EUGENIO MONTALE, W hołdzie Italo Svevo
EUGENIO MONTALE
W hołdzie Italo Svevo*
Italo Svevo, pisarz współczesny, który zaczyna budzić zainteresowanie i podziw niejednego literata i „italianisty” zza Alp i do tej pory jest zupełnie nieznany w ojczyźnie, stanowi zagadkę literacką, nie najmniejszą zgoła z tych, jakie ta pierwsza ćwierć naszego wieku ma nam do zaoferowania.
Dziwnym wydać się może, że pisząc o rodzimym pisarzu trzeba go zaopatrywać w tego rodzaju listy uwierzytelniające, niezręczne być może, a już na pewno ogólnikowe i niejasne; ważkie przyczyny nie pozwalają nam jednak na razie powiedzieć więcej; z drugiej strony należy od razu rozproszyć podejrzenie, że chodzić tu może o kolejny imaginary portrait, wzorowany na wspaniałych ujęciach Patera, co sugerować by mógł cień skrywający nie tylko dzieło, ale i nazwisko powieściopisarza, każącego siebie nazywać Italo Svevo.
Ten pisarz, dla którego kapryśna Sława nie nadużyła, ba, nawet nie zbliżyła do ust swego rogu, jest naprawdę osobą z krwi i kości, więcej, jedną z najkonkretniejszych i najbardziej znaczących postaci literackich naszych czasów. Znaczących, bo Svevo jak niewielu innych odzwierciedla impulsy i dewiacje duszy współczesnego człowieka, ale, co najbardziej zaskakujące, pokazuje je w sposób naturalny, będący efektem sztuki, a nie profetycznych, czy polemicznych ambicji. Rzadko widuje się u nas pisarza w równym stopniu pozbawionego instynktów kaznodziejskich i moralizatorskich. Dla Italo Sveva świat twórczości estetycznej jest najwyraźniej światem samym w sobie i rządzące nim prawa poza tą strefą giną. Innymi słowy, aktualność Sveva jest aktualnością każdego prawdziwego artysty i trzeba ją rozumieć jako jego siłę wewnętrzną, a nie program. Nadal cały i zdrowy, choć już niemłody, Svevo obdarzy nas jeszcze, być może, innymi owocami swego talentu; taką mamy przynajmniej nadzieję; ale nie zdarzy się nigdy, by ze stronic jego powieści przemawiały postaci wyjątkowe, upozowane na symbole i brzemienne w proroctwa. To ta właśnie siła spontaniczna i szczera, ta zgodność obietnic z rezultatami, stanowią najważniejszy walor jego książek. W tym pisarzu — a narodził się, gdy dogorywała mistyczno-erotyczna powieść Fogazzara, i nasza proza narracyjna nie zdążyła się jeszcze zagubić w bogactwie dannuncjańskich dwuznaczności, z których wyszła podzielona na twórczość komercyjną i mieszczańską z jednej, specyficzną i niezwykłą (pisarze dialektalni lub abstrakcyjni i „metafizyczni”) z drugiej strony — odradza się dawny i zawsze rzadki rodzaj sztuki zrodzonej z inspiracji, z ludzką twarzą i sercem, posługującej się formą prostą, niekiedy ubogą. Mowa tu o latach dziś już odległych: 1893, 1898! Nasze rozważania nie dotyczą zatem nielicznych pisarzy, dążących do osiągnięcia podobnych rezultatów dzisiaj.
Można by również powiedzieć, że Svevo dał nam przynajmniej jedną z powieści o życiu i psychologii mieszczaństwa; próbował je pisać Verga, zanim znalazł własną drogę w sławnej epopei ziemiańskiej, którą niektórzy, ze zmiennym szczęściem, po dziś dzień przemierzają.
Ten pobieżny schemat, który nie pretenduje oczywiście do objęcia całej włoskiej literatury współczesnej, pomoże zrozumieć, jaka, naszym zdaniem, jest sytuacja Italo Sveva. Ktoś mógłby tu nie bez racji pomyśleć również o powieściach Orianiego. Ale choć dzieło Sveva jest skromniejsze objętościowo, a jego postać uboższa w znaczenia, które by wykraczały poza nakreślone przez nas ramy, natura autora Jednego życia, Starości i Zena Cosini jest bardziej przejrzysta i bardziej nam bliska pod względem wymowy i wrażenia, jakie w nas budzą, a które dalej postaramy się bliżej określić.
A teraz przejdźmy do właściwego tematu naszych rozważań.
Powieści Una vita [Jedno życie] i Senilità [Starość] ukazały się kolejno w latach 1893 i 1898 w triesteńskim wydawnictwie Ettore Vram; nie wydrukowano na nich ceny, noszą jedynie napis: Magazyn Królewski Bracia Drucker, Padwa. Trzecia powieść, La cascienza di Zeno [Zeno Cosini], wydana została przez bolońską oficynę Cappelli w 1923 i jest łatwiejsza do zdobycia. Między dwiema ostatnimi upłynęło zatem dwadzieścia pięć lat! Kolejny drobny lecz znaczący problem, do którego wrócimy, z pełnym, rzecz jasna, poszanowaniem powściągliwości Sveva. Jedno życie jest obszerną powieścią obejmującą kilka pierwszoplanowych wątków, z których, jak się zdaje, żaden nie ma roli wiodącej: mamy tam temat edukacji sentymentalnej doublée studium nad katastrofalnym przypadkiem przeniesienia się ze wsi do miasta. Mamy również bardzo drobiazgową i precyzyjną analizę środowiska urzędniczego. Jakby tego nie było dosyć, autor odmalowuje życie domowe ubogiej drobnomieszczańskiej rodziny i pełen szczegółów „powrót syna marnotrawnego” do rodzinnego miasteczka.
Jeśli dodamy, że bohater powieści, Alfonso Nitti, jest romantycznym chłopcem niezdolnym do życia i podejmowania decyzji, zdominowanym przez „sprawy, które go przerastają” i niszczą, stanie się jasnym, że Jedno życie jest przede wszystkim książką odważną.
Pomoże to zrozumieć krótkie streszczenie. Ale trzeba z góry uprzedzić, że Svevo, co dla każdego, kto prześledził poprzednie uwagi o naturze jego sztuki musiało stać się jasne, jest pisarzem niemożliwym do streszczenia.
Dwudziestoletni Alfonso Nitti, ubogi w pieniądze i doświadczenia, ale bogaty w ideały książkowe, dobre przygotowanie gimnazjalne i niewielki talent literacki, zostawia matkę w rodzinnym miasteczku i jedzie do Triestu. Wynająwszy pokój u drobnomieszczańskiej i dość chciwej rodziny Lanucci, zostaje, dzięki dobrej rekomendacji, przyjęty do pracy w Banca Maller. Osobą, która mu tę pochlebną opinię wystawiła, jest stara przyjaciółka matki Nittiego, panna Francesca, kobieta w średnim wieku, kochanka pana Mallera i wychowawczyni Annetty Maller, jedynej córki bogatego właściciela Banku. W wyniku rozmaitych perypetii Nitti zostaje wprowadzony do salonu Mallerów i, co ważniejsze, przyjęty do „klubu środowego”, klanu dość przypadkowych wtajemniczonych, którzy gromadzą się wokół Annetty Maller w każdą środę wieczorem. Piękna, frywolna, idealnie wtopiona w otoczenie i pozbawiona jakichkolwiek talentów, Annetta skłania się od kilku miesięcy ku bardzo kiepskiej literaturze. Między nią a Alfonsem Nitti rodzi się wkrótce rodzaj porozumienia, wyrażającego się „współpracą” przy pisaniu książki jej pomysłu.
Dlaczego Annetta wybiera spośród innych niezręcznego i nietowarzyskiego Alfonsa, nietrudno zgadnąć: to pragnienie czegoś nowego, chęć obudzenia zazdrości w innych (ciekawa postać kuzyna Macario), pewność całkowitej dominacji i tak dalej. Związek nabiera, oczywiście, zabarwienia erotycznego, ale do żadnych konkretnych faktów nie dochodzi. Nitti wikła się z każdym dniem bardziej: dostatecznie inteligentny, by zdawać sobie sprawę z braku polotu i z próżności swej przyjaciółki, próbuje ze zmiennym powodzeniem stworzyć sobie jej odmienny wizerunek. Tymczasem sprawy, z pomocą Franceski, która liczy na potknięcie Annetty, by móc samej poślubić Mallera, przyjmują szybszy obrót. Za radą Franceski Alfonso zaczyna okazywać chłód i w rezultacie dziewczyna rzuca mu się w ramiona. Zdobycie Annetty nie zmniejsza jednak, a wręcz powiększa dystans, jaki Alfonso wyczuwa między sobą a panną Maller: coraz surowiej ocenia jej osobę.
Teraz należałoby pracować usilnie nad tym, by Annetta nie otrząsnęła się z pierwszych wrażeń: tymczasem na jej polecenie Alfonso ma wyjechać na parę dni, aby ona mogła porozmawiać z ojcem, uzyskać jego zgodę i oszczędzić Nittiemu pierwszych wybuchów gniewu. Francesca robi wszystko, by nie dopuścić do wyjazdu Alfonsa: ona wie dobrze, że rozstanie równa się przegraniu całej sprawy. Ale nadaremnie. Alfonso popadł w odrętwiającą, infantylną inercję, Annetta stała się dla niego nieszczęsną niewolnicą zmysłów i próżności. Wyjedzie, usłucha rozkazu. Będzie, jak ma być, on nie zrobi nic, by to zmienić. Zostanie mężem Annetty, jeśli nie będzie to wymagać żadnego gestu z jego strony. Przypadek obojętności niemal, powiedziałbym, fizycznej, który Svevo analizuje z wielkim kunsztem.
Nitti wyjeżdża, wraca do swego miasteczka, znajduje matkę umierającą i zostaje przy niej przez dwa miesiące, aż do ostatniej chwili. Potem sprzedaje rodzinny dom i wraca do miasta z niewielką sumą pieniędzy, by podjąć swą pracę w Banca Maller. Jak było do przewidzenia, wszystko się zmieniło. „Klub środowy” przestał istnieć, Annetta zaręczyła się z Macariem, Alfonso, pod pierwszym lepszym pretekstem, przeniesiony został na niższe stanowisko.
Wówczas wychodzi na jaw skrywany dotychczas pod skorupą obojętności czysto ludzki aspekt całej sprawy. Alfonso pojmuje nagle, co stracił, światowe życie, jakie pędził jeszcze niedawno, wydaje mu się jasnym przystankiem między dwiema ciemnymi podróżami. Pisze do panny Maller z prośbą, by pomogła mu chociaż zachować poprzednie stanowisko w pracy. Na spotkanie jednak przychodzi tylko brat Annetty, Federico, który, prowokując banalny incydent, policzkuje Alfonsa.
Ma się odbyć pojedynek, ale dla Nittiego to już za wiele. Kilka dni wcześniej oddał prawie wszystkie pieniądze na posag dla córki swoich gospodarzy, na którą stara Lanucci przez całą książkę próbuje na wszelkie sposoby, choć bez powodzenia, zwrócić jego uwagę. Nie mając już żadnych powiązań, nawet materialnych, ze światem, Nitti wraca do domu, rozpala piecyk i zasypia spokojnie, idąc na spotkanie śmierci. I ta ostatnia część, dotycząca desperacji Nittiego, relacjonowanej na zimno, jak gdyby wszystko to, co zaszło, przydarzyło się innej osobie, napisana jest, jak poprzednie, pewną ręką.
Jedno życie to książka godna uwagi: sądzę, że jak żadna inna z włoskich powieści przypomina Balzaka. Ten sam prosty i głęboki dar opowiadania i podobna maniera realistyczna, która tu jednak wydaje się lżejsza, oczyszczona z wielu elementów. Jest tłum żywych postaci, jest upodobanie do trudnych sytuacji i niejednoznacznych psychik. Jest też trochę naiwności i rozwlekłości. Niedociągnięciem Jednego życia wydaje się nam pewne niezdecydowanie Sveva w stosunku do własnych bohaterów: nie zawsze chyba autor zdystansował się dostatecznie do stworzonych przez siebie postaci, nie zawsze jest jasne, na ile pisarz ocenia je i podporządkowuje własnej woli, a na ile podporządkowuje się im sam i, powiedziałbym wręcz, bierze je na serio. Stąd antytezy, niespójności i epizody (jak choćby ten z White’ami) w stylu nieco vieillot, wprowadzające wiele nowych wątków. Kto jednak ceni sztukę niejednoznaczną, nie całkiem jeszcze wolną, ale i nie uzależnioną na szczęście od żadnej literackiej maniery, polubi tę książkę, która, mimo pozorów, nie jest wcale łatwa.
O Starości, która wyszła pięć lat później, w 1898, można powiedzieć, że nie tylko jest, być może, najlepszym dziełem Sveva, ale i książką o naprawdę rzadkiej sile wyrazu.
Pole widzenia zawęziło się na pozór, ale analiza sięgnęła głębiej. W Starości Svevo nie przypomina już żadnego innego pisarza, przypomina tylko siebie. Troje przyjaciół: Emilio Brentani, urzędnik, nieudany pisarz, który zmierza ku przedwczesnej starości nie poznawszy wcale, lub prawie, życia; jego siostra Amalia, więdnąca obok niego pośród drobnych domowych prac i wyrzeczeń, milcząca, trawiona daremnymi pragnieniami; rzeźbiarz Balli, artysta mierny, lecz obdarzony wielką urodą, kochany przez kobiety, mniej kochany przez mężczyzn, sprawujący przyjacielską władzę nad Emiliem i starą panną, którzy stali się jego odbiciem. Potrójna starość ludzi czterdziestoletnich, zmierzających ku przystani mrocznej, lecz spokojnej.
Niespodziewane zamieszanie w ich życie wprowadza Angiolina Zarri, nieobliczalna modystka, piękna, zepsuta i pozornie naiwna, w której zakochuje się Brentani. Balli, po trosze próbując go wyleczyć, po trosze z chęci sprawowania nad nim władzy absolutnej, zbliża się jeszcze bardziej do Brentaniego; ale miłość Emilia stała się już faktem, który zburzył spokój życia tej trójki ratés. Nawet Amalia czuje jej podmuch. Powracając do domu pewnego wieczoru, Emilio słyszy, jak siostra wymawia przez sen imię Ballego! Przerażony, a z drugie strony zazdrosny o przyjaciela, któremu Angiolina nie szczędzi uśmiechów, oddala Ballego od siebie na jakiś czas. I coraz bardziej grzęźnie w poniżającej i gwałtownej miłości: wszelka próba nadanie Angiolinie pozorów osoby mniej wulgarnej i ograniczonej kończy się fiaskiem. Angiolina nie jest jasnowłosą Ange, kruchą i prawie abstrakcyjną, którą Emilio próbuje stworzyć na swój i innych użytek (mocna strona książki). Ona jest tylko Gioloną, wykpiwaną i źle traktowaną przez Ballego: istotą z krwi i kości, beznadziejnie głupią i zwierzęcą; kobietą sprzedajną, którą pół miasta zna i bierze za tę, kim jest naprawdę. Miłość, którą Brentani ze śmiesznym uporem próbował utrzymać w stadium sentymentalnym, traci wzniosłość pośród burzy zmysłów, w haniebnym współżyciu. Brentani obsuwa się w dół szczebel po szczeblu: aż pewnej nocy, wracając do domu, zastaje siostrę nieprzytomną, z wysoką gorączką, wzywającą w delirium Ballego. I nawet cyniczny rzeźbiarz nadbiega, by chociaż spojrzeniem pocieszyć umierającą; ale ona go nie poznaje. Etażerka pełna fiolek eteru uzmysławia obu mężczyznom nałóg, w jaki popadła stara panna, by móc łudzić się dalej. Dotknięty tym nowym cierpieniem, Brentani udaje się na spotkanie z Angioliną i tam znajduje siłę, by wykrzyczeć jej całe swe obrzydzenie i pogardę. Po czym wraca do domu: wraz z Ballim i sąsiadką asystuje przy śmierci Amalii. A potem życie Brentaniego i Ballego, które na chwilę ogarnął i osmalił wielki płomień, wraca do swego monotonnego biegu.
Niestety, Starość jest jeszcze trudniej opowiedzieć niż Jedno życie: w rezultacie mamy jedynie suchy i martwy schemat. A życia doprawdy nie brak w tej pełnej ognia książce. Wspaniałe rysunki postaci, i to nie tylko głównych bohaterów, świetne epizody, perfekcyjnie tym razem wpisane w plan ogólny. Język, antyliteracki, ale żywy i sprawny, który wchłania i umie zużytkować każdy okruch słowny, wyrównuje każde potknięcie; Jakiś szczególny autentyzm, zwartość, harmonia między zapowiedzią, rozwinięciem i konkluzją, autentyzm i zwartość tkwiące w duszy pisarza zanim jeszcze przelał je w słowa.
Nie wolno również przemilczeć — i dotyczy to wszystkich książek Sveva — tego, co stanowi bodaj jego cechę najważniejszą: tej pasji dla ludzkich prawd, nieustannej chęci zgłębiania, pod zewnętrzną postacią zjawisk, tych podziemnych i mrocznych obszarów ludzkich możliwości, gdzie ulegają zachwianiu i stają się mniej jasne wszelkie pewniki. Na tym polega znaczenie Sveva, który wyprzedza tu — jako niemal jedyny u nas — pewne z najbardziej znaczących tendencji sztuki europejskiej; tę na dodatek mając nad nimi przewagę, że u niego nie brak nigdy owej bezpośredniej obserwacji rzeczywistości, która kazała nam wspomnieć, choć z pewną rezerwą, nazwisko Balzaka.
Między Starością a Zeno Cosinim, wydanym w 1923, upłynęło dwadzieścia pięć lat. Jaki sekret kryje się za tym długim milczeniem? Niewiele wiemy na ten temat; ograniczymy się do wysunięcia pewnej hipotezy, a jest ona również życzeniem. Ale gdybyśmy nawet byli lepiej poinformowani o przyczynach tego milczenia, nie czulibyśmy się uprawnieni do odsłaniania tajemnic tego istnienia pełnego godności i dyskrecji, potrafiącego odsunąć swoje związki z literaturą w sferę osobistą, nie marginalną wprawdzie (nie ma prawdziwej sztuki bez zaangażowania się i zatracenia), ale zamkniętą w ściśle na pozór wytyczonych granicach.
Nie ma pisarza równie nieprofesjonalnego jak Svevo, który umiał zbudować sobie nowe życie dla ochrony i opieki nad innym, dla wielu zgoła nieoczekiwanym; i to też powinniśmy w nim cenić.
Wspomniana wyżej hipoteza polega właśnie na tym, że milczenie Sveva wywodzi się z wewnętrznego stoicyzmu, z tej podskórnej, fundamentalnej „obojętności”, jaką obdarzył niejedno ze swoich literackich dzieci. Obojętności człowieka, którego stworzył na własną miarę, zdolnego nie wykorzystać sposobności, zrezygnować z dalszego rozwoju, z przystosowywania się. Zazdrośnie strzegącego poczucia jakości, odrzucającego powtórzenia, kalki, przeróbki.
Przed zastrzeżeniami i wymaganiami takiej natury czulibyśmy się w obowiązku pochylić głowę. Ale może, zwróci ktoś uwagę, to raczej atmosfera dyktatury dannuncjańskiej, za której narodziły się dwie pierwsze książki Sveva i która przesądziła o ich niepowodzeniu, przekonała pisarza, by nie upierał się przy przedsięwzięciu tak na pozór beznadziejnym.
Przez wiele lat estetyka źle pojętego nadczłowieka, nadmiernej dbałości o styl i bizantynizmu panowała w naszym kraju w sposób niepodzielny. Można stwierdzić, że D’Annunzio zaakceptowany został en bloc zanim jeszcze ukazała się wnikliwa książka Gargiula, w porównaniu z którą ostatnie enuncjacje Pasiniego i innych stanowią po prostu krok wstecz.
Nie dostrzegany przez akolitów władcy, nie mógł również Svevo spodziewać się uznania z drugiego brzegu, zamieszkałego przez zapóźnionych purystów, kiepskich naśladowców Manzoniego, „spirytualistów” bez gustu i innych przedstawicieli fauny literackiej.
Od tej hipotezy, niewątpliwie uzasadnionej i nie umniejszającej, jak sądzimy, wartości pisarza, który nie może się spodziewać po swoich dziełach żadnego oddźwięku, wolimy jednak pierwszą; bo niepowodzenie bardzo rzadko odwodzi prawdziwego artystę od kroczenia obraną przez niego drogą. I to jaką drogą, w tym wypadku, z jaką pewnością i zdecydowaniem kontynuowaną, noszącą wyraźne ślady powołania i entuzjazmu. Uszanujmy to długie milczenie, o którym trzeba było jednak wspomnieć, i poświęćmy parę słów Zeno Cosini, trzeciej i ostatniej powieści Italo Sveva.
Kiedy w 1923 wyszedł, niedostrzeżony, Zeno Cosini, od dawna już obecne były w sztuce te tendencje, których Svevo, obok kilku innych nie naszych autorów, był do pewnego stopnia prekursorem; pojawiła się sztuka żądna problemów całościowych i skrajności psychologicznych: niezmordowanego sondowania najciemniejszych regionów świadomości. Powieści starają się teraz odnaleźć poezję skrytą pod starą etykietą tranche de vie, wszędzie sławi się współczesnego Ulissesa i jego desperację z trudem skrywaną pod maską uśmiechu. Tendencje z pewnością niezbyt jasno sprecyzowane, wyrażające się bardziej w zamierzeniach niż w konkretnych dziełach sztuki, pasujące raczej do literatur obcych niż do naszej, skazanej na ograniczoną liczbę tematów i pewników. Niemniej realne: zaprzeczanie ich istnieniu równałoby się jawnemu wypaczeniu prawdy. Proszę pomyśleć o dwóch nazwiskach: Freuda i Joyce’a. Nie zapominając o stosunkach osobistych łączących Joyce’a i Sveva.
Można by powiedzieć, że poznawszy lepiej wspomniane wyżej prądy literackie i uświadomiwszy sobie, ile z tych prądów antycypował w swoich książkach, Svevo spróbował wyciągnąć pełniejsze konsekwencje z młodzieńczych przesłanek i napisać poemat o naszym złożonym współczesnym szaleństwie. Przełamawszy bariery powieści vieux style,która skądinąd była dla niego źródłem inspiracji, Svevo otwiera drogę zagadkowemu i niejednoznacznemu prądowi psychoanalizy. Pisarz zdolny dokonywać surowych wyborów, teraz rejestruje, zapisuje i nie cofa się przed żadnym ryzykiem. Książka musi wypływać z podświadomości, kształtować i określać się sama. Sztuka zatem jako świadectwo i potencjalna możliwość. Istnieje jakaś materia sentymentalna skupiona wokół centralnego punktu, i zostaje ona wydobyta na zewnątrz, rzucona na tło zwodnicze niekiedy i przypadkowe. Tutaj dotyka Svevo pewnego z najbardziej bolesnych doświadczeń sztuki współczesnej: to z tego, między innymi, powodu, człowiek dzisiejszy, jak nikt inny przedtem, jest podatny na cierpienie.
Jak streścić Zena Cosini? To przedsięwzięcie beznadziejne, a z drugiej strony książka jest łatwo dostępna, choć niebezpiecznie byłoby może zaczynać od niej właśnie swoją znajomość ze Svevem.
Zeno Cosini, bogaty, abuliczny neurastenik cierpiący na mnóstwo urojonych chorób, znalazłszy się na progu starości, na życzenie lekarza, który leczy go metodą psychoanalityczną, pisze własną biografię.
Wraz z nim przebiegamy wstecz jego życie, wchodzimy do domu Malfentich, gdzie są trzy panny na wydaniu; dwie w ciągu pół godziny odrzucają oświadczyny Zena, wobec czego, z obawy, że te odmowy nie pozwolą mu zasnąć w nocy, nie pozostaje mu nic innego, jak zaręczyć się w chwilę później z trzecią z sióstr, Augustą.
Szczęśliwy związek małżeński Zena z Augustą; przygoda miłosna z piękną Carlą, szykującą się do kariery śpiewaczki, której Zeno pomaga i która zostaje jego kochanką; katastrofalne przedsięwzięcia handlowe Zena i jego szwagra Guida, zakończone samobójstwem tego ostatniego — tworzą oddzielne, popisowe części tej długiej powieści. Lustrem, „ogniskiem” skupiającym i porządkującym ten chaos jest właśnie świadomość Zena; tutaj rodzą się udręki i poczucie niewinności, tortury niezliczonych i absurdalnych chorób, które w końcu zbiegają się w jedną obsesję autoanalizy.
Książka kończy się wybuchem wojny, kiedy to Zeno po raz pierwszy w życiu zaczyna robić pieniądze, co pozwala mu mniej zajmować się własnymi chorobami i odstawić na bok analizy, sondowanie i autobiografię.
Są w tym Zenie Cosini sytuacje i strony znakomite (że choćby przypomnimy wrażenia z wojny na ostatnich stronach), sugestywne postaci, zapisy bolesnego zgłębiania własnej świadomości. Chcielibyśmy przytoczyć tu epizod poprzedzający bliską już śmierć ojca, który zaczyna rozmyślać o sprawach podniosłych, o spokoju i wieczności, ale nie ma odwagi otworzyć się przed ironicznym synem; ten jednak musi go rozumieć do pewnego stopnia, skoro potrafi napisać:
„Gdy zostałem sam (to także dziwne!), nie myślałem o zdrowiu mego ojca, ale ze wzruszeniem i — mogę to powiedzieć — z należnym synowskim szacunkiem ubolewałem nad tym, że tego rodzaju umysł, który mierzył wysoko, nie znalazł możliwości zdobycia wyższej kultury. Dzisiaj, kiedy to piszę i kiedy ja z kolei zbliżam się do wieku mojego ojca, wiem z całą pewnością, że człowiek może mieć świadomość własnej inteligencji, która nie objawia się inaczej jak tylko owym silnym poczuciem. Wszystkimi władzami ogarnia się i podziwia całą naturę, taką, jaka jest i jaką, zawsze niezmienną, otrzymujemy w darze; tym sposobem objawia się w nas ta sama inteligencja, której wymagało dzieło stworzenia. U mego ojca, w tym ostatnim świadomym momencie jego życia, poczucie własnej inteligencji zrodziło się niewątpliwie z nagłego natchnienia religijnego. Zaczął przecież ze mną rozmawiać na ten temat, gdy powiedziałem mu, że dyskutowałem nad początkami chrześcijaństwa. Teraz jednak wiem, że owo poczucie był zarazem pierwszym symptomem obrzęku mózgu.” (tłum. Zofia Ernstowa, Warszawa, PIW 1966, s. 45).
Podkreślenie w ostatnim wierszu jest nasze: ma pokazać, jak Svevo, niezadowolony z tego mistycznego przerywnika, powraca nagle do swoich zwykłych złośliwości.
Zeno Cosini jest niewątpliwie najobszerniejszą i najbardziej znaczącą powieścią Sveva; najważniejsze dla tego pisarza tematy doprowadzone zostają w niej do ostatecznych konkluzji z godną podziwu konsekwencją i odwagą. To również książka, w której autor najdalej posunął się w nowatorstwie formalnym; to pewne, że język, niedokładny, nerwowy, niemal dialekt, nie wolny od wad w składni, obecnych w dwóch pierwszych tomach (tu także przychodzi na myśl wczesny Verga), niełatwo będzie Svevowi wybaczony przez tę część naszej krytyki, jaka zajmuje się najchętniej problemami abstrakcyjnie formalnymi a nawet lingwistycznymi. Co nie sądzę, aby było słuszne, zważywszy, że te niedociągnięcia formalne dotyczą tylko powierzchownej warstwy pierwszych książek Sveva i łatwo je wyłowić, niewykluczone zatem, że z drugiego wydania swoich tomów autor je usunie. Powinien się też zastanowić nad bogactwem wykrzykników, niekiedy czyniącym jego drugą powieść trudną w odbiorze.
Niewiele z tych uwag dotyczyć by mogło Zena Cosini, książki tak złożonej, że nie łudzimy się, byśmy mogli choć w nikłym stopniu dać o niej wyobrażenie. Niemniej owe zasługi, choć niemałe, nie są jeszcze dostateczne, by nas przekonać, że Zeno jest najlepszą powieścią Sveva. Bo nie możemy ukrywać, że w Zenie jest coś chłodnego i wyrozumowanego, jakieś męczące rozchwianie i wiele szczegółów, które nie wydają się nam dopasowane i wtopione w ogólny ton. Jest w tej książce wiele niepotrzebnych stron; i cierpi na tym sztuka, choć „dokument ludzki” czerpie z tego z kolei coraz większe korzyści. Ale nie jest to chyba dostateczna rekompensata, skoro potrzeba wewnętrzna wydaje się odepchnięta przez przeciwne wiatry, skoro życie traci ciepło w analizach i rozkładaniu na czynniki pierwsze. To fakt, że nawet w takiej postaci Zeno Cosini pozostaje jedną z najlepszych naszych książek ostatnich lat i potrafimy pochylić czoło przed motywami tej sztuki, chaotycznej i totaliste, jakie przez nią przezierają. Jesteśmy jednak przekonani, że od chaosu należy teraz przejść do jakiegoś wyboru, jakiegoś porządku, który, aby być „nowym”, nie musi być przez to mniej surowym i powściągliwym.
Można by wprawdzie wyolbrzymić walor ironicznych i niemal parodystycznych tonów książki i widzieć w Zenie odejście od poetyki zapowiedzianej, lecz nie całkiem – mimo wszystkich ich zalet – urzeczywistnionej w pierwszych książkach. Ktoś, kto chciałby wystąpić w roli adwokata diabła, mógłby wręcz stwierdzić, że całe dzieło Sveva krąży wokół jakiejś wielkiej powieści, która nie została napisana, lub została napisana przez kogoś innego. Ale to nie jest nasze zdanie i chcielibyśmy, aby po przeczytaniu tych uwag nikt nie wątpił, że pragnęliśmy wyraziście unaocznić wielką wartość niewielkiej objętościowo lecz bogatej w znaczenia twórczości Sveva.
Nie wiemy, czy ta twórczość jest już zamknięta, czy może pewne tendencje, jakie w Zenie ukazał autor, mają uzyskać bardziej precyzyjne rozwinięcie w przyszłych powieściach. Nie czujemy się upoważnieni do tego typu dociekań, życzeń czy przepowiedni. Nie możemy też przewidzieć czy nasze uwagi zapoczątkują zainteresowanie tym stojącym na uboczu pisarzem. Jeśli „la” przyjdzie zza Alp, na co pewne znaki zdają się wskazywać, pociągnie za sobą niechybnie jakiś sukces, choćby zrodzony z ciekawości. Ale jeśli to nie nastąpi, hipoteza „powrotu” na scenę literacką wydaje się mało prawdopodobna.
Wiadomo, w jakim stanie jest dzisiaj nasza krytyka literacka: akademicka lub merkantylna, podporządkowana modom i programom natury pozornie „duchowej”. Nie można wymagać od tych dwóch czy trzech osób, które jeszcze wierzą w to, co robią (i nie będziemy tu przytaczać nazwisk, bo cytowaliśmy je już szereg razy), by wzięły na siebie jeszcze więcej tej niemal heroicznej i niewdzięcznej pracy, którą wykonują wśród ogólnej obojętności.
Dla nich, i tych nielicznych, którzy śledzą z bliska ich pracę, przeznaczone są te strony „Esame”, jedynego pisma, jakie dotychczas poświęciło cały artykuł dziełu autora Starości. Jeśli pewnego dnia w naszych literackich obyczajach przeważą inne tendencje, nasze słowa nie pozostaną może bez echa i ktoś przypomni znowu nazwisko i książki Sveva. Trzeba czekać.
EUGENIO MONTALE
tłum. Halina Kralowa
EUGENIO MONTALE ur. 1896, zm. 1981. Laureat literackiej Nagrody Nobla 1975.
HALINA KRALOWA tłumacz Sciascii, Moravii, Gaddy, Tabucchiego, Ripellina, Baricco, Sveva. Znawca literatury triesteńskiej.
* Eugenio Montale, Italo Svevo, Lettere. Bari, De Donato, 1996, s. 93-112. Szkic ten, ogłoszony w roku 1925, zapoczątkował literacką sławę Sveva.
Zobacz także