanktuariów Spartan i miejsce spotkań starszyzny lakońskiej, która pozwalała zabójcy „wezwać duszę zamordowanego, aby ją udobruchać złożeniem ofiary”. W miejscu świątyni stanął potem otomański zamek; w 1570 roku zajęli go Wenecjanie, aby sto lat później oddać go znowu, po walce, Otomanom, choć i tak na co dzień rządzili tu głównie manioccy piraci, którzy kontrolowali szlak wodny wiodący na Cyterę. W czasie drugiej wojny mieli tu swoją bazę Brytyjczycy. A teraz? Kilka pustych hotelików, nuda, cisza i spokój. Taxis kai isychia. I piękno, które z wysokości przełęczy zapiera nam dech w piersiach.
Dalej. Na kraniec Mani, gdzie stoi zbudowana w XIX wieku przez Francuzów latarnia morska. Ten cypelek to najdalej wysunięty na południe fragment Europy lądowej. Dziesięć lat temu byłem na Cabo da Roca, gdzie – jak pisał książę portugalskich poetów, Luís de Camões – Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa. Raz na dekadę, z krańca na kraniec… Żeby tu dotrzeć, trzeba iść pieszo około godziny wzdłuż łagodnego stoku, który wieńczy pasmo Tajgetu i opada w morze, pośród kwitnących ostów, oblepionych złotawozielonymi chrząszczami. Tam i z powrotem, gdyż samochód zostawiliśmy na parkingu w Tajnaronie, u wrót… Hadesu. Z tym Hadesem to też Znak, bo przecież takich wrót jest w Grecji co niemiara. Tutaj Herakles miał wykonać ostatnią ze swoich prac, czyli wejść do Hadesu, by wyciągnąć stamtąd Cerbera. Rozglądamy się dokoła, schodzimy do miejsca, które na mapce zaznaczono jako Hades gate… A wystarczyłoby poczytać Pauzaniasza: „Niektórzy poeci helleńscy podają, jakoby Herakles wyprowadził tędy psa Hadesowego, chociaż nie ma żadnego przejścia podziemnego przez grotę i niepodobna uznać za prawdopodobne, aby istniała jakaś podziemna siedziba bogów, w której gromadzą się dusze”. Pauzaniasz-niedowiarek ma o tyle rację, że żadnego wejścia do Hadesu – ani nawet do podziemnej groty – my również nie znaleźliśmy. Gdzie zatem pływał Fermor?
W samo południe odpoczywamy na tarasie jedynej kawiarni na cyplu, obsługiwani przez młodego Maniotę, który chwali się, że dwa razy był… w Warszawie. „Słońce stało już wysoko na niezmierzonym greckim niebie, które jest wyższe i lżejsze, rozciąga się szerzej i ściślej otacza człowieka niż jakiekolwiek inne niebo na świecie”. Otuleni niebem, uspokojeni widokiem morza, porządkujemy myśli: Tajnaron to nie tylko rzekome wrota do Hadesu, ale przede wszystkim sławione przez starożytnych miejsce kultu Posejdona, który miał tu swoją świątynię. Wspomina o nim Odys w Cyklopie Eurypidesa: „Tak bóg zrządził; nikogo z ludzi nie oskarżam. My zaś ciebie, morskiego boga zacny synu błagamy i otwarcie powiadamy: nie śmiej przyjaciół, co do strzechy twej przyszli, zabijać i podawać paszczęce swej na żer bezbożny nas, którzy, królu, ojca twego przybytki święte zachowaliśmy w heleńskich dzierżawach. Nienaruszone stoją święty port Tenaru i Malei wyniosłe parowy; (…)” . Po świątyni ani śladu, jednak czujemy, że duch Posejdona nadal strzeże południowego cypla Mani.
Jego zachodnie wybrzeże – aż po Kardamyli – tym różni się od wschodniego, że morze oddziela od pasma Tajgetu płaska równina. Tu i ówdzie dostrzec można z poziomu szosy, biegnącej jakiś kilometr od linii brzegu, wyraźne wgłębienia: to baseny dekantacyjne, w których z odparowanej wody morskiej pozyskiwano sól. Mani to nie tylko kamień, ale także sól, po którą wyprawiali się tutaj sami Wenecjanie. Nas wabi jednak nie tylko słonokamienna materia, ale i duch. O zachodzie słońca docieramy wąską na jeden samochód szóską do Charudy. To tutaj stoi cudowny kościółek pod wezwaniem jednego z czterech największych patronów prawosławia, czyli świętego Michała Archanioła. Zbudowany pod koniec XIV wieku jest Znakiem nie tylko wiary ówczesnych Maniotów, ale także ich poczucia niezależności. Kiedy na początku XIII wieku Łacinnicy, czyli Frankowie rozpanoszyli się po IV wyprawie krzyżowej na północy Peloponezu, na południu – niczym kwiaty na kamiennej pustyni – wyrastać poczęły kościółki i kapliczki budowane na wzór konstantyńskiej Hagia Sophia: nawy i kopuła, pomniejszone w stosunku do świętego wzoru, bliższe ludzkiej miary, kamienne, ze śladami tego, co przypomina mimo wszystko styl romański. Nawet skromne, stojące w trudno dostępnych dolinach i na zboczach Tajgetu kapliczki zawsze przykryte są charakterystyczną kopułą. Czy nie było tak – myślę sobie późnym wieczorem, już w naszym domu po drugiej stronie gór – że Manioci chcieli zaznaczyć w ten sposób wobec Franków własną niezależność? Ostre łuki gotyckie wnoszące się ku niebu w tej samej intencji, co miękki kształt kopuły… Co jest bliższe bogom: wykrzyknik gotyckiej wieży, czy przypominający zaokrąglenie pytajnika dach kapliczek na Mani?
Charakterystycznym elementem krajobrazu Mani są kamienne wieże: samotne, budowane wysoko na urwisku, lub stojące niżej, często jedna przy drugiej, jak choćby w Vathei. Po kilku dniach pobytu na półwyspie umiemy je rozróżniać: te samotne noszą nazwę vigla, czyli wieża obserwacyjna, polemopyrgos – to wieża obronna, pyrgospito – to wieża mieszkalna. Kiedy Fermor zatrzymywał się przed laty w Vathei, spał w jednej z takich właśnie wież. Przyjęcie, z jakim się spotkał, skłoniło go do opisania niezmiennego – jak mu się zdawało – fenomenu greckiej gościnności. „Powitanie obcego w odludnej wiosce albo zagrodzie odbywa się tak samo jak przyjęcie Telemacha w Pałacu Nestora w Pylos czy Menelaosa w Sparcie położonej, w linii prostej, tak blisko Vathei). (…). Dzisiejszy przybysz spotyka się z tą samą bezwarunkową akceptacją i dbałością o zaspokojenie potrzeb, zanim jeszcze gospodarz dowie się, z kim ma do czynienia. Kobieta polewa mu ręce wodą i podaje czysty ręcznik, domownicy wnoszą nakryty stół, zaczyna się troskliwe nalewanie wina i częstowanie jedzeniem (…)”. Dziś za takie przyjęcie trzeba zapłacić twardą walutą, a i to nie gwarantuje „zaspokojenia potrzeb”. Kiedyś tętniło tu życie. Wieże raz po raz zmieniały funkcje, a bywało że w samej Vathei zwalczały się dwa silne klany, o czym świadczą relacje podróżników z XVIII i XIX wieku. Później rozpoczął się proces trwający do dzisiaj: emigracja za chlebem, młodzi – do miast na północy i do Aten, starsi wymierają. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia grecka organizacja turystyczna postanowiła odrestaurować walące się dwustuletnie wieże na Mani przekształcając je w xenonas – oryginalne hoteliki. Nie licząc okolic Kardamyli inicjatywa ta spaliła dość szybko na panewce, bowiem nie dopisali… turyści. Dziś w niejednej wieży prywatni właściciele prowadzą własny interes, niezbyt – jak się wydaje – dochodowy, bowiem nawet w sezonie jest tu pusto. Przez Vatheję przejeżdżaliśmy kilka razy, nie spotykając żywego ducha. Bywa, że brakuje tu prądu, bieżącej wody, nie mówiąc już o bankach czy dostępie do szybkiego internetu. Patrząc z góry na malowniczą mimo wszystko Vatheję ze ściśniętym sercem myślimy o tym fragmencie krótkiego poematu Seferisa:
Nasz kraj jest zamknięty, tylko góry
zadaszone niskim niebem dniem i nocą.
Nie mamy rzek nie mamy studni nie mamy źródeł,
jedynie kilka cystern, też pustych, które odbijają echo
i którym się kłaniamy
Nie znaczy to, że nie zaznaliśmy nigdzie miłego przyjęcia. Kilka razy zatrzymywaliśmy się w Layi, na placyku przed otwartym niemal na okrągło kościółkiem z tym samym ikonostasem, którego widok natchnął Fermora do napisania niezrównanego rozdziału o ikonach. W jedynej w wiosce restauracji raczyliśmy się wieczorami herbatką z gojnika. Właścicielem okazał się być tutejszy „proboszcz”, czyli przedsiębiorczy ksiądz, który na widok An. rozpromieniał się, co i rusz poganiając synów, aby niczego nam na stole nie brakowało. Nie ominęło nas więc trzymanie wnuka na kolanach, rozmowa o Polsce i Polakach, o dwóch hotelach w Limeni, które prowadził nasz gościnny pappas, o kolejnych odwiedzinach w Layia.
Aby dostrzec jeszcze wyraźniej, czym różni się Mani Głębokie od Zewnętrznego, wystarczy nam kolejny wypad na zachodni brzeg półwyspu. W Aeropoli robimy reklamę „Zeszytom Literackim”… Na rynku zaglądamy do antykwariatu, którego właściciel dostrzega niebieską okładkę książki Fermora o Mani wydanej w pięknej serii „Podróże”. Antykwariusz mówi po angielsku równie „dobrze”, jak ja po grecku, więc porozumiewamy się dzięki cieniowi jednego z naszych przewodników. Wzruszony robi zdjęcie owej okładki i obdarowuje nas mapą Mani i płytą CD z filmem o regionie nakręconym z helikoptera… Antykwariat mieści się przy rynku, na którym stoi pomnik Petroneja Mawromichalisa, ten zaś jest kolejnym Znakiem na Mani. Tym razem dotykamy przeszłości osmańskiej, czyli czasów, kiedy to od początków XVI do połowy XIX wieku półwysep nominalnie podlegał administracji tureckiej. Czasów, kiedy zbocza gór i wybrzeża zamieszkali liczni uciekinierzy z Północy, a w reakcji na obcych Manioci poczęli sami dzielić się na klany. O historii tutejszych rodów opowiada wyczerpująco Fermor, więc wystarczy, jeśli powiem, że także Tsimowa – tak bowiem brzmiała poprzednia nazwa kamiennego miasteczka nad Zatoką Mesyńską – jest dla mnie kolejnym Znakiem. Znakiem tęsknoty za wolnością. Petrobej Mawromichalis to najświetniejszy przedstawiciel rodu i to on właśnie w latach dwudziestych XIX wieku dał przykład Grecji, „jak zwyciężać mamy”. Tu – mówiąc najogólniej – narodziła się grecka niepodległość, stąd – mówiąc już bardziej konkretnie – ruszył Mawromichalis na Kalamatę, którą pod koniec marca 1821 roku odbił z rąk tureckich. Konterfekt Petrobeja, który oglądamy w maleńkim muzeum na tyłach kościoła pod wezwaniem Taksiarchów, czyli – jakżeby inaczej – świętych Archaniołów Michała i Gabriela, przypomina nam ten widziany na Hydrze: wykapany Lazaros Kountouriotis, ten sam wąs, ta sama czapka, ten sam błysk w oczach, choć bez przepaski na jednym z nich.
Nie umieliśmy rozwiązać zagadki zadanej przez Fermora w jego opowieści o Mani, a dotyczącej genezy godła na płaskorzeźbie umieszczonej nad północnym wejściem do kościoła Archaniołów. Zachwyciliśmy się za to znakami zodiaku wyrzeźbionymi na fryzie okalającym absydę. I przy kolejnej południowej kawie stwierdziliśmy, jak bardzo „europejskie” jest to miasto Aresa, jak bardzo inne od miejscowości w Głębokim Mani.
A potem Kardamyli i dom Fermora nad zatoczką Kalamitsi: robotnicy pracujący przy jego gruntownej renowacji nie wpuszczają nas do środka, ale dowiadujemy się, że remont zakończy się w przyszłym roku i znów działać tu będzie prowadzony przez ateńskie Benaki Museum dom pracy twórczej dla pisarzy i artystów. Schodzimy na dół, nad morze i kąpiemy się w „prywatnej” zatoczce Fermorów i jemy lunch na plaży, skąd wiodą strome schody do posiadłości naszego przewodnika. A po sjeście wspinaczka samochodem do Exohori, gdzie chcemy złożyć hołd prochom Chatwina. Najpierw jednak zaglądamy do hotelu Kalamitsi na przedmieściu Kardamyli: przemiła córka właściciela, z którym zamieniam kilka słów, otwiera nam pokój numer 1. To tutaj Chatwin pisał swoje Pieśni stworzenia, a kiedy wychodził na balkon, widział – jak my teraz – dom Fermora, swojego ostatniego mistrza: „Całkiem tu jak w raju. Cały łańcuch gór Tajget spada wprost do morza, a orły szybują w ciepłych prądach powietrznych ponad domem – niską wapienną budowlą z arkadami, pięknie zdobioną czerwonym krasem. Oliwki i cienkie jak ołówek cyprysy osłaniają taras zawieszony pomiędzy górami a morzem. Z domu można nurkować wprost do wody”. Czujemy się zaszczyceni tą wizytą, w dodatku przypomina się nam zdanie z Pieśni… : „Kiedyś istniał tylko Czas Snu, trwał jeszcze zanim pojawili się ludzie. Jednak Czas Snu nigdy się nie skończył, trwa nadal, bo istnieje przestrzeń ukształtowana w początkach istnienia i siły, które nadal drzemią w ziemi. Jest jednocześnie odcięty od teraźniejszości, ale zarazem określa ją i tłumaczy oraz wpływa na przyszłość. Przodkowie ciągle oddziałują na życie codzienne poprzez proces duchowego zapładniania i przekazywania duchowej mocy”. Pełni tej mocy ruszamy więc w górę, do Exohori.
Niełatwo dotrzeć do maleńkiej bizantyjskiej kaplicy pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Stoi na uboczu wsi, na porośniętym dębami i drzewkami oliwkowymi występie zbocza górskiego. Wspinamy się od dołu, pokonując dzielnie tarasowe zasieki z głogu, ostów i krzewów, aby po kilkunastu minutach dotrzeć do miejsca, gdzie w marcu 1989 roku Fermor i żona Chatwina, Elisabeth, rozrzucili prochy zmarłego trzy miesiące wcześniej podróżnika i pisarza. Surowa, kamienna fasada zwieńczona dzwonem, drewniane, dwuskrzydłowe drzwi. An. je uchyla i wchodzimy do środka: u sufitu, pod kopułą, za dwoma łukami murowanego ikonostasu pokrytego freskami, wiszą nietoperze. Najwyraźniej mało kto tu zagląda. Wzruszeni, składamy na stopniach przed drzwiami kwitnącą gałązkę granatu, dziękując Cieniowi za wszystkie jego Pieśni…
Mani żegnało nas wiatrem tak silnym, jakby bogowie chcieli nas stąd wyrzucić. Po kilku dniach pobytu w Krainie Zaklętych Kamieni wiedzieliśmy, że będziemy chcieli tu wrócić, i że niestraszna nam będzie nawet „rapezókairos – »pogoda stołowa« , czyli taka, przy której podmuch przewraca stoliki w nabrzeżnych kawiarniach”. „Nie możecie zostać? Rzadko widujemy ludzi” – zdawali się pytać nieliczni, dość leciwi mieszkańcy Kokkala, których sylwetki malały w bocznym lusterku naszego samochodu. „Spędzimy razem czas. Zostańcie choćby tydzień… Dia na perasome tin ora… spędzać czas. Zwrot ten słyszy się w Grecji na każdym kroku. (…) Wyraża się w nim wielkie pytanie, czym zapełnić lukę pomiędzy dniem dzisiejszym a grobem”. Jechaliśmy już na północ, aby – trzymając się za ręce – zapełniać tę lukę gdzie indziej…
Post scriptum:
W drodze do Aten – Mistra. Założona przez Franków w połowie XIII wieku na zboczach Tajgetu opadających ku żyznej dolinie Eurotasu, nabrała blasku perły za panowania cesarza Bizancjum – Jana VI Kantakuzena i jego syna Manuela, dzięki któremu w drugiej połowie XIV wieku stała się drugim po Konstantynopolu miastem Bizancjum, a zarazem kulturalnym i intelektualnym centrum cesarstwa. Dziś jest to wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO zespół architektoniczny obejmujący górujący nad miasteczkiem zamek, pałac, kilka kościołów i klasztorów, w tym ten jedyny zamieszkały przez siedem sióstr zakonnych klasztor Królowej Świata, czyli Pandánassa.
Co tam widzimy? Porządek wyznaczony przez Światło – Lucidus ordo. Porządek ducha triumfującego nad tumultem i konwulsjami doczesności, której krucha władza nie miała tu prawa wstępu. Porządek człowieka, który pod opieką Pantokratora stworzył tu własny ogród i czerpiąc z najstarszych duchowych i religijnych annałów ludzkości próbował oddać ręką malarzy fresków coś, co stanowi po dziś dzień świadectwo wiary w wyższość duchowego Światła nad nieszczęściem, rozpaczą i śmiercią. Mistra, czyli Lucidus ordo.
Bogdany, V 2019
JAN MARIA KŁOCZOWSKI
JAN MARIA KŁOCZOWSKI ur. 1960. Poeta i tłumacz. Autor dwóch tomików poetyckich Pomiędzy i Oczy czasu: Wiersze niedawne (Werset). Tłumaczył m.in. Marguerite Yourcenar, Emile Ciorana, Marca Blocha, Tzvetana Todorova, Alaina Besançona i innych. W ubiegłym roku ogłosił przekład kolejnej powieści Patricka Deville’a Viva (Noir sur Blanc). Pracuje obecnie m.in. nad przekładem korespondencji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z Marcello Bacciarellim. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Odznaczony francuskim Orderem Sztuki i Literatury (stopień oficera) 2017.
Zobacz także
MAREK ZAGAŃCZYK, Jesień na Mani, „ZL” 2017 nr 2/138