GIUSEPPE TOMASI DI LAMPEDUSA, Syrena
John William Waterhouse, Dolce Far Niente, 1880, olej na płótnie. Domena publiczna
GIUSEPPE TOMASI DI LAMPEDUSA
Syrena
Późną jesienią 1938 roku przechodziłem ostry kryzys mizantropii. Mieszkałem wówczas w Turynie i razu pewnego, kiedy spałem, turyńska „lala” Nr 1, szperając mi po kieszeniach w poszukiwaniu pięćdziesięciolirowych banknotów, odkryła tam również liścik „lali” Nr 2, który nawet mimo błędów ortograficznych nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do charakteru łączących nas stosunków.
Moje przebudzenie było nagłe i burzliwe. Mieszkanko przy via Peyron trzęsło się od wybuchów żywego dialektu; groziło mi też wydrapanie oczu, czego uniknąłem, wykręcając nieco lewy nadgarstek mojemu miłemu dziewczęciu. Ta w pełni uzasadniona akcja obronna położyła kres wspomnianej scenie, lecz również i naszej idylli. Dziewczyna ubrała się pospiesznie, wrzuciła do torebki puszek, kredkę, chusteczkę, pięćdziesięciolirowy banknot („tych nieszczęść przyczynę”), trzykrotnie rzuciła mi w twarz „świnia!” i poszła sobie. Nigdy nie była tak urocza, jak w tym kwadransie furii. Z okna widziałem ją, jak wychodziła i oddalała się w porannej mgiełce, wysoka, smukła, strojna w odzyskaną elegancję.
Nigdy już jej nie ujrzałem, tak jak nigdy nie zobaczyłem mego czarnego wełnianego pulowera, na który wydałem majątek i który miał fatalną zaletę: fason stosowny tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Pozostawiła mi w łóżku tylko dwie tak zwane niewidoczne szpilki do włosów.
Tego samego popołudnia byłem umówiony z Nr 2 w pewnej cukierence na piazza Carlo Felice. Jednak przy okrągłym stoliku w „naszym” zachodnim rogu drugiej sali zamiast kasztanowych loków dziewczyny, bardziej teraz pożądanej niż kiedykolwiek przedtem, dostrzegłem chytrą twarz Tonina, jej dwunastoletniego braciszka, który właśnie kończył pochłaniać czekoladę z podwójnym kremem. Gdy się zbliżyłem, podniósł się z krzesła, jak przystoi grzecznemu turyńczykowi. „Proszę pana — powiedział — Pinotta nie przyjdzie. Kazała oddać panu ten bilecik. Cerea, monsù”. I wyszedł, zabierając ze sobą dwie brioches, jakie pozostały jeszcze w koszyku. Na bileciku koloru kości słoniowej otrzymałem absolutną odprawę, umotywowaną moją nikczemnością i „południową nieuczciwością”. Było jasne, że Nr 1 odnalazła i podjudziła Nr 2, a ja znalazłem się na lodzie.
W ciągu dwunastu godzin straciłem dwie dziewczyny, które wzajemnie jak najkorzystniej się uzupełniały, i w dodatku pulower, na którym mi zależało; ponadto musiałem zapłacić za konsumpcję piekielnego Tonina. Moja arcysycylijska miłość własna została podrażniona. Wyszedłem na durnia i postanowiłem na jakiś czas odsunąć się od świata i jego blichtru.
Na okres izolacji nie można było wynaleźć lepszego miejsca od tej kawiarni na via Po, gdzie teraz, sam jak pies, spędzałem wolne chwile, a zwłaszcza wieczory po pracy w redakcji. Było to coś w rodzaju Hadesu, zaludnionego przez bezkrwiste cienie podpułkowników, sędziów i profesorów na emeryturze. Te bezcielesne zjawy grały w warcaby lub domino, zanurzone w świetle przyćmionym przez portyki i chmury za dnia, zaś wieczorem przez ogromne zielone abażury żyrandoli, i nigdy nie podnosiły głosu, jakby w obawie, że nazbyt silny dźwięk przerwie słaby wątek ich pozornej egzystencji. Prawdziwe Elizjum.
Będąc zwierzęciem o raczej stałych przyzwyczajeniach, siadałem zawsze w kącie przy tym samym stoliku, którego przemyślna konstrukcja zapewniała klientowi maksimum niewygody. Po lewej stronie dwa widma wyższych oficerów grały w tryktraka z dwiema zjawami radców sądu apelacyjnego. Wojskowe i sądowe kostki wytaczały się bezszelestnie ze skórzanego kubka. Po prawej stronie siadywał jakiś pan w podeszłym wieku, odziany w stary płaszcz z wyliniałym karakułowym kołnierzem. Stale czytał pisma zagraniczne, palił toskańskie cygara i często spluwał. Raz po raz odkładał gazetę i wydawało się, iż w kręgach dymu ściga jakieś swoje wspomnienia. Potem znów zaczynał czytać i spluwać. Miał bardzo brzydkie ręce, żylaste, zaczerwienione, o paznokciach równo ściętych i nie zawsze czystych. A przecież, gdy spostrzegł pewnego razu w jednym ze swych pism fotografię archaicznego greckiego posągu, o szeroko rozstawionych oczach i zagadkowym uśmiechu, te niekształtne palce ku memu zdziwieniu pogładziły wizerunek z prawdziwie królewską delikatnością. Gdy zauważył, że go obserwuję, zaczął gniewnie pochrząkiwać i zamówił jeszcze jedną kawę.
Stosunki nasze pozostałyby w tym stadium ukrytej wrogości, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Przynosiłem zwykle z redakcji pięć czy sześć dzienników, między nimi znalazł się raz „Giornale di Sicilia”. Były to lata wzmożonej działalności Minculpopa1 i wszystkie gazety wyglądały jednakowo; ów numer dziennika z Palermo był bardziej jeszcze niż zwykle banalny i niczym innym nie różnił się od gazety mediolańskiej czy rzymskiej, jak tylko niedoskonałością szaty graficznej. Moja lektura tego pisma trwała więc krótko i zaraz odłożyłem je na stolik. Ledwie przystąpiłem do kontemplacji następnego wcielenia Minculpopa, gdy mój sąsiad zwrócił się do mnie:
„Przepraszam pana, czy mógłbym rzucić okiem na «Giornale di Sicilia»? Jestem Sycylijczykiem i od lat nie miałem okazji oglądać gazety z moich stron”. Mówił głosem kulturalnym, akcent miał nienaganny, w spojrzeniu jego szarych oczu wyrażał się jakiś powściągliwy wobec mnie dystans. „Ależ proszę bardzo! Niechże pan sobie wyobrazi, że ja również jestem Sycylijczykiem, i jeśli tylko pan sobie tego życzy, mogę przynosić tę gazetę codziennie wieczorem”. „Dziękuję, myślę, że to niepotrzebne; uległem prostej ciekawości. Jeżeli Sycylia jest taka, jak za moich czasów, sądzę, że nic się tam nie dzieje dobrego, podobnie jak od trzech tysięcy lat”.
Przejrzał gazetę, złożył ją i zwrócił, po czym pogrążył się w lekturze jakiegoś dziełka. Opuszczając lokal, miał wyraźny zamiar wymknąć się bez pożegnania, ale ja wstałem i przedstawiłem się; on mruknął przez zęby swoje nazwisko, którego nie dosłyszałem, lecz ręki mi nie podał. Na progu kawiarni odwrócił się jednak, uchylił kapelusza i głośno zawołał: „Ciao, rodaku!”. Zniknął pod portykami, pozostawiając mnie w osłupieniu i wywołując szmer dezaprobaty wśród cieni, które grały w kości.
Dopełniłem obrzędów magicznych w celu zmaterializowania kelnera i zapytałem go, wskazując na pusty stolik: „Kto to był ten pan?”.
„A, ten?” — „A, to pan senator Rosario La Ciura”.
Nazwisko to przemawiało nawet do mojej dość fragmentarycznej kultury dziennikarskiej: należało do jednego z pięciu czy sześciu Włochów o niezaprzeczalnej sławie światowej, do najznakomitszego hellenisty naszych czasów. Wyjaśniła mi się od razu lektura grubych czasopism i pieszczotliwe gładzenie fotografii. A także jego szorstkość i dyskretna wytworność.
Nazajutrz przejrzałem w redakcji tę szczególną kartotekę, która zawiera nekrologi in spe. Hasło „La Ciura” figurowało w niej, całkiem poprawnie zredagowane, raz na zawsze. Wyczytałem tam, że ten wielki człowiek urodził się w Aci-Castello (Katania) w ubogiej, drobnomieszczańskiej rodzinie; że dzięki zdumiewającym zdolnościom, jakie przejawił podczas studiów nad greką, a także dzięki stypendiom i publikacjom naukowym, otrzymał w dwudziestym siódmym roku życia katedrę na uniwersytecie w Pawii; że potem powołano go na uniwersytet w Turynie, gdzie pozostawał aż do osiągnięcia wieku emerytalnego; prowadził wykłady w Oksfordzie i Tybindze, i odbył wiele podróży, niejednokrotnie bardzo dalekich, ponieważ senator z okresu przedfaszystowskiego i członek Akademii dei Lincei był także doktorem honoris causa uniwersytetów w Yale, Harvarda, w New Delhi i Tokio, nie mówiąc już o najświetniejszych uniwersytetach europejskich od Uppsali do Salamanki. Wykaz jego publikacji był bardzo długi, a wiele prac, szczególnie o dialektach jońskich, uznano za podstawowe; wystarczy powiedzieć, że był jedynym cudzoziemcem, któremu powierzono opracowanie teubnerowskiego wydania Hezjoda, i że poprzedził je naukowym wstępem łacińskim, ujętym niezwykle głęboko; wreszcie — powód do największej sławy — nie był członkiem Akademii Włoskiej. Wśród innych, równie uczonych kolegów, wyróżniał się zawsze żywym, niemal zmysłowym odczuciem klasycznego, antyku, co znalazło wyraz w zbiorze esejów Ludzie i bogowie, cenionym jako dzieło pełne nie tylko wielkiej erudycji, ale także i żywej poezji. Krótko mówiąc, był „chlubą narodu i pochodnią wszystkich kultur”, jak zakończył swą kompilację autor hasła w kartotece. Rosario La Ciura miał 75 lat i żył dostatnio, choć z dala od zbytku, z pensji profesorskiej i gaży senatora. Nie był żonaty.
Trudno zaprzeczyć: my, Włosi, synowie (lub ojcowie) renesansu z prawego łoża, uważamy, iż wielki humanista stoi ponad każdym innym śmiertelnikiem. Możliwość bezpośredniego, codziennego obcowania z najwyższym reprezentantem tej subtelnej, niemal nekromantycznej i jakże bezinteresownej wiedzy pochlebiała mi, ale i niepokoiła zarazem; doświadczałem tych samych uczuć, jakich doznawałby młody Amerykanin przedstawiony panu Gillette: był to lęk, respekt i jakaś szczególna forma dość niewinnej zawiści.
Wieczorem zaszedłem do Hadesu w nastroju zupełnie innym niż w dniach poprzednich. Senator był już na swoim miejscu i w odpowiedzi na mój pełen uszanowania ukłon odmruknął coś przez zęby. Kiedy jednak skończył czytać artykuł i wpisał swoje uwagi do notesu, odwrócił się w moją stronę i powiedział głosem niezwykle melodyjnym: „Ziomku, sposób, w jaki mnie powitałeś, upewnił mnie, że któraś z tutejszych larw powiedziała ci kim jestem. Zapomnij o tym. Zapomnij również, jeżeli się to jeszcze nie stało, o aorystach wyuczonych w liceum. Powiedz mi raczej, jak się nazywasz, bo wczoraj wieczorem, zamiast przedstawić mi się, wybełkotałeś coś niewyraźnie, jak to zwykle bywa, a ja, gdybym chciał pójść za twoim przykładem, bezskutecznie pytałbym innych o twoje nazwisko, ponieważ ciebie zapewne nikt tu nie zna”.
Mówił do mnie z góry, odczuwało się, że znaczyłem dla niego mniej od robaka, byłem czymś w rodzaju drobnego pyłku, wirującego bezwładnie w promieniach słońca. Jednak spokojny ton, słowa precyzyjnie dobrane, użycie formy „ty” stwarzały pogodny nastrój platońskiego dialogu.
„Nazywam się Paolo Corbera, urodziłem się w Palermo, ukończyłem tam prawo. Teraz pracuję tutaj, w redakcji «La Stampa». Ażeby sprawę postawić jasno, panie senatorze, dodam, że na maturze dostałem z greki ledwie «dostatecznie» i mam pewne powody sądzić, że otrzymałem je zamiast noty niedostatecznej tylko dlatego, że chciano mi wydać dyplom”.
Uśmiechnął się z lekka. „Dobrze, że się do tego przyznałeś. Nie lubię rozmawiać z ludźmi przekonanymi, iż posiedli wiedzę, od której w istocie są dalecy, jak na przykład moi koledzy z uniwersytetu. Znają naprawdę jedynie zewnętrzne formy greki, jej ekstrawagancje i nieregularności. ¯ywy duch tego języka, tak głupio nazwanego «martwym», nigdy się im nie objawił. Nic im się właściwie nie objawiło. Biedni ludzie zresztą: jakżeby mogli poznać ducha tej mowy, skoro nigdy nie mieli okazji jej usłyszeć?”.
Duma, owszem, jest lepsza od fałszywej skromności, niemniej wydało mi się, iż senator trochę przesadził; błysnęła mi nawet myśl, czy aby lata nie rozmiękczyły nieco tego wyjątkowego mózgu. Ci biedacy, jego koledzy, mieli akurat okazję tyleż razy usłyszeć starożytną grekę, co i on, czyli nigdy.
„Paolo — ciągnął dalej — masz szczęście nazywać się tak, jak ten jedyny apostoł, który miał trochę kultury i ogłady literackiej. Hieronim jednak byłoby lepiej. Inne imiona, których wy, chrześcijanie, używacie, są naprawdę pospolite. Imiona niewolników”.
Rozczarowywał mnie coraz bardziej, zakrawał na uniwersyteckiego antyklerykała i do tego jeszcze z domieszką faszystowskiego nietzscheanizmu. Czyżby tak było naprawdę?
Mówił dalej głosem dźwięcznym i pełnym siły, która być może płynęła z długiego okresu milczenia. „Corbera… Czy może się mylę, że to wielkie nazwisko sycylijskie? Przypominam sobie, że mój ojciec wpłacał za nasz domek w Aci-Castello jakiś mały czynsz roczny do zarządu domu Corbera di Palina czy Salina, nie pamiętam już dobrze. ¯artował nawet za każdym razem, mówiąc, że jeżeli jest jakaś rzecz na świecie pewna, to ta właśnie, że tych parę lirów nie trafi do kieszeni «własności bezpośredniej», jak o tym zwykł był mówić. Czy może jesteś jednym z tych właśnie Corberów, albo tylko pochodzisz od jakiegoś chłopa, który przybrał nazwisko swego pana?”.
Wyznałem, że byłem właśnie Corbera di Salina, co więcej — jedynym pozostałym egzemplarzem tego rodu. Wszystkie zbytki, wszystkie grzechy tego rodu, wszystkie naciągane czynsze, wszystkie długi niespłacone, wszystkie „lampartyzmy” złączyły się we mnie jednym. Senator nieoczekiwanie wydał się zadowolony.
„Dobrze, dobrze, bardzo cenię stare rody. Drzemie w nich jeszcze jakaś pamięć, co prawda słaba, ale zawsze lepsza od innych. Jesteście najlepsi w tym, co pozwala osiągnąć nieśmiertelność fizyczną. Pomyśl o szybkim ożenku, Corbera, biorąc pod uwagę, że wy wszyscy nie wymyślicie nic lepszego dla przedłużenia życia, jak tracenie własnego nasienia w najdziwniejszych miejscach”.
Denerwował mnie wyraźnie. „Wy” i „wy”. Jacy „wy”? Całe to pospolite stado, które nie miało szczęścia być senatorem La Ciura? A czy on osiągnął tę nieśmiertelność fizyczną? Trudno byłoby go o to posądzać, patrząc na pokrytą zmarszczkami twarz, na ociężałe ciało…
„Corbera di Salina — ciągnął dalej niestrudzenie. — Nie obrazisz się, jeżeli w dalszym ciągu będę ci mówił per ty, jakby do jednego z moich uczniaków, którzy chwilowo są młodzi?”.
Wyznałem, że jestem nie tylko zaszczycony, ale wręcz szczęśliwy, i tak było naprawdę. Po przezwyciężeniu sprawy nazwisk i protokółu, rozmowa zeszła teraz na Sycylię. Od dwudziestu lat jego noga tam nie stanęła, a ostatnim razem, gdy był „na dole” (tak mówił, jak się mówi w Piemoncie), zabawił tylko pięć dni w Syrakuzach, ażeby przedyskutować z Paolem Orsi kwestię dialogowania chórów w przedstawieniach antycznych. „Przypominam sobie, że chciano mnie zawieźć autem z Katanii do Syrakuz; zgodziłem się dopiero wówczas, kiedy się dowiedziałem, że droga biegnie z dala od morza, a kolej idzie brzegiem. Opowiedz mi coś o naszej wyspie; to piękna ziemia, choć zaludniają ją osły. Niegdyś zamieszkiwali ją bogowie, a może i nadal przebywają tam podczas jej niekończących się sierpni. Tylko nie mów mi o waszych czterech świeżo odkrytych świątyniach. I tak jestem pewien, że nic z tego nie rozumiesz”.
Rozmawialiśmy więc o nieśmiertelnej Sycylii, o Sycylii — tym zjawisku natury. O zapachu rozmarynu na zboczach Nèbrodi, o smaku miodu z Melilli, o falowaniu pola kłosów na wietrze w majowy dzień, dobrze widocznego z Enny, o pustkowiach dokoła Syrakuz, o przypływie zapachów, którymi okoliczne gaje pomarańczowe i cytrynowe po prostu zalewają Palermo podczas tych szczególnych czerwcowych zachodów słońca. Mówiliśmy o uroku letnich nocy, kiedy widoczna jest zatoka Castellamare i gwiazdy odbijają się w uśpionym morzu; jeżeli człowiek wyciągnie się wtedy na wznak wśród drzew pistacjowych, jego dusza ginie w przestworzach, lecz ciało wciąż drży, napięte w pogotowiu i czujące zbliżające się demony.
Choć senator opuścił wyspę przed pięćdziesięciu laty, to jednak zachował niezwykłą pamięć konkretnych szczegółów. „Morze: sycylijskie morze ma najpiękniejsze barwy, jest najbardziej romantyczne ze wszystkich, jakie w życiu widziałem. To jedyna rzecz, której nie potraficie zniszczyć, rozumie się tam, gdzie nie ma miast. Czy podają jeszcze w nadmorskich gospodach przepołowione jeże morskie?”. Zapewniłem go, że tak, dodając jednak, że mało kto je teraz jada z obawy przed tyfusem. „A przecież to najwspanialsza rzecz, jaką macie «tam na dole», te krwiste chrząstki, te imitacje narządów kobiecych, pachnące solą i algami. Tyfus? Jakiż znów tyfus? Są równie niebezpieczne, jak wszystkie dary morza, niosące śmierć i zarazem nieśmiertelność. Gdy byłem u Orsiego w Syrakuzach zażądałem ich kategorycznie. Co za smak! Co za boski widok! Najpiękniejsze wspomnienie moich ostatnich pięćdziesięciu lat!”.
Byłem zmieszany i zafascynowany. Człowiek tej klasy pozwalał sobie na metafory dość śliskie i przejawiał jakieś dziecinne wręcz łakomstwo wobec przeciętnych zresztą w smaku jeży morskich!
Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższy czas, on zaś odchodząc uparł się, żeby zapłacić za moją kawę, nie marnując przy tym okazji do okazania swej gruboskórności („Wiadomo, dzieci z dobrych domów nie mają zwykle grosza w kieszeni”). Rozstaliśmy się jak przyjaciele, chociaż dzieliła nas pięćdziesięcioletnia różnica wieku, a tysiące lat świetlnych dzieliły nasze kultury.
Nadal spotykaliśmy się co wieczór i chociaż opary mojej niechęci wobec ludzkości już zaczęły się rozwiewać, starałem się nie opuścić nigdy sposobności spotkania z senatorem w Piekielnych Czeluściach na via Po. Nie żebyśmy wiele czasu tracili na próżne gadanie; zawsze czytał i robił notatki, zwracając się do mnie jedynie od czasu do czasu, lecz jego mowa była zawsze harmonijnym potokiem dumy i zniewagi, z domieszką przeróżnych aluzji, mających czasem w sobie coś z niezrozumiałej poezji. Spluwał też w dalszym ciągu i w końcu spostrzegłem, iż czynił to tylko podczas lektury. Myślę, że on także nieco mnie polubił, lecz nie mam na ten temat złudzeń: jeżeli była to jakaś sympatia, to w każdym razie nie taka, jaką „my wszyscy” (ażeby posłużyć się terminologią senatora) możemy odczuwać do drugiej istoty ludzkiej, lecz raczej podobna do uczucia, jakie żywi stara panna do swego kanarka, w którego obecności może wyrazić głośno własne żale, mimo iż dobrze wie, jak bardzo jest on płochy i niezdolny do zrozumienia czegokolwiek. Biedne stworzenie nie ma w tym żadnego udziału, a jednak jego brak odczułaby dotkliwie. I rzeczywiście, nie uszło mojej uwagi, że kiedy się trochę spóźniałem, chmurny wzrok starca utkwiony był w drzwiach.
Upłynął chyba miesiąc, zanim od rozważań bardzo oryginalnych zawsze, lecz z jego strony bądź co bądź ogólnikowych, przeszliśmy do tematów bardziej intymnych, co różni właśnie rozmowy między przyjaciółmi od tych, jakie prowadzą zwyczajni znajomi. To ja przejawiłem inicjatywę: jego częste spluwanie było dla mnie nieznośne. (Dało się ono we znaki również stróżom Hadesu, którzy postawili wreszcie w pobliżu jego miejsca spluwaczkę z połyskującego mosiądzu). Tak więc pewnego wieczoru ośmieliłem się go zapytać, dlaczego nie leczy swego przewlekłego kataru. Postawiłem pytanie bez zastanowienia, od razu pożałowałem tego i oczekiwałem, że od senatorskiego gniewu posypie się na mą głowę tynk z sufitu. Tymczasem dobiegł mnie głos zupełnie zrównoważony: „Ależ, drogi Corbera, ja wcale nie mam kataru. Ty, który masz taki dar obserwacji, powinieneś był zauważyć, że przed splunięciem nigdy nie kaszlę. Moje spluwanie nie jest znakiem choroby, wprost przeciwnie, świadczy o zdrowiu psychicznym: pluję z obrzydzenia bzdurami, które tutaj czytam. Jeżeli zadałbyś sobie trud, aby spojrzeć na ten oto przyrząd (i wskazał na spluwaczkę), spostrzeżesz, iż zawiera mało śliny i ani śladu śluzu. Moje splunięcia są symboliczne i wysoce kulturalne; jeżeli ci się nie podobają, wracaj do swoich rodzinnych salonów, w których nie pluje się nigdy, ponieważ jest w złym stylu mieć mdłości z jakiegokolwiek powodu”. Tę niezwykłą arogancję łagodziło jedynie jego spojrzenie, trochę nieobecne. A jednak miałem ochotę podnieść się i zostawić go samego. Na szczęście, po chwili zreflektowałem się, że wina była, z braku zastanowienia, po mojej stronie. Zostałem, a niewzruszony senator przeszedł szybko do kontrataku. „A ty, dlaczego uczęszczasz do tego Hadesu pełnego cieni i, jak mówisz, katarów, do tej geometrycznej siedziby zwichniętych egzystencji? W Turynie nie brak istot, które wam wszystkim wydają się godne pożądania. Wystarczy spacer do hotelu Castello, do Rivoli lub do Domu Zdrojowego Moncalieri, a szybko zaspokoicie wasze niskie potrzeby”. Zebrało mi się na śmiech, słysząc, jak z tych uczonych ust płynie niezwykle dokładna wiedza o turyńskich lokalach rozrywkowych. „Ależ senatorze, skąd pan zna te adresy?”. „Znam je, Corbera, znam. Jeżeli się uczęszcza na senaty akademickie i zebrania polityczne, można to właśnie poznać, i tylko to. Zechciej jednak łaskawie przyjąć do wiadomości, że z takimi brudnymi waszymi przyjemnościami nigdy nie miał nic wspólnego Rosario La Ciura”. Nie wątpiłem, iż mówił prawdę. Postawa i słowa senatora „niedwuznacznie znamionowały” (jak się mówiło w 1938 roku) seksualną powściągliwość, która bynajmniej nie wynikała z wieku.
„Mówiąc prawdę, senatorze, zacząłem tu przychodzić, szukając z dala od świata chwilowego azylu. Miałem jakieś kłopoty z dwiema takimi dziewczynami, jakie pan słusznie napiętnował”. Odpowiedź była błyskawiczna i bezlitosna. „Rogi, co, Corbera? A może choroba?” — „Ani to, ani tamto, jeszcze gorzej: porzucenie”. I zrelacjonowałem zabawne wypadki sprzed dwóch miesięcy. Przedstawiłem je w sposób nieco żartobliwy, ponieważ rany mojej miłości własnej już się zagoiły. Każdy inny na miejscu tego przeklętego hellenisty albo by mnie wyśmiał, albo — w drodze wyjątku — wyraziłby swoje współczucie. Ale ten piekielny starzec zachował się inaczej, on się oburzył. „Oto, co się dzieje, Corbera, gdy parzą się istoty chore i nędzne. Tak samo zresztą określiłbym ciebie w rozmowie z tymi dwoma puszczadłami, gdybym miał tylko nieprzyjemność je spotkać”. — „Chore, senatorze? Obydwie czuły się wspaniale; wystarczyło zobaczyć ich apetyt, kiedy szliśmy na obiad do Lustrzanej. A nędzne, to już naprawdę nie. Były to dwie wspaniałe sztuki i całkiem eleganckie”. Senator splunął głośno jednym z tych swoich dezaprobujących splunięć. „Chore, wiem, co mówię, rozpadną się za pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, a może znacznie wcześniej, zatem już teraz są chore. Również nędzne: cóż to za elegancja, odznaczająca się błyskotkami, kradzionymi pulowerami i grymasami wyuczonymi w kinie? I ta ich szlachetność, pozwalająca wyławiać zatłuszczone banknoty z kieszeni kochanka, miast obdarowywać go, jak to potrafią inne, różowymi perłami i gałązkami koralu. Oto, na co się człowiek naraża w obcowaniu z tymi uszminkowanymi brzydactwami. A czy nie czuliście obrzydzenia, tak ty wobec nich, jak i one wobec ciebie, kiedy obcałowywaliście wasze przyszłe zwłoki na cuchnących prześcieradłach?”. Odpowiedziałem głupawo: „Ależ, senatorze, prześcieradła zawsze były czyste!”. Rozzłościł się. „Co mają do tego prześcieradła? To od was nieuchronnie zalatywało trupim odorem. Pytam raz jeszcze: jak można wchodzić w konszachty z kimś takim, jak one, i jak ty także?”. Mając właśnie na widoku uroczą cousette z Ventury, poczułem się naprawdę dotknięty. „Przecież w końcu nie można chodzić do łóżka wyłącznie z księżniczkami!”. — „A kto ci mówi o księżniczkach? One też są tylko materiałem do trupiarni. Ale ty, chłopcze, nie rozumiesz tych rzeczy. Niepotrzebnie ci o tym wszystkim mówię. To okropne, że i ty i twoje przyjaciółki tak pogrążacie się w trującym bagnie waszej brudnej rozpusty. Ale nieliczni są ci, którzy to rozumieją”. Wzrok miał utkwiony w suficie i uśmiechał się z lekka; z jego twarzy biło uniesienie. Po chwili podał mi rękę i wyszedł.
Nie pokazał się przez trzy dni, czwartego dnia otrzymałem w redakcji telefon. „Czy to pan Corbera? Mówi Bettina, gospodyni pana senatora La Ciura. Prosił, aby powiedzieć, że był silnie przeziębiony, lecz teraz czuje się lepiej i że chciałby pana zobaczyć dziś wieczorem po kolacji. Proszę przyjść na via Bertola 18, o dziewiątej, drugie piętro”. Połączenie apodyktycznie przerwano i zaproszenie stało się nieodwołalne.
Nr 18 na via Bertola okazał się starym domem, mocno już zrujnowanym, ale mieszkanie senatora było obszerne i dobrze utrzymane, zapewne dzięki staraniom Bettiny. Długie rzędy książek zaczynały się już w przedpokoju, a w trzech pokojach, przez które przeszedłem, były ich tysiące, książek o skromnym wyglądzie i niewyszukanej oprawie, takich, jakie się widzi w każdej żywej bibliotece. W czwartym pokoju siedział senator odziany w szeroki szlafrok z wełny wielbłądziej, tak miękkiej i delikatnej, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Później dowiedziałem się, że nie był to wielbłąd, lecz cenna wełna jakiegoś peruwiańskiego zwierzęcia, dar senatu Akademii w Limie. Senator nie raczył bynajmniej podnieść się, kiedy wszedłem, mimo to przyjął mnie bardzo kordialnie; czuł się już lepiej, nawet całkiem dobrze, i spodziewał się wrócić do normalnego trybu życia, skoro tylko ustąpi fala mrozów, która w tych dniach nawiedziła Turyn. Poczęstował mnie cypryjską retsiną, otrzymaną w darze od Włoskiego Instytutu w Atenach, strasznym różowym rachatłukumem, ofiarowanym przez Misję archeologiczną w Ankala, oraz — co bardziej rozsądne — słodyczami turyńskimi, kupionymi przez przewidującą Bettinę. Był w tak dobrym nastroju, że wyraźnie uśmiechnął się aż dwa razy i posunął się nawet do tego, że przepraszał za swe wybuchy gniewu w Hadesie. „Wiem, Corbera, byłem niepowściągliwy w słowach, lecz, wierz mi, bardzo umiarkowany w sądach. Nie myśl już o tym”. I rzeczywiście, nie myślałem. Co więcej, odczuwałem głęboki respekt dla tego starca, którego podejrzewałem o to, że pomimo swojej wspaniałej kariery jest bardzo nieszczęśliwy. On zaś właśnie pożerał obrzydliwy rachatłukum. „Słodycze, Corbera, powinny być słodkie i na tym koniec. Jeżeli mają jakiś inny smak ponadto, są jak perwersyjne pocałunki”. I rzucał spore okruchy Eakowi, dużemu bokserowi, który w pewnej chwili wszedł do pokoju. „Ten pies, Corbera, mimo swojej brzydoty, bardziej przypomina Nieśmiertelnych, niż te twoje małe złodziejki, tylko nie każdy umie się na tym poznać”. Nie zgodził się pokazać mi swojej biblioteki. „To są wszystko rzeczy klasyczne, które nie mogą zainteresować człowieka takiego jak ty, moralnie oblanego z greki”. Pozwolił mi jednak obejrzeć pokój, w którym się znajdowaliśmy, i który był, jak się okazało, jego pracownią. Książek było tam niewiele — zauważyłem między innymi Teatr Tirso de Moliny, Ondynę La Motte-Fouqué, dramat Giraudoux o tym samym tytule i ku memu zdziwieniu dzieła H. G. Wellsa — lecz na ścianach wisiały ogromne fotografie greckich archaicznych posągów wielkości naturalnej, i to nie takie zwykłe fotografie, jakie wszyscy możemy sobie sprawić, lecz wspaniałe reprodukcje, zamówione najoczywiściej przez człowieka mającego wielki autorytet i starannie wykonane przez muzea całego świata. Były tam one wszystkie, te wspaniałe istoty: Rycerz z Luwru, Siedząca bogini z Tarentu, która jest teraz w Berlinie, Wojownik z Delf, Kora z Akropolu, Apollo z Piombino, Kobieta z plemienia Lapitów, Febus z Olimpii, słynny Auriga… Cały pokój był rozkołysany ich uśmiechami, ekstatycznymi i ironicznymi zarazem, uświetniony skamieniałą dumą ich gestów. „Widzisz, Corbera, co do nich zgoda, proszę bardzo; ale dziewczynki — nie”. Na kominku stały amfory i antyczne kratery: Odyseusz przywiązany do masztu i syreny rzucające się z wysokiej skały na rafy, aby śmiercią odpokutować za to, że pozwoliły wymknąć się ofierze. „To są bzdury, Corbera, drobnomieszczańskie bzdury poetów. Nikt się nie wymknie, a nawet jeśli komu udałoby się ujść, syreny nie umierałyby z tak błahego powodu. A zresztą, czy one mogą umrzeć?”.
Na stoliczku, w skromnej ramce, fotografia stara i wyblakła: dwudziestoletni, niemal nagi chłopiec o rozwichrzonych, kręcących się włosach i o twarzy niezwykle pięknej, z której biła młodzieńcza odwaga. Zatrzymałem się zakłopotany: w okamgnieniu wydało mi się, że zrozumiałem. Nic podobnego. „A to, mój ziomku, był, jest i będzie (akcentował wyraźnie) Rosario La Ciura”.
Biedny senator w domowym szlafroku był niegdyś młodym bogiem.
Potem rozmawialiśmy na inne tematy i zanim wyszedłem, pokazał mi pisany po francusku list rektora uniwersytetu w Coimbra, zapraszający go do wzięcia udziału w komitecie honorowym Kongresu Kultury Greckiej, który miał się odbyć w maju w Portugalii. „Jestem bardzo zadowolony; wsiądę na statek Rex w Genui, wraz z uczestnikami Kongresu z Francji, Szwajcarii i Niemiec. Jak Odyseusz zatkam sobie uszy, ażeby nie słuchać bzdur tych debili, i nastaną piękne dni podróży: słońce, błękit nieba, zapach morza”.
Gdy wychodziłem już i mijaliśmy szafę, w której znajdowały się dzieła Wellsa, odważyłem się wyrazić zdziwienie, że je tu widzę. „Masz rację, Corbera, są naprawdę okropne, a szczególnie jedna taka powieść. Gdybym ją przeczytał raz jeszcze, nabrałbym ochoty spluwać przez cały miesiąc bez przerwy i znów zgorszyłbym ciebie, ty piesku salonowy”.
Po tej wizycie nasze stosunki nabrały zdecydowanie serdeczności, przynajmniej z mojej strony. Dołożyłem starań, ażeby sprowadzić z Genui naprawdę świeże jeże morskie. Dowiedziawszy się, że mają nadejść, zaopatrzyłem się następnego dnia w wino z Etny i wiejski chleb, po czym nieśmiało zaprosiłem senatora do mojego małego mieszkanka. Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu zgodził się chętnie. Pojechałem po niego moim fiacikiem i zataszczyłem go aż na via Peyron, a więc tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. W samochodzie był nieco przestraszony i nie zdradzał wcale zaufania do moich umiejętności jako kierowcy. „Teraz już cię znam, Corbera! Trzeba tylko trafu, abyśmy napotkali którąś z tych twoich maszkar w kiecce, a ty oczywiście natychmiast byś się odwrócił i obaj wbilibyśmy się prosto w mur”. Nie spotkaliśmy mimo wszystko ani jednego potwora w spódnicy i przybyliśmy na miejsce zdrowi i cali.
Po raz pierwszy, od kiedy się poznaliśmy, zobaczyłem roześmianego senatora. A stało się to, kiedy weszliśmy do sypialni. „A więc, Corbera, tak wygląda scena twoich świńskich awantur”. Obejrzał moje nieliczne książki. „Dobrze, dobrze. Być może jesteś mniejszym ignorantem, niż by się zdawało. A ten — dodał, biorąc do ręki mego Szekspira — a ten coś z tego rozumiał. «A sea change into something rich and strange»,«What potions have I drunk of siren tears?»”2.
Kiedy zacna pani Carmagnola weszła do salonu, niosąc wazę z jeżami morskimi, cytryny i całą resztę, senator wpadł w zachwyt. „Jak to? Pomyślałeś o tym? Skąd wiedziałeś, że właśnie je lubię najbardziej?”. — „Może pan jeść spokojnie, jeszcze dziś rano pływały w morzu na Riwierze”. — „Tak, tak, wy wszyscy jesteście zawsze tacy sami, tak ulegli wobec dekadencji, wobec wszelakiego rozkładu; a uszy macie czujnie nastawione na najlżejszy nawet szmer kroków śmierci. Biedacy! Dziękuję ci, Corbera, okazałeś się dobrym famulusem. Szkoda, że nie pochodzą z tamtego morza na Południu te jeże, że nie są owinięte w nasze algi; ich kolce na pewno się nigdy nie zabarwiły boską krwią. Naturalnie, zrobiłeś, co mogłeś, lecz są to jeże jakby prymitywne, drzemiące na zimnych skałach Nervi czy Arenzano”. Był oczywiście jednym z tych Sycylijczyków, dla których Wybrzeże Liguryjskie, region tropikalny dla mediolańczyków, jest już jakimś rodzajem Islandii. Pokrojone jeże odsłaniały swe zranione ciała, krwawiące i dziwnie rozczłonkowane. Nigdy na to nie zwróciłem uwagi, lecz teraz, po dziwacznych porównaniach senatora, zaczęły mi się rzeczywiście wydawać jakby poddanymi sekcji delikatnymi organami kobiecymi. On zajadał je zachłannie, lecz bez zadowolenia, skupiony, jakby zafrasowany. Nie chciał skropić ich sokiem cytryny. „Te wasze ciągłe mieszania smaków! Jeż powinien mieć zawsze także smak cytryny, cukier smak czekolady, a miłość także smak raju!”. Gdy skończył, wypił trochę wina i zamknął oczy. Po chwili spostrzegłem, że spod jego pomarszczonych powiek spłynęły dwie łzy. Wstał, zbliżył się do okna, otarł ukradkiem oczy. Potem się odwrócił. „Czy byłeś ty kiedyś w Auguście, Corbera?”. Byłem tam przez trzy miesiące jako rekrut. Kiedy wychodziliśmy na przepustkę, braliśmy we dwóch lub trzech barkę i pływaliśmy po przezroczystych wodach zatok. Moją odpowiedź przyjął w milczeniu, po czym rzekł zirytowanym głosem: „A czy wy, dzikusy, zapuszczaliście się kiedyś do tej małej zatoczki powyżej Punta Izzo, za wzgórzem wznoszącym się nad solankami?”. — „Naturalnie; jest to najpiękniejsze miejsce na Sycylii, na szczęście jeszcze nie odkryte przez wycieczkowiczów. Plaża jest tam dzika, prawda, senatorze? Zupełnie opustoszała, ani jednego domu, morze ma barwy pawia, a zaraz naprzeciw, po drugiej stronie tych mieniących się fal, wznosi się Etna. Nigdzie indziej morze nie wydaje się tak piękne, spokojne, majestatyczne, naprawdę boskie. To jedno z tych miejsc, gdzie czuje się odwieczny sens tej wyspy, jej tak głupio zmarnowane powołanie, aby służyć za pastwisko dla trzody słońca”.
Senator milczał. A potem rzekł: „Jesteś dobrym chłopcem, Corbera. Gdybyś nie był takim ignorantem, może dałoby się coś z ciebie zrobić”. Zbliżył się do mnie i pocałował w czoło. „Pójdź teraz po swojego grata. Chciałbym wrócić do domu”.
Przez kilka następnych tygodni ponawialiśmy nasze zwykłe spotkania, odbywaliśmy teraz nocne spacery, najczęściej schodziliśmy w dół przez via Po, przemierzając wojskową Piazza Vittorio i szliśmy popatrzeć na rwącą rzekę i wzgórze, a wnosiły one nieco fantazji do geometrycznego rygoru miasta. Nadchodziła wiosna, ekscytująca pora roku, groźna dla młodzieży. Na brzegu rzeki pojawiły się pierwsze pierwiosnki, zaś niecierpliwe a bezdomne pary nie gardziły mokrawą trawą. „Tam «na dole» już od dawna pali słońce, kwitną algi, ryby muskają taflę wody podczas księżycowych nocy, a wśród rozświetlonej piany błyskają ich mieniące się kształty. Tymczasem my stoimy tutaj, nad tym strumieniem wody mdłej i martwej, przy wielkich blokach mieszkalnych, które przypominają ustawionych w szeregu żołnierzy lub zakonników; i słuchamy, jak te pary jęczą, niby w agonii”. Cieszył się jednak na myśl o czekającej go wkrótce podróży morskiej do Lizbony; data odjazdu była już bliska. „Będzie przyjemnie; powinieneś i ty pojechać, ale niestety nie są to wczasy dla tych, co nie nauczyli się greki. Ze mną mógłbyś jeszcze rozmawiać po włosku, ale jeżeli wobec Zuckmayera lub Van der Voosa zdradziłbyś się ze swą ignorancją optatywów wszystkich czasowników nieregularnych, byłbyś ugotowany, chociaż być może czujesz grecką rzeczywistość lepiej od nich, oczywiście nie dzięki kulturze, lecz dzięki zwierzęcemu instynktowi”.
Dwa dni przed swym odjazdem do Genui zapowiedział, że nazajutrz nie przyjdzie do kawiarni, i że czeka na mnie u siebie w domu o dziewiątej wieczorem.
Ceremoniał był taki sam jak poprzednio: wizerunki bogów sprzed trzech tysięcy lat promieniały młodością, tak jak piec promieniuje żarem; wyblakła fotografia młodego boga sprzed pięćdziesięciu lat wydawała się przerażona na widok swej własnej metamorfozy, posiwiałej i zagłębionej w fotelu.
Kiedy wino cypryjskie zostało już wypite, senator zawezwał Bettinę i powiedział jej, że może już pójść spać. „Sam odprowadzę pana Corbera do wyjścia”. — „Widzisz, Corbera, jeżeli zaprosiłem cię na dziś wieczór, ryzykując, że udaremnię ci jakąś kopulację w Rivoli, to dlatego, że potrzebuję ciebie. Wyjeżdżam jutro, a kiedy w moim wieku wyrusza się w drogę, nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie pozostać daleko na zawsze; zwłaszcza jeżeli wyrusza się na morze. Wiesz, w gruncie rzeczy bardzo cię lubię. Twoja naiwność wzrusza mnie, a twoje nieskrywane machinacje życiowe mnie bawią. Ponadto odnoszę wrażenie, że udało ci się, jak najlepszym Sycylijczykom, dokonać syntezy zmysłów i rozsądku. Nie chcę zostawić cię tak bez słowa. Zasłużyłeś, żebym ci wyjaśnił, nim odjadę, przyczyny moich dziwactw, pewnych zdań, które przy tobie wypowiedziałem, a które z pewnością wydały ci się godne wariata”. Zaprotestowałem dość słabo: „Nie rozumiałem wielu rzeczy wypowiedzianych przez pana, lecz zawsze przypisywałem to moje nierozumienie słabości mego umysłu, nigdy zaś aberracji pańskiego”. — „Zostaw, Corbera, to wszystko jedno. Wam, młodym, zawsze wydaje się, że my, starzy, jesteśmy wariatami, a tymczasem często bywa odwrotnie. Aby cię o tym przekonać, opowiem ci moją przygodę, jest doprawdy niezwykła. Wydarzyła się, kiedy byłem tym właśnie chłopcem — i tu wskazał na swą fotografię — musimy więc cofnąć się do 1887 roku, do czasów, które wydadzą się tobie prehistorią, ale dla mnie nie są nią bynajmniej”.
Podniósł się ze swego miejsca za biurkiem i usiadł obok mnie na tapczanie. „Wiesz, będę mówił trochę ciszej. Ważnych słów nie można krzyczeć; krzyk miłości lub nienawiści znajdujemy tylko w melodramatach albo u ludzi najbardziej prymitywnych, co zresztą na jedno wychodzi. A więc w 1887 roku miałem dwadzieścia cztery lata; wyglądałem tak jak na tej fotografii; od jakiegoś czasu miałem już dyplom filologii klasycznej, wydałem dwie rozprawki o dialektach jońskich, które nawet wywołały jakieś poruszenie na moim uniwersytecie; i od roku przygotowywałem się do konkursu na uniwersytecie w Pawii. Poza tym nigdy jeszcze nie zbliżyłem się do żadnej kobiety. Prawdę powiedziawszy, do kobiet nie zbliżyłem się ani dawniej, ani nigdy później”. Byłem pewien, że moja twarz zachowała kamienny spokój, ale myliłem się. „To twoje mruganie, Corbera, jest bardzo prostackie. To, co mówię, jest szczerą prawdą i nawet szczycę się nią. Wiem to, mówi się o nas, że my, Katańczycy, potrafimy zapłodnić nawet nasze mamki, i to też prawda. Lecz jeśli o mnie chodzi — to nie. Kiedy nocą i dniem obcuje się z boginkami i półboginkami, tak jak ja w tym okresie, nie bardzo ma się ochotę wydeptywać schody burdeli w San Berillio. Z drugiej strony powstrzymywały mnie wówczas skrupuły religijne. Corbera, powinieneś naprawdę nauczyć się panować nad swymi powiekami. Zdradzają cię bez przerwy. Skrupuły religijne, powiedziałem. No, tak… Powiedziałem także, że «wówczas». Teraz już ich nie mam, ale jeżeli o to chodzi, nie przydało mi się to do niczego”.
„Ty, Corberuccio, pracę w redakcji dostałeś zapewne dzięki bilecikowi jakiegoś dygnitarza i nie wiesz, co to znaczy przygotowywać się do konkursu na uniwersytecką katedrę literatury greckiej. Przez dwa lata trzeba harować aż do otępienia. Na szczęście język znałem już dość dobrze od dawna, tak właśnie, jak go znam obecnie, a wiesz, że nie mówię tego na wiatr… Ale reszta — aleksandryjskie i bizantyjskie warianty tekstów, fragmenty autorów łacińskich, cytowane zawsze źle, niezliczone związki literatury z mitologią, historią, filozofią, nauką! Powtarzam, można oszaleć. Studiowałem więc jak dziki osioł i poza tym, aby opłacić stancję na mieście, udzielałem korepetycji licealistom, którzy pooblewali egzaminy. Właściwie odżywiałem się tylko czarnymi oliwkami i kawą. Na domiar złego, tego lata 1887 roku nastąpiła katastrofa, jedna z tych piekielnych katastrof, które od czasu do czasu wydarzają się tam «na dole». Etna rzygała nocą żarem słonecznym, magazynowanym za dnia przez piętnaście godzin. Kto dotknął w południe balustrady balkonu, musiał biec na pogotowie; wydawało się, że nawierzchnia z lawy lada chwila wróci do stanu płynnego i niemal codziennie scirocco biło cię w twarz lepkimi skrzydłami nietoperza. Myślałem, że skonam. Uratował mnie przyjaciel. Spotkał mnie, gdy błądziłem po ulicach, mamrocząc wiersze greckie, których sens przestawałem już rozumieć. Uderzył go mój wygląd. «Słuchaj, Rosario, jeśli tu dłużej zostaniesz, zwariujesz do reszty i możesz pożegnać się z konkursem. Wyjeżdżam do Szwajcarii (chłopak miał forsę), ale w Auguście mam trzypokojowy domek, jakieś dwadzieścia metrów od morza, całkiem z dala od ludzi. Pakuj manatki, zabieraj swoje książki i wybierz się tam na całe lato. Wpadnij do mnie za godzinę po klucz. Zobaczysz, tam jest zupełnie inaczej. Na stacji spytaj o dom Carobenów, znają go wszyscy. Ale wyjedź naprawdę, wyjedź jeszcze dziś wieczorem»”.
„Posłuchałem jego rady, wyjechałem tego samego wieczoru i następnego dnia, po przebudzeniu, zamiast przewodów kanalizacyjnych, które o świcie pozdrawiały mnie z podwórza, miałem przed sobą czysty bezmiar morza z rysującą się w tle Etną, teraz już przyjazną i owianą mgiełką poranną. Przystań ta była zupełnie bezludna (a mówisz, że taką pozostała do dziś) i szczególnie piękna. W domku, w jego zaniedbanych pokoikach, znalazłem tylko sofę, na której spędziłem noc, stół i trzy krzesła; w kuchni parę glinianych garnków i starą lampę. Za domem — drzewo figowe i studnia. Prawdziwy raj. Poszedłem do osady, odszukałem wieśniaka pracującego na poletku Carobenów, umówiłem się z nim, że co kilka dni będzie mi przynosił chleb, makaron, trochę jarzyn i naftę. Oliwę miałem własną, domową; moja troskliwa mama przysłała mi ją do Katanii. Wynająłem małą łódkę, którą przyprowadził mi po południu rybak, razem z więcierzem i kilkoma haczykami. Byłem zdecydowany pozostać tu co najmniej dwa miesiące”.
„Carobene miał rację: to było naprawdę coś innego. Również i w Auguście upał był gwałtowny, ale gdy nie odbijał się od murów, nie wywoływał zwierzęcej prostracji, tylko jakąś uległą euforię, a słońce nie miało już wyglądu krwawego oprawcy, lecz ograniczało się do roli uśmiechniętego, choć zawsze jeszcze brutalnego dawcy energii. Było także magiem, inkrustującym ruchomymi diamentami każdą najdrobniejszą zmarszczkę morza. Nauka przestała mnie męczyć: lekkie kołysanie barki, w której spędzałem całe godziny, sprawiało, że każda książka była już nie przeszkodą do pokonania, lecz właśnie kluczem otwierającym drogę do świata, którego najbardziej czarujący kształt miałem teraz przed oczami. Często się zdarzało, że pełnym głosem skandowałem wiersze poetów, a zapomniane imiona nieznanych już prawie bogów znów muskały powierzchnię tego morza, które niegdyś na sam ich dźwięk burzyło się i kotłowało lub uspokajało, rozpościerając ciszę morską”.
„Byłem w absolutnej izolacji, przerywanej tylko odwiedzinami wieśniaka, który co parę dni przynosił mi trochę pożywienia. Zatrzymywał się najwyżej pięć minut, bo widząc, jaki jestem podniecony i roztrzęsiony, musiał zapewne sądzić, iż znajduję się na skraju groźnego obłędu. I mówiąc prawdę, słońce, samotność, noce spędzane pod krążącymi gwiazdami, cisza, skąpe posiłki, zagłębianie się w sprawy tak dawne, wszystko to spowiło mnie atmosferą oczarowania, która usposabiała wręcz do rzeczy niezwykłych”.
„Stało się to rankiem piątego sierpnia o szóstej. Dopiero co się zbudziłem i zaraz wsiadłem do łodzi; kilka uderzeń wiosłem oddaliło mnie od usianej kamykami plaży. Dobiłem do skały, aby w jej cieniu znaleźć schronienie przed słońcem, które podnosiło się już, dysząc furią, i zamieniało w złoto i lazur mleczną biel porannego morza. Deklamowałem właśnie wiersze, gdy poczułem, że łódź się przechyla na prawą stronę, jak gdyby ktoś za mną uchwycił się krawędzi i wspinał się, by wejść do środka. Odwróciłem się i zobaczyłem ją: gładką twarz szesnastolatki wynurzającą się z toni morskiej i dwie małe piąstki zaciśnięte na burcie. Ta dziewczyna uśmiechała się, a jej lekko rozchylone blade wargi odsłaniały ząbki białe i ostre jak u młodego psiaka. Nie był to jednak uśmiech, jaki się spotyka, zawsze skundlony z jakimś dodatkowym wyrazem uprzejmości czy ironii, współczucia, okrucieństwa czy czegoś tam jeszcze; wyrażał tylko siebie, to znaczy prawie zwierzęcą radość istnienia, pogodę prawie boską. Ten uśmiech był pierwszym z czarów rzuconych na mnie i odkrywających mi raje zapomnianej promienności. Ze splątanych włosów o barwie słońca woda morska spływała na zielone oczy szeroko otwarte i na twarz o rysach czystych jak u dziecka”.
„Choć nasz przyćmiony umysł zdolny jest pojąć rzeczy cudowne, to jednak wzdraga się przed tym i w obliczu cudu szuka oparcia we wspomnieniu zjawisk banalnych. Toteż i ja, jak każdy inny na moim miejscu, wziąłem ją za kąpiącą się dziewczynę i ostrożnie przesunąłem się w jej stronę, przechyliłem się i wyciągnąłem ręce, żeby pomóc jej wejść. Ale ona, zdumiewająco zwinna, wyprostowana wynurzyła się z wody aż do pasa, zarzuciła mi ręce na szyję, owiała nieznanym dotąd zapachem, i pozwoliła wciągnąć się do barki. Poniżej pachwin i pośladków miała ciało ryby, pokryte maleńkimi łuskami perłowymi i niebieskawymi, zakończone rozwidlonym ogonem, który lekko trzepotał na dnie łodzi. To była syrena”.
„Leżała na wznak z rękami skrzyżowanymi pod głową i ze spokojnym bezwstydem pokazywała delikatne włosy pod pachami, rozsunięte piersi, kształtny brzuch; a emanowało z niej to, co tak źle nazwałem zapachem — jakiś magiczny aromat morza, aromat budzącej się namiętności. My pozostawaliśmy w cieniu, lecz dwadzieścia metrów od nas morze oddawało się słońcu i drżało z rozkoszy. Byłem niemal zupełnie nagi i nic nie maskowało mego podniecenia”.
„Zaczęła mówić i tak jak przedtem zostałem oczarowany jej uśmiechem i zapachem, teraz uległem trzeciemu, największemu jej urokowi: czarowi głosu. Był to głos trochę gardłowy, nieco zamglony, bogaty w niezliczone odcienie; na dnie słów słyszało się rozleniwione letnią porą rozbijanie się grzywaczy o brzeg, szum ostatniej piany, przejście wiatru po falach w poświacie księżyca. Œpiew syren nie istnieje, Corbera; muzyką, od której nie ma ucieczki, jest tylko ich głos”.
„Mówiła po grecku i zrozumienie jej wymagało pewnego wysiłku: «Słyszałam, że rozmawiałeś sam ze sobą w języku podobnym do mojego; podobasz mi się. Jestem Lighea, córka Kaliopy. Nie wierz bajkom, które o nas opowiadają: nie zabijamy nikogo, my tylko kochamy»”.
„Wiosłowałem pochylony nad nią i zapatrzony w jej roześmiane oczy. Dobiliśmy do brzegu; wziąłem na ręce jej wonne ciało, przeszliśmy z żaru do gęstego cienia; sączyła mi w usta pożądanie, które tak się ma do waszych ziemskich pocałunków, jak wino do mdłej wody”.
Senator opowiadał swą historię półgłosem; ja zaś, który przedtem zawsze byłem skłonny przeciwstawiać moje bogate doświadczenia z kobietami temu, co on określał jako marność, skąd i czerpałem to głupie poczucie zmniejszonego między nami dystansu, teraz poczułem się upokorzony: także na polu miłości dzieliły nas niezmierzone odległości. Ani na chwilę jednak nie rodziło się we mnie podejrzenie, że to wszystko może być zmyślone, i każdy, największy nawet sceptyk, gdyby tylko był wówczas z nami, przyjąłby słowa starego profesora za najszczerszą prawdę.
„Tak zaczęły się te trzy tygodnie. Nie przystoi wchodzić w szczegóły, a poza tym byłoby to zbyt okrutne wobec ciebie. Wystarczy powiedzieć, że w uściskach z nią doznawałem zawsze najwyższych form rozkoszy duchowej, połączonej z tą rozkoszą elementarną, pozbawioną wszelkiego rezonansu społecznego, jakiej doznają samotni pasterze, łącząc się w górach ze swymi kozami. Jeżeli porównanie to budzi w tobie odrazę, to tylko dlatego, iż nie jesteś w stanie dokonać koniecznej transpozycji z poziomu zwierzęcego do ponadludzkiego, a poziomy te w moim przypadku pokrywały się ze sobą”.
„Weź pod uwagę to, czego Balzak nie ośmielił się powiedzieć w swej Passion dans le désert. Z jej nieśmiertelnego ciała wyzwalało się tyle sił życiowych, że straty energii szybko się kompensowały, i to nawet z nadmiarem. W ciągu tych dni, Corbera, kochałem tyle, ile waszych stu Don Juanów razem wziętych przez całe swoje życie. I jaką miłością! Bez klasztorów i bez zbrodni, bez oburzenia Komandorów i trywialności Leporellów, wolną od pretensji serca, od wszelkiej sztucznej sentymentalności, od udawanych westchnień, które zawsze brukają te wasze żałosne pocałunki. Prawdę mówiąc, zaraz pierwszego dnia znalazł się jakiś Leporello, który nam przeszkadzał, ale to było tylko jeden raz. Około dziesiątej usłyszałem skrzypienie chłopskich buciorów na ścieżce prowadzącej do morza. Zaledwie zdążyłem przykryć prześcieradłem niezwykłe ciało Lighei, a już stanął w drzwiach. Widząc jej głowę, szyję i nieosłonięte ramiona, Leporello był przeświadczony, że chodzi tu o jakieś wulgarne amory, co oczywiście wzbudziło w nim od razu należny respekt. Zatrzymał się jeszcze krócej niż zwykle, zaś odchodząc mrugnął lewym okiem, a kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki, zgiętymi nieco i przyłożonymi do siebie, wykonał w kąciku swych ust jakiś ruch podkręcania wyimaginowanego wąsa — po czym zniknął na ścieżce”.
„Mówiłem o spędzonych razem dwudziestu dniach, nie chciałbym jednak, abyś przypuszczał, że te trzy tygodnie przeżyliśmy «jak mąż z żoną», nierozłączni, dzieląc stół i łoże. Lighea często mnie opuszczała: bez żadnego uprzedzenia zanurzała się w morzu, nieraz na wiele godzin. Kiedy powracała, prawie zawsze wczesnym rankiem, znajdowała mnie już w łodzi, a jeżeli byłem jeszcze w domu, przesuwała się na plecach po kamykach plaży, na pół wynurzona z wody, opierając się na rękach i wzywając mnie, abym jej pomógł wydobyć się na brzeg. «Sasà» — wołała do mnie, bo powiedziałem jej, iż tak się zdrabnia moje imię. W swych ruchach, utrudnionych właśnie przez tę część ciała, dzięki której tak zwinnie poruszała się w morzu, wydawała mi się godna współczucia, jak zranione zwierzę, lecz szybko o tym zapominałem, patrząc w jej roześmiane oczy”.
„Jadła tylko żywe morskie stworzenia i często widziałem jej delikatne ciało wynurzające się z morza w promieniach słońca, kiedy rozszarpywała zębami srebrzystą rybę, jeszcze trzepocącą w jej rękach. Krew tryskała jej na brodę; po paru kęsach odrzucała za siebie rozerwanego dorsza lub jakąś złotą rybkę, która pogrążając się w toni, plamiła ją na czerwono, ona zaś dziecinnie pokrzykiwała, czyszcząc sobie zęby językiem. Pewnego razu poczęstowałem ją winem. Nie umiała pić ze szklanki, musiałem więc nalać go trochę na jej dłoń, małą i zielonkawą. A ona piła je chłepcąc językiem jak pies, zaś w jej oczach malowało się zdziwienie wywołane tym nieznanym smakiem. Powiedziała, że było dobre, ale potem zawsze już odmawiała. Od czasu do czasu pojawiała się na brzegu z rękoma pełnymi ostryg i gdy ja męczyłem się nad otwieraniem skorupki nożem, ona ją rozbijała kamieniem i wysysała drgającego małża wraz z odpryskami muszli, na które nie zwracała w ogóle uwagi”.
„Mówiłem ci już, Corbera, że była zwierzęciem, lecz jednocześnie była też i boginią — Nieśmiertelną. Szkoda, iż mówiąc o niej nie można stale dawać wyrazu tej syntezie, którą ona przedstawiała swym ciałem z tak absolutną prostotą. Nie tylko w akcie cielesnym przejawiała radość i delikatność zupełnie różną od ponurego szału zwierzęcego, lecz i sposób jej mówienia odznaczał się tak ogromną bezpośredniością, jaką znalazłem tylko u niektórych wielkich poetów. Nie darmo jest się córką Kaliopy: nietknięta kulturą, nieświadoma mądrości, gardząca wszelkim nakazem moralnym, była jednak u źródła wszelkiej kultury, wszelkiej mądrości, wszelkiej etyki i umiała wyrazić tę swoją pierworodną wyższość w kategoriach esencjalnego piękna. «Jestem wszystkim, ponieważ jestem tylko strumieniem życia pozbawionego przypadkowości; jestem nieśmiertelna, ponieważ łączę w sobie wszelką śmierć, od śmierci dorsza sprzed paru chwil, do śmierci Zeusa, i we mnie staje się ona znów życiem, już nie indywidualnym i zdeterminowanym, ale żywiołowym, a zatem wolnym». I mówiła dalej: «Jesteś piękny i młody. Powinieneś teraz pójść ze mną w morze, a uniknąłbyś bólów i starości. Znalazłbyś się w mojej siedzibie, pod ogromnymi górami wód nieruchomych i ciemnych, gdzie wszystko jest spokojem i ciszą tak naturalną, że kto je osiągnie, nawet tego nie zauważy. Kochałam cię i pamiętaj o tym, że gdy poczujesz się zmęczony, kiedy będziesz miał już naprawdę dosyć, wystarczy ci się pochylić nad morzem i zawołać mnie: zawsze tam będę, ponieważ jestem wszędzie, i twoje pragnienie snu zostanie zaspokojone»”.
„Opowiadała mi o swoim podwodnym życiu, o brodatych trytonach, o zielonkawych grotach, świecących rybach, ale mówiła też, że są to zjawiska iluzoryczne, ponieważ prawdy trzeba szukać znacznie głębiej, w ślepym i głuchym pałacu wód bezkształtnych, odwiecznych, bez świateł, bez szmerów”.
„Razu jednego powiedziała mi, że odchodzi na dłużej, aż do następnego wieczoru. «Muszę udać się daleko, tam gdzie znajdę podarunek dla ciebie»”.
„Powróciła nazajutrz ze wspaniałą gałązką purpurowego koralu, inkrustowanego muszlami i morskimi porostami. Przechowywałem ją długo w szufladzie i co wieczór całowałem miejsca, o których wiedziałem, że dotknięte zostały palcami Bezdusznej czyli łaskawej. Jednak pewnego dnia Maria, gospodyni, która tu była przed Bettiną, ukradła mi ją i dała w prezencie jakiemuś gachowi. Odnalazłem ją później sprofanowaną u jubilera na Ponte Vecchio, oczyszczoną i wypolerowaną niemal nie do poznania. Wykupiłem ją i nocą wrzuciłem do Arno: przeszła przez zbyt wiele brudnych rąk”.
„Opowiadała mi także o licznych ziemskich kochankach, których miała w swej tysiącletniej młodości: o rybakach i marynarzach greckich, sycylijskich, arabskich, kapryjskich. Byli wśród nich także rozbitkowie unoszeni przez prąd na zbutwiałych szczątkach okrętów, którym ukazywała się na chwilę w błyskawicach burzy, ażeby zmienić w rozkosz ich przedśmiertne rzężenie. «Wszyscy przyjmowali moje zaproszenie, powracali do mnie. Jedni od razu, inni po upływie jakiegoś czasu, bardzo dla nich długiego. Tylko jeden nie pokazał się więcej; był to ładny chłopak o jasnej skórze i rudych włosach, z którym kochałam się na dalekiej plaży, tam gdzie nasze morze łączy się z wielkim Oceanem; pachniał czymś, co było mocniejsze od tego wina, którym mnie kiedyś poczęstowałeś. Przypuszczam, iż nie pokazał się więcej nie dlatego, że był szczęśliwy, ale dlatego, że kiedy się spotykaliśmy, był tak pijany, że nic już nie rozumiał; musiałam mu się wydać jedną z jego zwykłych rybaczek»”.
„Te trzy tygodnie w pełni lata przeszły szybko jak jeden poranek. Kiedy minęły, spostrzegłem, że w rzeczywistości przeżyłem całe stulecia. Ta lubieżna dziewczyna, choćby i była okrutnym zwierzątkiem, ale także Matką pełną mądrości, która samą swą obecnością sprawiała, iż wiary zaczynały się chwiać, a metafizyki rozwiewać; delikatnymi, często zakrwawionymi palcami pokazywała mi drogę ku prawdziwym wiecznym odpoczywaniom, a także ku ascetyzmowi życia, pochodzącemu nie z rezygnacji, lecz z niemożności zgodzenia się na inne, niższe przyjemności. Na pewno nie będę tym drugim, który nie usłuchał wezwania, nie wyrzeknę się tej łaski pogańskiej, która mi została udzielona”.
„Tamto lato, właśnie dlatego, że tak gwałtowne, było krótkie. Zaraz po dwudziestym sierpnia zaczęły się gromadzić pierwsze nieśmiałe chmury i spadło kilka pojedynczych kropel, ciepłych jak krew. Noce stały się jednym łańcuchem powolnych, niemych błysków, widocznych na dalekim horyzoncie, które wynikały jedno z drugiego, niby myśli jakiegoś boga. Rankiem morze koloru turkawki jak turkawka żaliło się, wyrażając swój tajemny niepokój, a wieczorem marszczyło się, choć się nie czuło żadnego powiewu, i przybierało różne odcienie szarości dymnych, szarości stalowych, szarości perłowych, bardziej delikatnych i czułych od jasności, jaka panowała poprzednio. Całkiem daleko strzępy mgły dotykały powierzchni wód: być może na wybrzeżach greckich już padało. Także nastrój Lighei zmieniał barwę, przechodząc od promiennej jasności do czułości szarzyzny. Częściej milczała, spędzała całe godziny leżąc na skale i patrząc na horyzont, który przestał już być nieruchomy, mało się oddalała. «Chcę zostać jeszcze z tobą. Jeżeli teraz odpłynęłabym na pełne morze, moi morscy towarzysze by mnie zatrzymali. Czy słyszysz? Wzywają mnie». Czasem wydawało mi się rzeczywiście, że słyszę między ostrymi krzykami mew jakiś głos odmienny, niższy od tamtych, że widzę jakieś przelotne kotłowaniny pośród morskich skał. «Grają na muszlach, wzywają Ligheę na święto burzy»”.
„Burza zerwała się dwudziestego szóstego o świcie. Ze skały widzieliśmy, jak wiatr spieniał dalekie wody, a w pobliżu nas leniwe, ołowiane fale szeroko wezbrały. Szybko dopadł nas huragan, gwizdał nam w uszach, łamał wysuszone rozmaryny. Morze otworzyło się pod nami, już ośmieliła się podpłynąć pierwsza fala okryta bielą. «Addio, Sasà. Nie zapomnisz nigdy». Grzbiet fali rozbił się o skałę, syrena rzuciła się w tęczowy rozprysk wody; nie widziałem jak się pogrąża w toni; jakby się rozpłynęła w pianie morskiej”.
Następnego dnia senator wyjechał. Poszedłem na stację, ażeby go pożegnać. Był opryskliwy i zaczepny, jak zwykle, lecz kiedy pociąg już ruszył, palce jego wysuniętej przez okno dłoni dotknęły lekko moich włosów.
Nazajutrz o świcie mieliśmy w redakcji telefon z Genui: senator La Ciura wypadł w nocy do morza z pokładu statku Rexpłynącego do Neapolu i chociaż natychmiast spuszczono łodzie, ciała nie odnaleziono.
Po tygodniu otworzono jego testament: Bettinie przypadły pieniądze z banku oraz meble; bibliotekę odziedziczył Uniwersytet w Katanii; w noszącym świeżą datę kodycylu do testamentu ja zostałem wymieniony jako spadkobierca greckiej wazy z syrenami oraz wielkiej fotografii przedstawiającej korę z Akropolu.
Oba te przedmioty wysłałem do mojego domu rodzinnego w Palermo. Potem przyszła wojna i kiedy przebywałem w Marmarica, mając pół litra wody dziennie, liberatory zburzyły mój dom; gdy powróciłem, fotografia była pocięta na paski, które służyły nocnym rabusiom jako pochodnie, a czara rozbita w kawałki; na największym odłamku widoczne są nogi Ulissesa, przywiązanego do masztu. Fragment ten przechowuję do dzisiaj. Książki zostały złożone w piwnicach uniwersytetu, lecz ponieważ brak funduszów na regały, powoli porastają pleśnią.
GIUSEPPE TOMASI DI LAMPEDUSA
tłum. Michał Bristiger i Jadwiga Dąbrowska
GIUSEPPE TOMASI DI LAMPEDUSA ur. 1896, zm. 1957. W 1958 ukazała się jego głośna książka Lampart (wł. Il Gattopardo). W „ZL” 79 ogłosiliśmy jego wykłady o Stendhalu, w „ZL” 82 o Keatsie, a w „ZL” 144 VII część Lamparta.
MICHAŁ BRISTIGER ur. 1921, zm. 2016. Muzykolog. Profesor w Instytucie Sztuki PAN. Redaktor wpływowych czasopism w świecie polskiej inteligencji humanistycznej: „Res Facta”, „De Musica”, „Musicalia”. Ogłosił m.in. tom Transkrypcje (słowo / obraz terytoria). Poświęciliśmy mu „ZL” 77. „Galaktykę Bristigera” z jego papierów ogłosiliśmy w „ZL” w numerach 138-143.
* Giuseppe Tomasi di Lampedusa, I Racconti. Wyd. I ukazało się w czerwcu 1961, Milano, Feltrinelli. Wyd. I przejrzane i uzupełnione zgodnie z rękopisami — listopad 1988, tamże, poprzedzone wstępem Gioacchino Lanza Tomasiego. W wydaniu tym w aneksie zamieszczono fragment pierwszej wersji Syreny. W „ZL” 91 druk według wersji przejrzanej i uzupełnionej.
Zobacz także
Nota tłumaczy
Przedstawiamy już trzeci wariant tego opowiadania. Po raz pierwszy opublikowaliśmy je jako Profesor i syrena w „Twórczości” z listopada 1961 roku, później w wydaniu PIW w tomie opowiadań Giuseppe Tomasiego di Lampedusa pod tym samym tytułem (w tym samym roku wydawca włoski Feltrinelli nazwał je Lighea). Teraz nosi już ono u nas nazwę Syrena, zgodnie z tytułem nadanym w I Racconti z 1988 roku.
Ale dlaczego te wciąż nowe wersje przekładu? Odpowiedź jest w naszym pojęciu prosta: to opowiadanie lubimy bardzo i nie zamierzamy go w naszych myślach utracić. Zbyt piękne to opowiadanie.
Przypisy
1 Minculpop – w okresie faszyzmu Ministero della Cultura Popolare [Ministerstwo Kultury Ludowej]; skrót – przyp. red. „ZL”.
2 Szekspir, Burza, Akt I, 402, oraz Szekspir, Sonety, 119 – przyp. red. „ZL”.