STEFANIA BACZYŃSKA, Listy do Kazimierza Wyki
10 września 2019
Stefania Baczyńska z synem Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, połowa lat 30.
Fot. z archiwum Marty Wyki
Listy Stefanii Baczyńskiej do Kazimierza Wyki
[Anin, IX–X 1945]
Szanowny Panie,
Od tylu miesięcy zbieram się do napisania listu do Sz. Pana, ciągle odkładam. Wiem, że muszę tyle powiedzieć, i dlatego tak trudno mi jest zacząć. Przede wszystkim muszę się przyznać Sz. Panu, że chociaż powszechnie w Krakowie, jak mi mówił Pan Przyboś, panuje przekonanie, że syn mój zginął w Powstaniu — ja osobiście nie znalazłam dotąd potwierdzenia tej wersji.
Wskazywano mi aż pięć dzielnic, w których jakoby miał zginąć, najwięcej mówiono o Ratuszu. Otóż sprawdzałam tę wiadomość i mam pewność prawie, że tam nie zginął.
Znając Krzycha, nie mieści mi się w głowie, żeby nie dał do tej pory wiadomości, żeby tak dał się wywieźć, ale, mój Boże, najbardziej nieprawdopodobne rzeczy stają się teraz możliwe.
Jeżeli piszę do Sz. Pana o tym wszystkim, to dlatego, że uważam Sz. Pana za jednego z tych, którzy umieli w niezwykle wnikliwy sposób rozumieć twórczość Krzysztofa. Myślę zawsze o Sz. Panu jako o jedynym, którego prosiłabym o pomoc, gdyby trzeba było wydać jego wiersze. Do tej pory czekałam, nie chcąc nic zaczynać bez niego. Ale od kilku tygodni załamała się we mnie wszelka nadzieja. Po prostu straciłam zupełnie wiarę, że wróci, jak mnie o tym zapewniają przyjaciele, którzy umieją głębiej wierzyć ode mnie.
List Sz. Pana, list, który tyle razy czytałam, żeby jeszcze raz i jeszcze raz upewnić się, że jest ktoś, kto tak go rozumie — ocalał, cudem ocalał! Mam go, mam wszystko, co Krzych napisał, zginęła mi tylko jego proza (oprócz opowiadania To, co najważniejsze, nie wiem, czy Sz. Pan czytał je).
Postanowiłam jednak wydać wiersze syna. Jestem bardzo chora na serce. Mogę każdej chwili umrzeć i zostawiłabym tak całą jego pracę. Chcę prosić Sz. Pana o pomoc. Myśląc o tym nieustannie, w jaki sposób to zrobić […].
Czy mógłby Sz. Pan opuścić Kraków na jakieś dwa tygodnie bez szkody dla swoich obowiązków i prac? Ja mieszkam w Aninie pod Warszawą. Urządziłabym Sz. Pana tak, żeby Sz. Pan mógł spokojnie popracować, będąc w kontakcie ze mną. Może dwa tygodnie — to za długi termin? Oczywiście honorowałabym ten czas Sz. Pana. Zarobiłam teraz trochę pieniędzy, dlatego się na to wszystko porywam, brzmi to bardzo fantastycznie prawdopodobnie dla Pana. Ale proszę brać wszystko dosłownie tak, jak piszę.
W tej chwili mam u siebie zbiór poezji syna złożony w tomik przez niego samego przed powstaniem. Ten chcę przede wszystkim wydać. Będę mogła liczyć na wydatną pomoc ojca mojej śp. synowej, właściciela drukarni. Czy Sz. Pan nie zechciałby krótkiej przedmowy do tego tomu napisać? Czy nie udałoby się dać temu tomowi firmy Zw.[iązku] Literatów i Dziennikarzy? Czy pozwoliłby Sz. Pan, bym na dni Wszystkich Św. i Zaduszny przyjechała do Krakowa? Wolna jestem wtedy od lekcji w gimnazjum, gdzie uczę.
Trudno mi to przyjdzie, gdyż wszelki dalszy czy większy ruch bardzo źle odbija się na moim dogorywającym sercu, a muszę przed śmiercią te sprawy załatwić.
Bardzo, bardzo proszę Sz. Pana o łaskawą i rychłą odpowiedź na wszystkie te pytania. Proszę się nie gniewać, że absorbuję Sz. Pana tymi sprawami, ale jestem b. samotna i tak bardzo nieszczęśliwa jako może być matka, której los każe przeżyć takiego syna. Czy może być na świecie okrutniejszy los?! Wobec takiego życia najokropniejsza śmierć wydaje się wyzwoleniem. Oczekując odpowiedzi Sz. Pana, piszę się z głębokim poważaniem
Stefania Baczyńska
PS. Czy widuje się Sz. Pan z Andrzejewskim? Pisałam do niego, posyłałam ludzi i nie daje znaku życia o sobie. Czemu mnie omija? Czyż taki mi jeszcze ból trzeba zadać, żeby odeszli ode mnie przyjaciele mego syna?
[Anin] 28 XII 1945
Szanowny Panie!
Trudno mi powiedzieć, jak bardzo jestem rozżalona i zdezorientowana w sprawie, którą referowałam Szan. Panu za pośrednictwem p. Drapczyńskiej, a i przedtem — listownie. Chodzi, jak Szan. Pan się domyśla, o wydanie tomu wierszy Syna mego.
Kiedy otrzymałam ustną relację p. Drapczyńskiej popartą listami Szan. Pana i Pana Andrzejewskiego, natychmiast, zgodnie z radą Szan. Pana, wysłałam list do p. Mitznera do Łodzi (polecony), do p. Turowicza (polecony), gdyż jemu p. Zagórski oddał kupiony od Krzysztofa zbiór wierszy do wykorzystania w piśmie, i czekałam spokojnie odpowiedzi i zapowiedzianego przyjazdu p. Jerzego. Nie pisałam już nic więcej, nie chcąc niepotrzebnie niepokoić Szan. Panów zbędną korespondencją. Tym więcej, że p. Jerzy wyraźnie zaznaczał w swoim liście: „o wszystkich szczegółach powiem już Pani ustnie, kiedy przyjadę”.
Niestety, odpowiedzi żadnej od p. Mitznera nie dostałam. P. Jerzy wcale nie przyjechał, ani nie napisał, ani nawet nie odpowiedział na depeszę, którą w ostatecznej rozterce pozwoliłam sobie wysłać, nawet z opłaconą odpowiedzią na wypadek, gdyby go depesza w Krakowie nie zastała, a ktoś z Domu Literatów chciał mnie o tym zawiadomić.
Nie umiem Szan. Panu powiedzieć, jakie przypuszczenia nasuwają mi się w związku z tym ogólnym milczeniem.
Nawet Sz. Pan, którego obietnicą łudzę się do tej chwili — że w okresie Świąt Boż. Nar., względnie po Nowym Roku będzie Sz. Pan mógł do mnie przyjechać, ażeby sprawę ze mną definitywnie omówić, nawet ta obietnica — staje się wreszcie nierealna, gdyż okres ferii trwa już od tygodnia, a Sz. Pana nie widać.
Mam wszystko przygotowane. Mam odpisy. Mam zatwierdzenie cenzury, mam przyznanie pozwolenia druku i obietnicę, że jeśli tom będzie w większej objętości — to będzie to sprawa kilku dni — zdobycie drugiego pozwolenia. Mam nawet obiecany papier lub pozwolenie na sprowadzenie papieru. Nie mam tylko dla mnie rzeczy najważniejszej: bezcennej rady w wyborze wierszy i wstępu, który mi Szanowny i Drogi Pan i Jerzy Andrzejewski obiecali.
Co mam robić dalej? Przyjazd do Krakowa może byłby najlepszy, ale to jest, niestety, nieosiągalne dla mnie. Lekarz, który się opiekuje mną, zdecydował, że na okres świąteczny będę musiała przyjść do niego do szpitala, ażeby choć trochę mógł wzmocnić zupełnie ustające już w pracy serce moje.
Wobec pracy nauczycielskiej jest to jedyny okres, w którym wolno mi chorować. Miałam już zamówione łóżko w szpitalu. Ale zrezygnowałam z tego, gdyż nie ma dla mnie nic więcej ważnego i drogiego jak oddanie ludziom wierszy syna, przecież nie dla siebie je pisał. Wiem, jaki los będzie ich, kiedy się skończę i nie dopilnuję sprawy.
Ale widzę, że wszystko na próżno — że miną wakacje, a ja nic nie zrobię.
Czy mogę liczyć na to, że Sz. Pan chociaż odpisze mi na ten list? Czy mogę liczyć na przyjazd Sz. Pana, czy na przykład p. Jerzego? Co mam dalej robić? Co zrobić z Mitznerem, który się nie odzywa? Przecież nie mogę całej paki rękopisów posyłać do Szan. Pana pocztą, a potem montować tom — przeprowadzając dyskusję na ten temat — listownie. Przecież to jest nierealne!
Raz jeszcze bardzo, bardzo proszę o skontaktowanie się ze mną i proszę się nie gniewać, że proszę o pozwolenie honorowania podróży, o której wiem, że jest kosztowna.
To takie proste, dlaczego nie brać rzeczy tak, jak są — zwyczajnie. Gdybym sama przyjechać mogła do Krakowa — też poniosłabym wydatek. I tak narażam Szan. Panów na stratę czasu. Mój Boże, dlaczego najtrudniej jest wytłumaczyć najprostsze sprawy?
Czekam na odpowiedź Sz. Pana jak na zbawienie — proszę napisać choć kilka słów, żebym wiedziała choć, co mam dalej robić.
Z głębokim poważaniem
Stefania Baczyńska
Gdyby Sz. Pan chciał trafić do mnie, będąc w Warszawie, to najlepiej koleją do Anina — lub tramwajem 2 do Grochowa, a z Grochowa jadą furki do Anina. Zresztą p. Drapczyńska, kt.[óra] mieszka w Warszawie, odwiezie Sz. Pana do mnie.
[adres nadawcy:] Stefania Baczyńska, Anin pod Warszawą, ul. Królewska 15
Anin, 22 I 1946
Szanowny Panie!
Dwa ostatnie listy Sz. Pana przyszły prawie jednocześnie.
Ogromnie mi jest przykro, jeżeli moja niecierpliwość w jakimkolwiek sposób dotknęła Sz. Pana. Ale tak się już na mnie bezlitośnie wszystko wali, że zgubiłam gdzieś wreszcie swoją wytrzymałość i cierpliwość.
Proszę się nie gniewać o nic. Będę już cichutko czekała, aż Sz. Pan skończy wszystkie swoje sprawy szczęśliwie i przyjedzie do Anina.
Nie byłabym nawet i tego listu pisała, gdyby nie wyraźna prośba Sz. Pana, że mam odbiór listu ostatniego potwierdzić.
Tymczasem krzątam się przy sprowadzeniu papieru, ostatecznych odpisach wierszy itp. Ojciec mojej synowej, który ofiarował się wydrukować książkę, obawia się, żeby mu nie przejęli drukarni przed tą robotą. To on właśnie nagli i podnieca moją niecierpliwość.
Razem, jednocześnie nawet z listem Sz. Pana, otrzymałam list od p. Jerzego [Andrzejewskiego] i od p. Turowicza, więc uspokoiłam się na dłużej i bardzo się teraz wstydzę. Przeproszę Sz. Pana, gdy będę już miała przyjemność gościć go w swoim lilipucim mieszkanku, i postaram się zbytnio Sz. Pana nie męczyć pracą.
Najgorsze, że się ten Mitzner nie odzywa, a p. Jerzy Andrzejewski radzi się z nim skontaktować!
Czytuję z zapałem „Twórczość”, którą ogromnie tu trudno dostać. Jestem zupełnie oczarowana tym pismem. A już do prawdziwego entuzjazmu doprowadził mnie Problem „Przepióreczki” w grudniowym numerze. Cóż to za Frantz taki? Ktoś chyba z najmłodszych? Nie spotykałam się z tym nazwiskiem. Ale: pierwsza klasa! Pomyśli Pan na pewno: co to za egzaltowana kobieta! Ale musi Pan przyznać, że egzaltacja w czasach obecnych — to nie lada luksus! Tym większa chwała dla p. Wiktora Frantza.
Przesyłam serdeczne pozdrowienia i oczekuję z niecierpliwością
St. Baczyńska
Dopisek: Myślę, że najlepiej byłoby, gdyby Sz. Pan wstąpił w Warszawie do pp. Drapczyńskich i gdyby ktoś z nich przywiózł Sz. Pana do Anina. Tak nawet umawialiśmy się z nimi. Adres ich: ul. Emilii Śniegockiej N 10 (od Czerniakowskiej).
[Anin] 13 IV 1946
Szanowny Panie!
Od chwili otrzymania listu od Sz. Pana z dnia na dzień odkładam napisanie odpowiedzi, gdyż tak bardzo chciałabym móc coś wyraźnego napisać. Wreszcie zrezygnowana, czy to w ogóle kiedyś nastąpi, odpisuję znów pełna niepewności i rozpaczy.
W tydzień po wyjeździe Sz. Pana odesłałam trzy egzemplarze książki złożone, skompletowane, przepisane i skorygowane do Warszawy.
Od tej pory zaczęły się jednak dziwne kombinacje p. Dr.[apczyńskiego]. Odkładał druk z dnia na dzień i ciągle z innego powodu. Miller chciał mu dać aprobatę do druku, wtedy (nie wiem, czym kierowany p. D[rapaczyński]) „namówił” go, żeby przecież przejrzał rękopis. Jak p. Miller zaczął „przeglądać”, to po 10 dniach jeszcze z tym nie był gotów. Kiedy dwa pozostałe egzemplarze zaniósł do cenzury, to się okazało, że trzeba będzie czekać miesiącami, bo są tak przeciążeni pracą. A powołać się na Millera nie uważał za stosowne, bo on „i tak sobie poradzi”.
Kiedy mu w cenzurze poradzili, żeby zaczął składać, to przez ten czas oni zrobią cenzurę — wtedy on znów zaczął się namyślać, czy zaczynać z robotnikami spór, bo oni nie chcą pracować na dwie zmiany.
Kiedy posyłam do niego umyślnego, żeby, na miłość Boga, przyspieszył sprawę, odpowiada ustnie, że jemu to jeszcze więcej leży na sercu niż mnie, ale przecież i tak Andrzejewski nie przysłał przedmowy. Już mi się mąci po prostu w głowie od tego „tempa”. Po prostu jestem bezradna. Wreszcie jakąś radę znajdę na to wszystko, ale w tej chwili czuję się jak mucha w sieci pająka. Więc już sobie tylko melancholijnie bzykam i nabieram tchu, żeby ten cały kram przerwać. Z rozpaczy depeszowałam do Andrzejewskiego i do Krakowa, i do Zakopanego, bo przecież nie wiedziałam, gdzie jest, i mam jego odpowiedź, że przedmowę przyśle przed świętami, ale „może”. Z tej racji chwilowo zatrzymałam się z porozumieniem z Borejszą na temat książki męża, chcę wyleźć najpierw z tego wszystkiego.
A najnowsza nowość to to, że Mitzner zaproponował mi wydanie tego tomu u siebie w „Wiedzy” na swoim papierze 5000 egz. 15% autorskie honor.[arium]. Ale odmówiłam. Boję się. Znów coś wymyśli. Choć, kiedy robię to „w rodzinie”, to widzi Sz. Pan, jak to wygląda. Płakałabym, gdybym wiedziała, że to pomoże… i nawet płaczę, choć wiem, że nie pomoże…
Ogromnie się cieszę z obietnicy drogiego Pana, że Pan wstąpi do mnie, jeśli znów przyjedzie do Warszawy. To znaczy, że nie zanudziłam Pana tak na amen swoimi troskami, choć może to równie dobrze dowodzić anielskiej cierpliwości Sz. Pana.
A kiedy Szan. Pan projektuje przyjazd do Warszawy? Może w okresie wielkanocnym? Bardzo, bardzo będę się cieszyła, kiedy drogiego Pana u siebie zobaczę.
Jestem teraz po tygodniowym prawie leżeniu. Serce znów „nawaliło”. Bardzo to nieprzyjemne wszystko. Żebym tylko zdążyła z tą książką.
W najgorszym (czy może najlepszym?) razie wierzę, że się Sz. Pan zajmie do końca tą sprawą i wypchnie w świat tę książkę, a ja już z tego lepszego świata będę Sz. Panu w tym pomagała.
Dla kochanych córeczek przesyłam pozdrowienia, a dla Szanownego i Drogiego Pana dużo wyrazów wdzięczności i szczerej życzliwości
St. Baczyńska
PS. Jak tylko coś się na lepsze zmieni, napiszę zaraz do Pana.
[wiosna 1946]
Wielce Szanowny i drogi Panie Profesorze!
Tak się dziwnie złożyło, że przyjeżdżam na trzy dni do Krakowa ze swoimi uczniami z gimnazjum. Nie będę sobie chyba umiała odmówić przyjemności zobaczenia Sz. Pana, pogadania i użalenia się na mój przeklęty los.
Nie wiem jeszcze, gdzie zdobędę schronisko dla swoich dzieciuchów, ale marzyłabym o tym, żebym mogła być z nimi (48 osób) w teatrze. Czy kochany Pan mógłby mi w tym pomóc? Którykolwiek z dni 20 (najchętniej), 21 lub 22 na coś odpowiedniego dla przeciętnej młodzieży (15–16 lat), która b. mało widziała, słyszała i rozumie. Na pewno ma Sz. Pan posłuch w teatrach, więc przy Jego najwyższej protekcji może dadzą mi daleko idącą zniżkę jak dla młodzieży warszawskiej, która „ogląda” tylko ruiny od czasu wojny.
Jeżeli mi Pan nie odmówi zobaczenia się z sobą, opowiem, jaki fatalistyczny zgoła zbieg wypadków omotał mnie w związku z książką syna.
Czy Pan się nie rozgniewał chyba na mnie o nic? Bo czasem jeszcze i taka myśl mnie dręczy —
Najserdeczniejsze wyrazy
Stefania Baczyńska
PS. Gorąco proszę o kilka słów odpowiedzi przez oddawcę niniejszego, którego wysyłam do Krakowa w sprawie znalezienia schroniska.
A czy p. Jerzy Andrzejewski chciałby się ze mną zobaczyć?… Wstępu do tej pory nie otrzymałam.
[Anin] 10 V 1946
Szanowny i Kochany Panie!
Przede wszystkim muszę się wytłumaczyć z tak długiego milczenia. Ostatni list Sz. Pana leżał w Aninie u moich gospodarzy i czekał na mnie, a ja leżałam w szpitalu w Warszawie. Niewyleczona grypa spowodowała ostre zapalenie ucha wewnętrznego. Ropa uparła się powędrować w kierunku mózgu, a że stosowanej w takich wypadkach operacji nie można było zastosować z powodu mojej choroby serca, więc wszystko wyglądało — nieładnie. Wreszcie lekarze zastosowali leczenie penicyliną i wydostali mnie z tego wszystkiego.
I oto cudownie wrócona życiu, jak mówili w szpitalu, wróciłam do swoich wszystkich trosk, kłopotów, rozgoryczona po prostu tym, że nie pozwolono mi umrzeć.
List Sz. Pana bardzo mnie zmartwił, gdyż mimo całe niedołęstwo i karygodną opieszałość po prostu p. Dr.[apczyńskiego] nie uważam go jednak za człowieka złej woli — i zdaję sobie sprawę, że to mój nieszczęsny ostatni list wywołał u Sz. Pana taką właśnie reakcję.
Sama zresztą wpadłam na taki pomysł „przynaglenia” p. D.[rapczyńskiego] do jakiejś wyraźnej postawy. Zapytałam go wprost, już dawno, czy istotnie chce ze mną pracować, czy może woli zrezygnować, wtedy ja sobie poradzę sama i lepiej, i prędzej sprawę do końca doprowadzę. Ale „doprowadziłam” biedaka swoją grą dyplomatyczną dosłownie do rozgoryczenia, łez i rozpaczy.
Co robić? Ludzie są tak zmaltretowani tym, co przeżyli, że ciągle jeszcze do równowagi przyjść nie mogą. I trudno się z nimi porozumieć. Mimo jednak najżywszego współczucia dla p. D.[rapczyńskiego] nie mogę sprawy wydania książki zaniechać. Jest to jedyny, jak Panu mówiłam, cel mego życia i dlatego może dobrze się stało, że mi los pozwolił jeszcze ze śmiercią trochę poczekać.
Propozycja Sz. Pana, ażeby przyjąć ofertę Mitznera, i mnie przychodziła na myśl. Ale: Mitzner jest akurat w takich samych opałach jak wszyscy drukarze w Warszawie. Książkę drukowałby we Wrocławiu, wyobraża sobie drogi Pan te miesiące wyczekiwania na korektę i trudności związane z drukiem. Miałam to wszystko z moją książką Wśród dzieci, którą drukowano w Bydgoszczy. Oszaleć można było! Pół roku trwał druk. A przecież im chyba zależało na książce — przecież to podręcznik, musiał być we wrześniu, a był — w lutym. Przy korekcie miałam wrażenie, że kogoś zabiję — no, jakoś udało się i nie popełniłam zbrodni. Pazyra i inni żyją.
Więc nie zwrócę się do Mitznera.
Ale teraz dopiero wylazły wszystkie ukrywane „powody opóźniające”. P. D.[rapczyński] drukarnię swoją wydzierżawił. Z dzierżawcą drą koty. Jeden drugiemu robi na złość. Procesują się. Linotyp jest zajęty i nie będzie prędko wolny, bo tamci wykańczają jakieś opóźnione obstalunki. Jednym słowem — pojechałam zrozpaczona do Warszawy. Znalazłam inną drukarnię, znajomego drukarza, który ma linotyp, który jest dyrektorem drukarni Czytelnika, który mi wszystko obiecał zrobić i w dodatku obliczył o 40% taniej niż ten „dzierżawca” w drukarni p. Dr[apczyńskiego].
Ale: ten znów — nie ma maszyn wolnych, więc jeżeli po złożeniu u niego uwolnią się maszyny u Dr[apczyńskiego], wrócę z drukiem tam, jeżeli zaś to się nie uda — zostanę u tego nowego drukarza, który ma czcionki piękne, ale maszyny zajęte Gojawiczyńską, którą skończy w połowie czerwca. I wtedy obiecuje pod słowem honoru — wziąć moją książkę na maszyny i robić całym pędem.
Wybrałam to. — Wszystko będzie na miejscu — będę mogła czuwać nad tym i poganiać. Sprawa drukarni jest istotnie katastrofalna i drukarze smętnie mówią o najbliższej przyszłości.
Pewnie Sz. Pan się dziwi, że wierzę tak temu nowemu drukarzowi, skoro tak zawiodłam się na poprzednim. Przyznam się, że się właśnie boję — ale nie mam innego wyjścia.
Siedzę teraz i robię bardzo skrupulatną korektę maszynopisów, bo obecny mój „dobrodziej” obiecuje, że zrobi skład bez jednego błędu (bo ma takiego pracownika idealnego), żebym tylko ja nic nie zmieniała.
Andrzejewski jeszcze nie przysłał przedmowy. Co ja mam robić? Przecież nie mam pojęcia, ile ta przedmowa zajmie miejsca, to jest naprawdę kwestia dni — i trzeba chwytać każdy moment — nie mogę znów wyczekiwać na przedmowę. A tak mi na tym zależy — i przecież sam p. Jerzy pisał, że nie „zgodzi się, żeby książka poszła bez jego wstępu”, i słusznie — ja też tego pragnę.
Ach, gdybym go tak bezgranicznie nie lubiła, jak go lubię, tobym powiedziała jakieś mocne słowo w jego kierunku!
Depeszowałam drugi raz do Zakopanego. Depesza wróciła, że go tam nie ma już. Gdzież wreszcie jest?
Mój list potwierdza „cudowność” penicyliny, ale drogi Pan przeklnie ten środek, który mi dodał aż tyle sił potrzebnych do zapisania 4-ech stron, prawda?
Najserdeczniejsze słowa i myśli przesyłam
St. Baczyńska
20 IX 1946
Szanowny i Drogi Panie!
Tak mi już widać sądzone na tym najgorszym dla mnie świecie, że niech tylko czegoś zapragnę. Niech się tylko czymś ucieszę, zaraz mi to jest odebrane.
Bo oto już 20 września, a obiecana wizyta kochanego Pana (i to z córą) gdzieś zagubiła się w sferze niespełnionych obietnic.
A może Sz. Pan był w Warszawie, tylko mnie nie odwiedził? To byłoby jeszcze smutniejsze. W pierwszych dniach czerwca sama byłam przez kilka dni w Warszawie. Chciałam uciec przed spodziewanym najściem „krewnych i życzliwych” z życzeniami imieninowymi (jako że mi — Stefania), a właśnie ten dzień jest obecnie bolesną rocznicą śmierci mojej ukochanej siostry i synowej — tak się dziwnie złożyło.
Mówiono wtedy w Warszawie, że nie wiadomo, gdzie się „podział” redaktor Wyka. Że szukają go wszędzie — w Krakowie też, i nigdzie go nie ma, więc może jest w Aninie i w tym miejscu usiłowano robić złośliwą minę.
Wytrzymałam ze stoicyzmem te wycieczki — zbyt mi schlebiały, żeby się na nie oburzać. Ale bardzo mi smutno, że Sz. Pan nigdy nie napisze, najwyżej — odpisze, i to trzeba się naczekać.
Dobrowolski „poleciał” na drugą półkulę, sprawę książki jakoby powierzył Zawadzkiemu, więc znów sprawa utknęła. To już gorzej niż pech, to już prawdziwe przekleństwo losu.
Choroba moja posunęła się bardzo, czy przypadkiem w złą godzinę nie powiedziałam kiedyś, że nie doczekam książki Krzycha?
Proszę bardzo napisać, czy i kiedy można się Sz. Pana spodziewać i czy wreszcie Warszawa przesłała Panu moją prośbę o zaliczenie mnie w poczet członków Zw.[iązku] Zaw.[odowego] Literatów, którą wiosną jeszcze złożyłam na ręce Millera (ten dopiero nieuchwytny!!).
Potrzebna mi jest bardzo książka męża, którą zostawiłam wtedy w Krakowie, może Sz. Pan jakoś mi jej dostarczy?
Pozdrawiam serdecznie
St. Baczyńska
Anin, 1 XI 1946
Szanowny i drogi Panie!
Od miesiąca jestem chora. Znów serce poważnie „nawaliło”, a że leżę i tym samym mam dużo czasu na rozmyślania, postanowiłam być natrętną i, mimo że Sz. Pan nie odpisuje na najbardziej „wzruszające” listy, spróbować jeszcze raz.
Tym razem jednak nie uda się Sz. Panu nie odpowiedzieć, gdyż oddawca niniejszego jest zobowiązany nie odchodzić bez odpowiedzi.
A więc: 1. Przede wszystkim gorąco i nieodwołanie proszę o łaskawe przesłanie mi przez oddawcę listu książki męża Rzeczywistość i fikcja, która ciągle jeszcze leży u Sz. Pana, a mnie jest koniecznie i to jak najszybciej potrzebna.
2. Dlaczego Sz. Pan nie zajrzał zgodnie z obietnicą we wrześniu do Warszawy, a tym samym do mnie, i co o tym myślała córuchna Pana.
3. Dlaczego nie umieścił Sz. Pan w ostatniej „Twórczości” tej prozy Krzysztofa, która została mi tak bezapelacyjnie skonfiskowana, za co z kolei obraził się na mnie Turowicz i nie odzywa się.
Czy to tylko brak miejsca, czy zmienił Sz. Pan zamiar? Żałuję tego, gdyż z powodu ciągłego odwlekania się książki Krzysztofa można byłoby wspomnieć przy sposobności, że książka jest już w druku i niebawem się ukaże.
4. Czy doszły do Szan. Pana słuchy o trudnościach, z jakimi walczę, ażeby mnie uznano za godną członkostwa Towarzystwa Literatów. Zależy mi na tym z różnych poważnych względów. Szczawiej piętrzy przede mną nieskończone trudności. Ostatnio miałam z nim dość ostre i przykre starcie, po którym „ostatecznie” zdecydował się przesłać Sz. Panu wniosek, zaznaczając, że książek moich nie załącza, gdyż ja nie mogę ich dostarczyć, ale „umywa ręce” od odpowiedzialności. Przypominam Panu, że przeglądał je Pan, będąc u mnie, może więc uzyskam aprobatę Sz. Pana i tym samym członkostwo. Za żadne skarby świata nie oddam tych jedynych egzemplarzy, dedykowanych Krzychowi, które mam, gdyż z czym zostanę na wypadek propozycji nowego wydania (projekty takie są).
5. Dobrowolski odwleka wydanie z tygodnia na tydzień. Sama myśl o całej tej aferze doprowadza mnie o nowe ataki serca.
Najbardziej czuję swoją bezsilność, kiedy właśnie tak leżę beznadziejnie chora i uświadamiam sobie bezradność wszystkich swoich poczynań.
Jest to pierwsza książka w moim życiu, której wydanie kosztuje mnie aż tyle wysiłku, a która jest najwięcej warta ze wszystkich, które dotąd pomagałam wydać. Nie mówiąc już o swoich własnych pracach.
Przesyłam Drogiemu Panu dużo serdecznych myśli i spodziewam się odpowiedzi na każdą z poruszanych kwestii w formie bodaj najbardziej lakonicznej, ale — odręcznie, gdyż co się odwlecze, to na pewno uciecze.
Pozdrowienia dla córeczek
Stefania Baczyńska
Anin pod Warszawą, Królewska 15
7 XII 1946
Szanowny i Drogi Panie!
Już widzę zrozpaczoną minę Sz. Pana, kiedy po wzięciu koperty z moim listem stwierdzi Pan, że to ode mnie.
„Znów będę musiał odpowiedzieć na kilkanaście pytań!”, pomyśli Pan. Gorzej! Tutaj już nie tylko o odpowiedzi proszę, proszę o radę, a nawet o rozsądzenie sprawy.
Ale zacznijmy od początku: ostatni list Sz. Pana trafił jak ostry kolec w moje nabolałe serce. Jakkolwiek bez najmniejszej winy ze strony kochanego Pana. Przede wszystkim pierwszy chyba raz nie posłuchałam Pana i nie tylko nie wyzdrowiałam na serdeczny Jego rozkaz, ale, owszem, przewieziono mnie w dość bezosobowym stanie do szpitala, gdzie pokutuję już cztery tygodnie. Robią tu ze mną dziwne eksperymenty i uczą się, jak nie należy leczyć tak chorych jak ja. Ale to najmniejsza, gdybyż finałem tego wszystkiego była nadzieja rychłego „końca”, ale tego jedynego właśnie nie mogą mi obiecać… Przepraszam, zagadałam się! Otóż wracając do tego kolca, który trafił prosto w to konające serce — to końcowe słowa listu Sz. Pana, że jakoby w „Tygodniku Warszawskim” czytał Pan „ładnie” napisany artykuł, wspomnienie o Krzysztofie przez Pelca Jerzego, zdolnego ucznia profesora K. itd. Oczywiście szukam tego numeru, nie znajduję, ale za to dowiaduję się, że było takie „wspomnienie”, ale w piśmie „Dziś i Jutro”, że moi przyjaciele to czytali, a jakże, ale uważali, że należy ten numer schować, bo po co „ja mam mieć przykrość”. Wyobraża sobie Sz. Pan, jak szybko zdobyłam ten numer, przeczytałam i pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to było, że Sz. Pan albo sam tego nie czytał, tylko oparł się na czyjejś opinii, albo miał w rękach, ale tylko pobieżnie przejrzał. Bo gdyby Sz. Pan to przeczytał, to na pewno nie wydałby o tym takiej opinii.
Według mnie napisane chyba — plugawie. Inaczej trudno to nazwać. Nie będę pisała, jakie fazy przechodziło moje „odczucie” tego artykułu. Ostatnia faza — to posłać Sz. Panu ten artykuł, uwagi, które mi się w związku z tym artykułem nasuwają, prośba, gorąca prośba do Pana jako do jedynego człowieka, z którym mówię o Krzychu tak, jak myślę o nim, kiedy jestem sama ze sobą tylko, aby mi Pan w tym pomógł.
Moja rola jest nad wyraz ciężka. Za moich lat młodych takie paskudztwa załatwiało się policzkiem. Ale i wtedy nie robiły tego kobiety, zwłaszcza stare, no i wtedy ludzie zastanawiali się więcej nad tym, co piszą o człowieku, który najprawdopodobniej — nie żyje, a który z jakichś powodów nie odpowiada jako mentalność jakiemuś smarkatemu recenzentowi.
Moja wrażliwość? Zaślepienie matki? Tak? A co powiemy o opinii całej gromady ludzi, najrozmaitszych, takich tylko, którzy znali Krzycha od dziecka, którzy go widzieli w najrozmaitszych sytuacjach życiowych, których dzieci wzrastały wraz z nim razem, którzy po Powstaniu dopiero dowiedzieli się, że pisał i jak pisał, i których spontaniczne wprost oburzenie na charakter tej wzmianki jest bez granic. To są ludzie, owszem, obeznani z literaturą, piszący i czytający — to nie są żadne „paniusie”, z których opinią byłabym się liczyła. Kochany Panie Kazimierzu, Pan nie czytał tego skrupulatnie, prawda? Pan myśli teraz po przeczytaniu tak jak ja! Ileż razy, obawiając się odsłonić przed Panem, takim młodym, nowym, twórczym — swego sądu człowieka starego i obolałego — spotykałam się właśnie z aprobatą Pana ku wielkiej swojej radości.
I co mam zrobić z całym tym pasztetem? Oczywiście ja mam usta zamknięte. Nawet o tym, że piszę do Pana, nikt absolutnie dowiedzieć się nie może, nikt, prawda? Ale musimy dopuścić do tej tajemnicy Jerzyka Andrzejewskiego, o którego przyjaźni z Krzychem wie świat literacki, i musi wiedzieć p. Jerzy Turowicz, który musi go obronić. On, który w pierwszym numerze swego pisma go wydobył i taką wzmianką jego pierwszy wiersz opatrzył. Wy wszyscy, którzy jesteście wobec świata jego przyjaciółmi, Pan, który o nim pisał, a nawet obiecał, że napisze wkrótce jeszcze — wy nie możecie tej sprawy zostawić bez echa. Musicie utrzeć nosa zarozumiałemu chłopakowi, który bezprawnie powołując się na przyjaźń z Krzychem (nigdy nie był jego przyjacielem), pisze pod pozorem „wspomnienia” właściwie coś, co pachnie paszkwilem. Paszkwil o człowieku, który nie żyje, który się bronić nie może przed fałszywym przekręcaniem faktów, przed podświadomie podawanymi szczegółami z prywatnego życia, które chciałyby człowieka poniżyć?! Nie, nie. Jeśli Panu teraz przychodzi na myśl słowo: „przeczulenie”, „egzaltacja”, to proszę zaczekać i przeczytać raz jeszcze uważnie, czujnie. Pan jest bardzo wnikliwy uczuciowo, chociaż jest Pan „taka powaga” i profesor, i redaktor, i wszystko, wszystko… ale Pan tak jak nikt rozumie i czuje, co pisał Krzysztof, a to jest dla mnie coś tak bezcennego, że żadną wartością ziemską nie potrafię Panu za to być dość wdzięczną.
Pan wie, czym dla mnie był Krzysztof, Pan musi mi teraz pomóc.
Więc zrobi kochany Pan tak: da ten list do przeczytania Jerzykowi Andrzejewskiemu, p. Turowiczowi. Przeczytacie ten przeklęty artykuł — przeczytacie po prostu cisnące mi się pod pióro uwagi, a właściwie wyjaśnienia; ale to nie po to, ażebyście mieli to wykorzystać, bo przecież tak rozmazywać tej sprawy nie warto, ale tak, żeby rzucić więcej światła na te „kolce róż jadowite”. A potem ktoś musi napisać w tej sprawie. Najlepiej byłoby w „Tygodniku”, bo Turowicz najwięcej drukował Krzysztofa, ale zresztą gdziekolwiek, aby prędzej, żeby się ta sprawa „nie ustała”, nie przedawniła.
Można w związku z tym, że niedługo ma się ukazać ten tom nieszczęsny w „Wiedzy”, która też mi szybciej niż moi lekarze dopomoże się przenieść do tego „lepszego świata”.
Krótko, ale tak jakoś z pasją — i nikt, tylko ktoś z Panów trzech — zresztą zróbcie już, jak uważacie, i dajcie mi, na miłość Boga, odpowiedź, coście postanowili — (a może Malewska?).
Wiem, jak jesteście zajęci, wiem, w jakim wirze prac i przeżyć tkwicie teraz, ale do kogo mam się z tym zwrócić?
Bo przecież pan Jerzy Andrzejewski nie pogniewał się ze mną, a że nie pisze do mnie, jak to gorąco obiecywał, to umiem mu z serca wybaczyć.
Jako żona mego męża, jako matka Krzysztofa wiem, jak odtrąca pisarza od pióra — papier listowy. Zresztą dla dodania sobie odwagi przeczytałam ostatni list p. Jerzego, gdzie czarno na białym jest napisane, że bardzo pragnąłby Pan być ze mną w stałym kontakcie korespondencyjnym. (Mam dokument!)
Mój Boże, kiedy tak leżę tu w tym przeklętym szpitalu, przypominam sobie ten dzień — taki wiosenny, słoneczny, kiedy to leżałam w szpitalu (jeszcze „za Germana”) i kiedy Krzyś w zastępstwie siebie „przysłał” Pana do mnie na pocieszenie.
…Kiedy Pan siedział taki śliczny w nowym wiosennym palcie, z pięknym parasolem i bukiecikiem fiołków. Dostałam je wtedy od Pana na przekór wszystkim pięknym, młodym chorym na sali szpitalnej, ja, z zabandażowaną głową staruszka.
Jakaż byłam wtedy szczęśliwa! Na drugi dzień, wiedziałam, przyjdzie Krzysztof.
A dzisiaj? Dzisiaj jestem tak bezradna, że nawet nie mogę się sama rozprawić z tymi, którzy pod pozorem fałszywej przyjaźni chcą szkalować pamięć o nim!
Więc czekam — ale odpowiedź proszę dać oddawcy niniejszego [listu] — który się po nią zgłosi, kiedy mu tam naznaczycie, bo zatrzymuje się zawsze kilka dni w Krakowie.
Rozpacz chwyta mnie na myśl, że okaże się, że Pan Turowicz pojechał do Londynu, Pan Andrzejewski do Ameryki, a Pan Wyka został przeniesiony do uniwersytetu w Moskwie — z tej racji odpowiedź dostanę już w zaświaty.
[dopisek na marginesie:] O moim pechu wie coś niecoś p. Kazimierz.
Chwilowo proszę w razie jakiejś odpowiedzi kolidującej z wyjazdem oddawcy adresować do Anina. Pocztę mi przywożą do szpitala natychmiast moi anińscy przyjaciele.
Jak się ma p. Maria Andrzejewska i rodzina?
Stefania Baczyńska
[skreślony adres nadawcy: Szpital Miejski, Grochowska 27 Sala 20]
[Uwagi Stefanii Baczyńskiej w sprawie artykułu Jerzego Pelca, którego wycinek załączono do listu:]
I. Krzysztof zapominał przeważnie całego swego portfelu w innej marynarce. Nie był nigdy w takiej nędzy!
II. Ta trema przed dentystą to był fakt, że mieli mu wyjmować ząb, pod którym był ropniak. Dentysta wahał się rwać, chciał najpierw sondować ropę — ale tego nie mógł robić bez chloroformu. Krzyś, obawiając się, że nie będzie mnie mógł odwiedzić skutkiem tego w szpitalu, gdzie leżałam wtedy, zdecydował się na sondowanie bez chloroformu. Zemdlał z bólu, ale u mnie w szpitalu był. Dowiedziałam się o tym dużo później od samego dentysty.
Drobiazg, a jednak?… „trema przed bólem fizycznym” — to nic chlubnego, prawda?
III. Matka nawet nie ma prawa „nie uwierzyć” w śmierć jedynego syna, skoro do dziś dnia o tym fakcie zbiera najsprzeczniejsze wersje?
IV. Nie był przyjacielem Krzycha, znali się i bawili jako małe dzieci. Krzyś go wyraźnie nie lubił, bo mały Jurek był dziwnie złośliwym dzieckiem, a Krzyś bardzo nieśmiałym.
V. Nie miał za co być wdzięcznym swym profesorom, nie cierpiał szkoły, czuł się tam źle, i słusznie. Zbyt wiele wysłuchał od matki krytycznych ocen o szkole sanacyjnej.
VI. Był tak skromny i tak się wstydził tego, że pisze, że kiedy przyniósł mi i ofiarował swój pierwszy wiersz, prosił nade wszystko, żeby nie mówić o tym ojcu, który dość lekceważąco wyraził się kiedyś o twórczości poetyckiej — uważał, że to jest najłatwiejsza forma „wypowiedzi”.
VII. To już jest zwykłe kłamstwo, jakoby Krzysztof skarżył się na kolegów. Mam tysiączne przykłady wręcz bohaterskiego zatajania przykrości, na które każdy chłopiec jest w szkole narażony. (Skąd o tym wie? Kiedy był o trzy klasy niżej niż Krzyś).
VIII. Najlepszy jest ten właśnie dodatek, że opinia o Krzychu, że jest „idiotą” (!): „niech ten skrajny sąd przez swą bezlitosną i młodzieńczą lapidarność nie skłania nikogo do powzięcia przeciwnego mniemania, że był niezrozumiałym itd.” (albo tak fenomenalnie zbudowane zdanie, albo utwierdzenie wszystkich o tej opinii i jej słuszności).
IX. Na każdym miejscu zdradza się z nieznajomością życia, usposobienia, wypadków życiowych, katastrof tych dwojga ludzi, o których pisze jak o swoich przyjaciołach.
Krzyś nie był wcale chory na serce, miał wyjątkowo zdrowe serce, co pomagało mu znieść cierpienia astmy.
Wcale nie miał surowo wzbronionych papierosów.
Nie pozwalał wieszać swoich prac w mieszkaniu (malarskich).
Praca, o której wspomina, książka rysowana przez Krzycha — zawierająca Trzy modlitwy to nie żadne „maleńkie cacko”, tylko dużych rozmiarów książka. Pokazywałam ją Panu Kazimierzowi, kiedy był u mnie.
Żona Krzysztofa nie zginęła od ran.
Miała mocny, dzielny charakter i nigdy jej p. Pelc nie widział tonącej we łzach z powodu zepsutych kaloryferów. To był mój „dział” w naszym ciężkim życiu, za co się nieraz na mnie gniewała moja synowa.
Plącze w treści kilka utworów Krzycha i wyciąga nawet z tego „wnioski”, znając zaledwie te utwory, które były drukowane.
Koroną wszystkiego jest, że p. Pelc odczuwał „brak pana domu” w naszym mieszkanku, w którym mieszkaliśmy razem: matka z nieomal niedorosłymi dziećmi. Krzysztof miał 20, a Basiunia 18 lat. O jakim „panu domu” myśli p. Pelc przesiąknięty burżujską atmosferą innych (szczęśliwie!) niż nasz „dom” — domów?
Wszystko to, co napisałam, może, ale nie musi być materiałem dla tych, kogo proszę o skrupulatne przeczytanie tego wspomnienia. Mnie pali ono dotąd jako nietaktowny, na niczym istotnym nieoparty reportaż o czyimś najprywatniejszym życiu — który (mówcie Panowie, co chcecie!) ma jakąś złośliwą chęć poniżenia wartości Krzycha, pomimo zdawkowego i łaskawego przyznania mu, iż był „obiecującym”.
W każdym razie nie był przyjacielem moich najdroższych, dzielnych dzieci.
7 I 1947, Warszawa
Szanowny i Kochany Panie!
Nie wiem — czy i jaką odpowiedź przywiózł mi ten jegomość, którego posłałam z ostatnim rozpaczliwym listem do Was do Krakowa w sprawie tego ohydnego artykułu Pelca. Nie wiem, gdyż już od 29 XII jestem w Warszawie.
Ekshumowano groby powstańców na Ratuszu. Znalazłam zwłoki Krzysztofa. Nie mogę i nie będę o tym pisała, zresztą wie Sz. Pan może o samym fakcie z prasy.
Pogrzeb wszystkich tych odnalezionych powstańców odbędzie się dnia 14 stycznia br. o godzinie 8-ej z kościoła o.o. Kapucynów (ul. Miodowa) na Cmentarz Powązkowski.
Nie wiem, czy Związek Literatów z Krakowa będzie chciał wziąć jakiś udział w pogrzebie. Czy może któryś z Panów przyjedzie?
Ja mieszkam obecnie u pp. Drapczyńskich przy ul. Cecylii Śniegockiej (boczna od Rozbratu) N 10 m. 31. Za kilka dni będę mogła przesłać Wam klepsydry. Może rozlepić je w kilku miejscach w Krakowie?
Najbliżsi ludzie Krzysztofa są raczej w Krakowie niż w Warszawie.
Jeżeli potrzebne byłyby Panom jakieś szczegóły — udzieli ich p. Radzikowski, mój drogi przyjaciel, który specjalnie w mojej sprawie zdecydował się pojechać do Krakowa.
Gdybyście dawali tę wiadomość do prasy, trzeba zaznaczyć, że odnalezienie, ekshumacja i pogrzeb z honorami wojskowymi odbędzie się dzięki staraniom grupy „Gozdawa”, gdyż nasz Magistrat dość opieszale bierze się do tych spraw. Grupa „Gozdawa” zupełnie bezinteresownie załatwia to wszystko, a źródła ich funduszów to — składki i karota.
…Więc nareszcie zdobyłam „pewność”, odeszły wątpliwości, odeszły koszmarne domysły: jak i gdzie zginął, a z nimi urwała się ta wątlutka nić nadziei, która trzymała mnie jeszcze tutaj… Jak teraz żyć?
Stefania Baczyńska
[załącznik:]
Krzysztof Kamil Baczyński. Pseudo: „Krzysztof”.
Syn Stefanii i Stanisława.
Ur. dn. 22 stycznia 1921 r. w Warszawie.
Ukończył Gimn. i Liceum im. St. Batorego w Warszawie 1939 r. Studia polonistyczne na tajnym uniwersytecie w Warszawie przerywa, wstępuje do Podchorążówki tajnej i kończy ją.
Bierze czynny udział w tzw. „Wielkiej Dywersji” w „Szarych Szeregach” aż do wybuchu Powstania. Należał do grupy „Zośka”, a potem „Parasol”, ale walczy w szeregach grupy „Gozdawa” na „Reducie Ratusza”.
Ginie od kuli niemieckiej w początkach sierpnia 1944 r. raniony w głowę. Koledzy nazywają go „szalonym”, tak rwał się do boju, ginie, jak powiadają, w „ekstazie bojowej”.
Napisał słowa i skomponował melodię do kilku pieśni żołnierskich, które śpiewali powstańcy, idąc do boju. O pracach jego i twórczości poetyckiej wiecie sami.
Tom poezji, nakładem „Wiedzy”, ma się ukazać „niebawem” (na odpowiedzialność R.[yszarda] Dobrowolskiego).
St. B.
[Anin] 27 II 1947
Szanowny i Drogi Panie!
Już tak przywykłam do tej myśli, że wolno mi do Sz. Pana się zwracać, kiedy mnie spotka jakaś niespodziewana przykrość, że i tym razem pozwalam sobie niepokoić Sz. Pana swoimi sprawami.
1. Przede wszystkim najważniejsza: czy byłoby możliwe zwrócić się na nowo do tej drukarni, w której byliśmy wtedy razem w Krakowie, gdzie dyrektorem czy właścicielem jest Szwagier Sz. Pana. Na śmierć zapomniałam nazwiska i firmy tej drukarni.
Zwrócić się mianowicie z tym samym pytaniem. 1. Czy podjąłby się druku tej samej książki obecnie. 2. W jakim terminie mógłby to wykonać. 3. Jaki koszt byłby nakładu 5000 egz. z papierem i oprawą. (Płatne całkowicie jednorazowo zaraz po wydaniu).
Spyta Sz. Pan, co się „znów” stało. Otóż dowiedziałam się przypadkowo, że rękopis nie wyszedł jeszcze z szuflady biurka Dobrowolskiego. Czy mam dodawać do tej wiadomości jakieś komentarze? Przed kilku godzinami wysłałam list do Dobrowolskiego, ale bardzo proszę chwilowo o całkowitą dyskrecję.
Jeżeli wydanie będę mogła wytrzymać finansowo, a będę pewna dotrzymania terminu, zerwę umowę z Dobrowolskim. To wszystko, co mogę kochanemu Panu powiedzieć.
Gdybym chciała na ten temat mówić, czuję, że skonałabym przy tym liście. Nie wiem, co będzie z papierem. Bo, o ile wiem, oni już ten papier zużyli na inne wydawnictwa, a ja miałam dostać inny, ten właśnie z Torunia.
Czekam na odpowiedź, ale na wszelki wypadek muszę wiedzieć, co robić, jeżeli zerwę umowę. To pierwsza sprawa.
2. Czy mógłby mi Sz. Pan szczerze powiedzieć, co zatrzymało Sz. Pana w drukowaniu w „Twórczości” opowiadania Krzysztofa? Zakrada mi się do serca niepewność, podejrzenie… a tak bardzo nie chciałabym, żeby coś podobnego między nami zaistniało. Może mi wolno mieć bodaj jednego przyjaciela, który by nic przede mną nie zatajał ze spraw oczywiście mnie dotyczących.
Pisał do mnie Turowicz, że mu Sz. Pan „odstąpił” to opowiadanie. Sama Sz. Panu podsunęłam tę myśl, ale dlaczego musiał Pan tak zrobić? Czy może „Twórczości” coś grozi? A może trzeba by ją wesprzeć materialnie? Dlaczego nie chce mi Sz. Pan szczerze odpowiedzieć? Wolę najprzykrzejszą prawdę niż niepotrzebne a czasami krzywdzące domysły. Jestem bardzo podejrzliwa, nie mogę się tego wyzbyć, a ile razy podejrzliwość moja okaże się niesłuszną — tyle razy sama cierpię z tego powodu najbardziej.
3. Czy Sz. Pan nie wie, czym wreszcie skończyła się, czy może się nie skończyła sprawa przyjęcia mnie do Zw.[iązku] Zaw.[odowego] Literatów. Do tej pory ani legitymacji, ani nawet zawiadomienia w tej materii nie otrzymałam.
4. Czy wspominał Pan w jakikolwiek sposób „Przekrojowi” o tych moich tłumaczeniach Kryłowa. Czy mogę posłać je redaktorowi bez meldowania się, kim jestem, żeby nie otrzymać zdawkowej odpowiedzi, jak to zwykle się robi. Miałam się w tej sprawie widzieć z Iwaszkiewiczem. On zna na pewno dobrze jęz. rosyjski. Może by chciał ocenić te tłumaczenia. Ale dzień za dniem schodzi, a jestem tak chora, że trudno mi zabrać się teraz do Warszawy znów.
5. A co z Żukrowskim? Zbieram dla niego odpowiedzi i wypowiedzi dzieci na temat Porwania. Czy myśli Sz. Pan, że dojdzie do naszego spotkania?
6. Czy można liczyć na zrealizowanie projektów Sz. Pana w sprawie wieczoru Krzysztofa i kiedy? Tak bardzo chciałabym móc przyjechać. Gdybym wiedziała coś bliższego o terminie, zaczęłabym starania o miejsce w sypialnym wozie w pociągu krakowskim.
7. Wracając do mojego Kryłowa (w którym siedzę po uszy teraz) — w kwietniowym numerze „Twórczości” była recenzja bardzo wnikliwa tłumaczeń Tuwima Lutnia Puszkina — Janiny Pregerówny. Co Sz. Pan myśli o tym, żeby albo przesłać jej kilka prób, albo poczekać z tym do przyjazdu do Krakowa? Ma znakomite wyczucie języka rosyjskiego. Czy mógłby Sz. Pan nas skontaktować? Taka jestem samotna bez moich nieocenionych krytyków: męża i Krzysztofa, a jeszcze jedna z moich cech charakteru, do których się dzisiaj kochanemu Panu przyznam, to wielka niepewność i niewiara w swoje jakiekolwiek możliwości, zwłaszcza teraz, kiedy już jestem taka stara i taka bezlitośnie przez los bita.
Czekam jak zawsze na długi, długi list z 7 odpowiedziami i przynajmniej z taką samą ilością „punktów” od drogiego Pana.
Najlepsze pozdrowienia
St. Baczyńska
[Anin] 30 VI 1947
Drogi, kochany Panie!
Nie przesadzę, jeśli powiem, że od tygodnia żyję listem Sz. Pana. Moje serce zupełnie wymawia mi służbę i słusznie: nie mam tu już nic do roboty na tym paskudnym świecie.
Zapewnienia p. Zawadzkiego, że do tomu Krzysztofa i tak „dołoży”, bo kto teraz kupuje „jakieś tam poezje”, i że powinnam być zadowolona, że drukuje 1500, bo nikt takiego wydawnictwa nie byłby się podjął, wykalkulowanie tomu na 900 zł (oddałam mu swój papier za darmo, żeby obniżyli cenę książki, i obniżyli dopiero wtedy na 600), zbijanie każdego mego argumentu słowami: „co się pani do tego miesza i czy pani się na tym zna? Pani się zna na «uczeniu dzieci»” (co za jadowita ironia!) — wszystko to przytaczam dosłownie, doprowadziło mnie do poczucia takiej własnej marności, że wstydziłam się oczu podnieść na ludzi…
Dopiero list Pana. Drogi mój przyjacielu, włożyłam ten list do „mojego egzemplarza” i tak sobie czytam na przemiany: ten list i [do] Krzysztofa [Jana Bugaja]. Cóż więcej można powiedzieć o wierszach jego, niż Pan powiedział. To najcudniejsza, najszczersza recenzja, takich się nie spotyka w tygodnikach literackich.
Ten list można wydrukować zamiast recenzji, gdyby się człowiek nie lękał właśnie, jak słusznie Pan powiada, tych żmij i padalców literackich.
I proszę się nie zarzekać patosu, bo to, co drogi Pan pisze, jest dalekie od fałszywego patosu, a na patosie szczerym, prawdziwym powstały takie cuda jak tragedie greckie — a co jak co (chociaż mi Zawadzki wszelką wiarę w jakąkolwiek wartość moją odebrał), ale nos mam czujny i przeważnie węchem się kieruję, co mnie nie zawodzi — umiem fałsz wyczuć!
Nie wiem jeszcze, jak książka pójdzie, a już mam nowe projekty, i to nie tylko co do Krzysztofa, ale myślę również o książce męża, tej, która u Pana tak długo pokutowała. Jeżeli mi tylko życia starczy — chciałabym i to dźwignąć. Czy jeden bodaj z rozdziałów tej książki nie nadawałby się Sz. Panu do „Twórczości”? Małe zmiany mogę zrobić sama. Proszę o tym pomyśleć. Chcę na lipiec wyjechać, ale stan mego zdrowia jest b. nieciekawy. Boję się, czy przetrzymam podróż. Pisać proszę na Anin — prześlą mi. Jestem taka bezczelna, że wiedząc, jak drogi Pan jest zajęty, proszę mimo to o kilka słów. Może choć jako odpowiedź na ostatnie pytanie. Przesyłam najlepsze myśli, słowa i pozdrowienia dla Pana i córeczek.
St. B.
[adresat:] W. P. Profesor Kazimierz Wyka
Kraków, ul. Św. Teresy N 16 m. 6
15 X 1947
Szanowny i kochany Panie!
Już sobie tak czasami myślę, czym Pana nierozważnie nie uraziła jakoś w ostatnim liście (czerwiec), że się Pan tak zaciął w milczeniu… Choć jeśli Jerzy A. się odezwał po półrocznym milczeniu, to może i Pan się wreszcie namyśli. Zresztą mam niezawodny sposób na Drogiego Pana. Trzeba Mu posłać książkę, żeby od razu odpisał, więc tak chyba zrobię. Choć to może zarozumialstwo myśleć, że na przesłanie mojej skromnej książczyny zareaguje kochany Pan jak na tom Krzysztofa.
Jakie są losy recenzji o tym tomie? Skrzętnie szukam w każdym numerze „Twórczości”, bez skutku jednak. Wychodzi mi to o tyle na dobre, że w pewnej pasji wczytuję się we wszystkie artykuły i coraz bardziej uwielbiam to pismo. Wrześniowy numer jest wspaniały od deski do deski, choć mam wielkie zastrzeżenia co do recenzji Koźniewskiego. Nie może mnie nikt przekonać do twórczości Dobraczyńskiego.
Bardzo mi też trudno zmóc artykuł ostatni Pana moim „małym rozumkiem” (proszę spytać Martusi swojej, który to z bohaterów jej książek był „Misiem o małym rozumku”), ale się zawzięłam i przedzieram się przez ten gąszcz mądrości, ano do starości, do śmierci się człowiek uczy. Boję się tylko, czy mi czasu starczy. Od dwu tygodni leżę w łóżku powalona swoim choróbskiem i myślę, myślę dużo i boleśnie. Ogromnie się cieszyłam zaproszeniem Andrzejewskich do Krakowa i tak bardzo chciałam jechać, ale nie sądzone mi i muszę cierpliwie czekać.
Mam b. dużo projektów, ale jeszcze więcej przeszkód do ich zrealizowania.
Czy nie wybiera się Pan w nasze strony? Bardzo proszę nie czekać na jakieś specjalne wzruszenia i pokazać dobre serce, i napisać kilka słów do chorej, starej, samotnej kobiety.
I proszę jakoś przyspieszyć tę recenzję.
Najlepsze pozdrowienia
St. Baczyńska
19 II 1948
Drogi Panie Redaktorze!
Proszę mi wierzyć, że bardzo się już stęskniłam za jakimś od Pana dobrym słowem. Ale to nie znaczy, że mam jakąś pretensję, czy że się domagam listu. Po prostu, myślę o Panu b. często w związku z Krzysztofem i ze sprawami, które zostaną w Pana rękach, kiedy już wreszcie dozwolone mi będzie skończyć z tą niepotrzebną już nikomu plątaniną na tym świecie.
Trochę mi smutno, że tak jakoś nikt nie chce się podjąć recenzji o tomie syna, a jak się podejmie, to sknoci, jak nie przymierzając ten Lem w „Tygodniku Powszechnym”. Jeszcze najciekawsza była recenzja Ostromęckiego w „Tyg. Warsz.”, o ile ją Pan czytał.
Bardzo mnie niepokoi ta sprawa stypendium imienia Krzysztofa. Wiem już na pewno, że do Krakowa nie będę mogła przyjechać, bo jestem z dnia na dzień bardziej przez chorobę zmaltretowana, więc chciałam już, zanim się ten fundusz ustali po mojej śmierci, przelać wpływy za Śpiew z pożogi na kapitał zakładowy tej fundacji. B. zresztą mało tego jest, ale trzymam, nie wydaję, mogłoby się już komuś przydać, prawda? Jerzy Andrz.[rzejewski] ma być u mnie w końcu bm. Gdyby Sz. Pan się z nim się porozumiał, jak tę sprawę widzi, to może byśmy ustalili pewne rzeczy dalej, prawda?
Ja się b. źle w tych sprawach orientuję — musicie mi poradzić, boję się, żeby nie było za późno.
Kochany Panie, a może by Kuliczkowska zdobyła się na recenzję? Jej Leopold Staff w ostatniej „Twórczości” jest b. interesujący, wnikliwy i dobrze chwycony. Czy nie myśli Drogi Pan, że ona zrobiłaby dobrze takie sprawozdanie? Bo to już chyba aż za późno, a jakoś nikt się nie rusza.
Czy dostał Sz. Pan mego Kryłowa, czy warto go czytać? Bardzo chciałabym móc go dalej tłumaczyć — weszłam w tę robotę — i dziwnie mnie uspokaja. Zresztą Kryłowa kazał mi Krzysztof tłumaczyć — więc dlatego.
Wszystkie dobre myśli przesyłam
St. B.
29 III 1948
Szanowny i Drogi Panie!
Wobec coraz gorszego stanu mego zdrowia sporządziłam prawnie mój testament, o którym w swoim czasie wspominałam Sz. Panu.
W testamencie wszystkie prace drukowane i pozostałe w rękopisach Krzysztofa oraz puścizna jego malarska jest przekazana Sz. Panu.
Testament proszę przechować nierozpieczętowany do chwili, kiedy dowie się Sz. Pan o mojej śmierci. Wtedy z testamentem tym trzeba zameldować się u sędziego w Warszawie.
O ile dożyję takiej możliwości, będę pragnęła bardzo organizację „Stypendium im. Krzysztofa” omówić z członkami „Komisji Kwalifikacyjnej”.
Jest to ogromnie ważne, niestety, nie uda mi się przyjazd w tej sprawie do Krakowa.
Chwilowo jestem w przededniu przyjazdu do szpitala. Później napiszę, o ile napiszę…
Trzy odpisy testamentu przesłałam do Zaiksu w Warszawie, do Turowicza i do kochanego Pana.
Najserdeczniejsze słowa
St. Baczyńska
[Anin] 12 VI 1948
Drogi Panie!
Kiedy woźny dał mi kartkę od Sz. Pana, siedziałam ciągle jeszcze w gabinecie p. Dębińskiej przed pustym biurkiem. P. Dębińską wywołano do telefonu, skąd wróciła po trzech kwadransach. Potem czekałam na książkę, która się „gdzieś zapodziała”, aż do końca godzin urzędowania i wyszłam wściekła i zbyt spóźniona, aby Pana móc „dogonić” tam, gdzie Pan miał być. Zresztą z moim chodzeniem jest trochę gorzej, niż mogłoby się zdawać, kiedy się na mnie patrzy — siedzącą.
Dość, że 10 VI trafił mi się znów „ataczek”, który mnie z powrotem do łóżka zagnał. Wstyd mi powiedzieć, że piszę ten list do Pana, leżąc w Aninie już z powrotem, zalewając się łzami w świadomości, jak jestem niedołężna i bezradna.
Jeżeli końska kuracja, którą stosują, żeby mnie znów na nogi postawić, podziała, przyjechałbym do Krakowa, ale wątpię, czy to się uda do 23. Jednocześnie dostałam list od Andrzejewskiej z zupełnie nowymi projektami. Więc: przede wszystkim wbrew temu, co Sz. Pan mówił, instaluje się zupełnie poważnie w Szczecinie i jest zachwycona tym, co tam zastała (list z dnia 8 VI).
Jerzy około 13, 14 ma być w Krakowie, zobaczyć się z Sz. Panem i Jerzym Turowiczem, ustalić, kogo na tę pierwszą ratę stypendium decydujecie wybrać (jest 85 000, może uda mi się do 100 dopełnić) i przywieźć mi tę wiadomość do Anina, bo będzie około 16, 17 VI w Warszawie w sprawie swojego filmu i ma bezwzględnie zobaczyć się ze mną. Pisałam również o tym do Iwaszkiewicza, który zapewnił mnie, że jeżeli mu się nie uda z Jerzym Andrzejewskim do mnie przyjechać, to pewny jest, że porozumienie i tak jest pewne, choćby na odległość.
P. Maria wymyśliła taki bieg rzeczy przez wzgląd widać na Jerzego, który będzie film swój czy scenariusz wykańczał w Kazimierzu, a nie w Szczawnicy, więc nie będzie go można „sprowadzić”, jak to sobie obiecywała.
Mnie ten pomysł odpowiada dlatego, że, jak wspominałam, jestem znów unieruchomiona na dłuższy czas i nie wyobrażam sobie, żebym się przed 23 mogła ruszyć.
Ostatecznie sprawa wygląda tak: Jerzy Andrz.[rzejewski] porozumie się Sz. Panem i Turowiczem, przyjedzie do mnie do Anina, wstąpiwszy uprzednio do Iwaszkiewicza, gdzie ostatecznie zdecydujemy wybór stypendysty, ale to przecież nie wszystko! Przecież trzeba ustalić i ułożyć punkt po punkcie ustawę tej fundacji. Bo, że teraz zdecydowałam dochód z Pieśni z pożogi przelać na tę fundację, to jest sprawa tymczasowa, ale jak Sz. Pan wie, z przesłanego mu odpisu testamentu, po śmierci mojej na cel ten pójść ma połowa dochodów z moich książek, więc będzie to już poważna suma (o ile oczywiście wszystko się w najbliższym czasie nie zmieni jakoś). I w ustanowieniu tej uchwały chciałabym b. wziąć udział, zanim jej prawnie nie ustali się.
Dlatego myślę tak: Będę czekała oczywiście na przyjazd Jerzego Andrz.[rzejewskiego] w obiecanym terminie, ale gdyby nie przyjechał, ja natomiast o tyle bym miała się lepiej, że miałabym nadzieję dojechania do Krakowa, tedy, opierając się na pierwszej kartce drogiego Pana, przyjadę do Was — licząc, że do końca czerwca zastanę Panów obydwu.
Gdyby Sz. Panu taka decyzja nie odpowiadała, proszę dać znać.
W razie jeżeli mój przyjazd nie będzie mógł być zrealizowany, przyznanie stypendium będziemy uważali za sprawę doraźną, a ustawę tej fundacji odłożymy albo do czasu mego lepszego stanu zdrowia, albo śmierci, kiedy siłą rzeczy sprawa mojego udziału w Komitecie będzie przesądzona.
Bardzo mi przykro, że Pana narażam na czytanie takich długich „wyznań”. Pocieszam się, że szybciej się czyta, niż pisze.
Mam jeszcze jedną wielką prośbę. Z p. Dębińską (jaka to czarująca kobieta!) zdecydowałyśmy, że z Rzeczywistości i fikcji (pamięta Sz. Pan tę książkę mego męża i jej historię?) zrobić jeden lub dwa artykuły do „Odrodzenia”, opuszczając „uraźliwe” miejsca, a pozostawiając oryginalność ujęcia. Kiedy powiedziałam, że poproszę Sz. Pana o przejrzenie mojego ujęcia tego artykułu, ucieszyła się ogromnie i powiedziała, że wtedy nie będzie już miała żadnych zastrzeżeń! Więc chyba Sz. Pana o to poproszę?
A co z recenzją Krzysztofa książki, czyżby „przeminęła z wiatrem”? Wszystko to byłoby tematem naszych rozmów na krakowskim terenie — ale, że tak, więc piszę i oczywiście wiem, że mi Sz. Pan nie odpowie… Mimo to zresztą przesyłam wyrazy najlepszej przyjaźni i gorącej sympatii —
St. Baczyńska
Przepraszam za styl i bazgraninę, ale b. mi trudno pisać.
StB
Anin, 23 VIII 1949
Szanowny i Drogi Panie,
Doznałam głębokiego wzruszenia, kiedy w lipcowym numerze „Twórczości” znalazłam wiersze Krzysztofa. Nastał bowiem dla mnie taki bolesny okres, kiedy zaczęłam wierzyć, że twórczość Krzysztofa z jakichś trudnych do pogodzenia się z nimi względów przestała interesować już kogokolwiek. Skoro już nikt, nawet najbliżsi przyjaciele, nie umieszczają jego wierszy w swych pismach, to widać tak mu się widocznie należy. Wiem, co mi na to odpowiedzą: „Straciły na aktualności” — czy wszystkie? Czy aktualność była ich jedyną wartością? Czy nawet Pan tak uważa? Czy nawet i Turowicz, który przyjechał do mnie po wiersze, które nie były wydane, a potem ich nie drukował? Czy wartości ich starczyło tylko na dwa lata? Bardzo mnie wszystkie te zagadnienia „nabolały” i dlatego nie miałam odwagi się odezwać do kochanego Pana, takiego przecież wypróbowanego przyjaciela. Bałam się „rozkleić” — nigdy bym sobie tego nie darowała, bałabym się posądzenia, że się narzucam, że gra we mnie „ambicja matki” itd. Jak Pan zresztą sam to zauważył, należę właśnie do tych stale „bojących się”.
I właśnie już u kresu tych goryczy będąc, dostaję honorarium za wiersze Krzysztofa. Tym to jest bardziej wstrząsające, że adres brzmi: Krzysztof Baczyński, Anin itd., a numeru jeszcze nie miałam, gdyż coraz rzadziej do Warszawy mogę się wybrać, a kupuję pojedyncze numery co miesiąc. Tym bardziej wzruszające, że zaczyna się dla mnie okres bankructwa również finansowego. Ministerstwo nie zatwierdziło moich podręczników w tym roku. Chwilowo jestem więc bez dochodów i bez nadziei znalezienia pracy zarobkowej. O przyjęciu jakiegokolwiek zajęcia stałego nie ma mowy przy moim stanie zdrowia. Obecnie żyję tak, że co kilka miesięcy biorą mnie na miesiąc do szpitala na „remont” .
Oczywiście siedzę ciągle w Aninie, o mieszkaniu w Warszawie nie ma mowy. W Warszawie będąc, prędzej znalazłabym jakąś robotę.
Piszę to wszystko nie dlatego, żebym chciała wzruszyć Pana swoją sytuacją, tylko dlatego, że przywykłam pisać do Pana jak do kogoś bardzo bliskiego, przed kim nie ukrywa się tego, co chwilowo najbardziej udręcza.
Rozumie mnie Pan, prawda?
Przypomniało mi się, że kiedy składałam pieniądze na to stypendium, nie dopłaciłam jakiejś sumy, bo nie rozporządzałam wtedy większą. Dopełnić tę sumę miały honoraria za drukowane wiersze w przyszłości w „Tygodniku” i „Twórczości” — jak wygląda ta sprawa? Czemu drogi Pan przysłał mi te pieniądze, a nie wziął ich na poczet tego, bądź co bądź, długu?
Bardzo będę zobowiązana, jeżeli Pan, pisząc kiedyś do mnie w swej największej dobroci, zechce mi to wyjaśnić. Również bardzo zależałoby mi na kilku słowach w sprawie książki męża mego Rzeczywistość i fikcja, którą kochany Pan obiecał się zająć. Wspominał Pan o drukowaniu niektórych jej fragmentów w „Twórczości” i radził Pan, wobec niefortunnych prób z Czytelnikiem, zwrócić się do jakiegoś księgarza krakowskiego.
Czy Sz. Pan był łaskaw spróbować tego, czy może w wirze swych prac zgubił Pan z pamięci? Książka jest u Sz. Pana. Ten rozdział brakujący przesłałam wtedy pocztą poleconą.
Trzeba kończyć tę niepoprawnie długą pisaninę. Proszę mi wierzyć, że choć tyle czasu nie rozmawiałam z Panem ani widziałam, ma Pan w sercu moim i pamięci miejsce nigdy nie zatarte i nigdy nie zapomnę dowodów najlepszej, prawdziwej przyjaźni Pana dla mojego syna.
Będę bardzo czekała na kilka słów od Pana —
Oddana
Stefania Baczyńska
Testament
Według orzeczeń lekarzy choroba moja może spowodować śmierć nagłą w dość szybkim czasie.
Dlatego chcę testamentem ustalić te sprawy, których rozwiązanie sprawiłoby może trudność bliskim mi osobom, które się mną interesują.
Chcę również, ażeby to rozwiązanie było zgodne z moimi przekonaniami, którym byłam wierna całe życie.
Dlatego pieniądze, które będę posiadała w chwili mojej śmierci, jak również te, które będą przypuszczalnie wpływały po mojej śmierci jako honorarium za moje, śp. męża mego i śp. syna mego — książki, przeznaczam jedynie na cele społeczne.
Wola moja da się sprowadzić do następujących punktów.
Wszystkie honoraria za książki (których wydania przewiduję) moje, męża mego, śp. Stanisława Baczyńskiego, oraz syna mego, śp. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (których jestem prawną spadkobierczynią i spadkobierczynią ich praw autorskich) przeznaczam na dwa cele.
Primo: Ufundowanie „Funduszu Stypendialnego Imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego” dla młodego, utalentowanego, początkującego literata (poety) celem dostarczenia mu materialnej pomocy, która mu pozwoli bodaj na czas pewien na poświęcenie się wyłącznie pracy literackiej.
Szczegóły organizacji tego Stypendium powierzyłam profesorowi Kazimierzowi Wyce (Kraków), który po mojej śmierci przejmuje wszystkie w druku i w rękopisach pozostające prace mego śp. syna oraz puściznę jego malarską, Jerzemu Turowiczowi, redaktorowi „Tygodnika Powszechnego” (Kraków), oraz Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, redaktorowi „Nowin Literackich” i prezesowi Zw.[iązku] Literatów, i Andrzejewskiemu Jerzemu (literatowi) jako głos doradczy. Stanowić oni będą Komitet Kwalifikacyjny.
O ile Fundusz Stypendialny powstanie jeszcze przed moją śmiercią, głos mój będzie miał znaczenie w powziętych decyzjach.
Zaliczając przypuszczalne dochody z prac mego śp. męża, Stanisława Baczyńskiego, do ogólnej sumy spadkowej, biorę pod uwagę niejednokrotnie prowadzone z nim za życia rozmowy, w których zgadzaliśmy się oboje, że jakikolwiek zdobyty własną pracą i własnym wysiłkiem majątek nie może stać się łatwo zdobytą schedą dla tzw. spadkobierców, ale powinien wrócić do społeczeństwa.
(W tym wypadku zresztą sprawa innych prawnych spadkobierców nie istnieje.)
Stypendium ma być udzielane zasługującym na to kandydatom, Polakom, bez brania pod uwagę ich przekonań politycznych i oczywiście — różnic wyznaniowych.
Drugą część pozostałych z corocznych dochodów pieniędzy przeznaczam na dwie istniejące u nas instytucje opieki nad dzieckiem bezdomnym: R. T. P. D. i Caritas (po połowie).
Podział na te dwa cele (Stypendium i Opieka nad Dzieckiem Bezdomnym) ma być w stosunku takim, aby stypendium mogło się stać istotnie pomocą dla wybranego kandydata, reszta zaś sumy, która będzie do dyspozycji — ma być przeznaczona na opiekę nad dzieckiem bezdomnym.
Jednocześnie zaznaczam, że całą pozostawioną przeze mnie bibliotekę (niestety w ¾ zdewastowaną w czasie Powstania) przeznaczam jako dar dla Biblioteki Narodowej z warunkiem, żeby książki te były znaczone ex librisem naszej rodziny. Paczka ex librisów oraz sztanca będzie dołączona.
Oryginalny obraz malarza Strzemińskiego (na szkle), który w r. 1926 otrzymał od autora śp. mąż mój, oraz portret męża mego pędzla Mariana Puffkego (po odrestaurowaniu) przeznaczam dla Muzeum Narodowego.
W sprawie ruchomości i reszty pozostałych po mnie cenniejszych przedmiotów pozostawiam list do przyjaciół moich pp. Radzikowskich Zofii i Zbigniewa (Warszawa, Polna 42) do rozporządzenia zgodnie z moją prośbą lub ich osobistą decyzją.
W tym również liście będą zawarte szczegóły dotyczące mego pochówku.
Dosłowne odpisy niniejszego Testamentu przesyłam do Związku Autorów, Kompozytorów i Wydawców Zaiks w Warszawie, do prof. Kazimierza Wyki w Krakowie i redaktora Jerzego Turowicza w Krakowie.
Dnia 24 III 1948 r.
Stefania Baczyńska
Anin, Królewska 15
Regulamin
Funduszu Stypendialnego
im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego
1. Fundusz stypendialny im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego ustanowiony zostaje przez p. Stefanię Baczyńską jako właścicielkę praw autorskich Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Stanisława Baczyńskiego i własnych.
2. Celem funduszu jest przyznawanie w ramach określonych przez dalsze punkty stypendiów młodym, początkującym pisarzom dla umożliwienia im pracy literackiej.
3. Podstawą materialną funduszu są dochody autorskie z książek i wszelkich prac literackich Stefanii Baczyńskiej, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Stanisława Baczyńskiego.
4. W zasadzie stypendium winno być przyznawane corocznie, w wysokości odpowiadającej kosztom skromnego rocznego utrzymania jednej osoby.
5. Jeżeli dochody będące podstawą funduszu przekroczą ową przypuszczalną kwotę stypendialną, nadwyżka ma być przeznaczona na cele opieki nad dzieckiem bezdomnym i przekazana po połowie Stowarzyszeniu Caritas i Robotniczemu Towarzystwu Przyjaciół Dzieci.
6. Jeżeli dochody owe nie dosięgną przypuszczanej kwoty stypendialnej, winny być w całości przeznaczone na stypendium; gdyby zaś nie dosięgały nawet 50% owej kwoty, celem spełnienia warunków określonych w punkcie 2 stypendium należy przyznawać raz na 2 lata.
7. O wyborze kandydata na stypendium, o wysokości stypendium i o ewentualnym podziale kwoty decydować ma Komitet Kwalifikacyjny złożony z Jerzego Andrzejewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Jerzego Turowicza i Kazimierza Wyki zaproszonych przez fundatorkę stypendium.
8. Pierwsze stypendium zostaje przyznane w wysokości 100 000 zł (słownie: sto tysięcy złotych) w roku 1948. Kwota ta winna służyć dla orientacji przy ustalaniu wysokości stypendium w latach następnych.
9. W razie jeżeliby z jakiejkolwiek przyczyny któryś z członków Komitetu Kwalifikacyjnego nie mógł pełnić swojej funkcji, pozostali członkowie Komitetu mają prawo kooptacji do liczby czterech.
10. Niniejszy regulamin nabiera mocy prawnej z chwilą śmierci fundatorki. Do tej chwili stypendium może być przyznawane w miarę posiadanych funduszów i za decyzją fundatorki.
11. Niniejszy regulamin został opracowany przez fundatorkę stypendium oraz członków Komitetu Kwalifikacyjnego.
Stefania Baczyńska, Jerzy Andrzejewski [brak podpisu], Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Turowicz, Kazimierz Wyka
Kraków, dnia 5 VII 1948
Protokół z zebrania Komitetu Kwalifikacyjnego Funduszu Stypendialnego
im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, odbytego w Krakowie w dniu 5 lipca 1948
W zebraniu udział wzięli: Stefania Baczyńska, Jerzy Turowicz i Kazimierz Wyka, którzy po zaznajomieniu się z opinią nieobecnych na zebraniu Jerzego Andrzejewskiego i Jarosława Iwaszkiewicza jednomyślnie postanowili przyznać stypendium w roku 1948 TADEUSZOWI RÓŻEWICZOWI.
Stefania Baczyńska, Jerzy Turowicz, Kazimierz Wyka
STEFANIA BACZYŃSKA z domu Zieleńczyk, ur. 1890, zm. 1953. Nauczycielka, autorka podręczników szkolnych, pisarka, tłumaczka, matka Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, ur. 22 I 1921. W 1912 poślubiła Stanisława Baczyńskiego (1890–1939), krytyka, publicystę, żołnierza Legionów. Wykładała w Seminarium Nauczycielskim Katolickiego Związku Polek w Warszawie (1922–32). Opublikowała wielokrotnie wznawiany podręcznik do nauki ortografii w szkole powszechnej Patrzę i opisuję (1925). W czasie okupacji w Warszawie. Po upadku powstania warszawskiego zamieszkała w Aninie pod Warszawą. Zmarła 15 maja 1953 w zakładzie opiekuńczym na Służewie.
KAZIMIERZ WYKA ur. 1910, zm. 1975. Historyk literatury, krytyk, prozaik. Debiutował w 1930 na łamach „Kina” artykułem O najlepszych filmach sezonu. Pierwszy tekst krytyczno‑literacki, poświęcony Nocom i dniom M. Dąbrowskiej, ogłosił w poznańskim tygodniku „Kultura”, 1932. W 1933–34 przebywał w Belgii i we Francji jako stypendysta Funduszu Kultury Narodowej. W 1934 został młodszym asystentem w Seminarium Historii Literatury Polskiej UJ. W 1935 ożenił się z Jadwigą Szybińską (1904–1988), urzędniczką. W 1937 doktoryzował się na podstawie rozprawy Studia nad programem Młodej Polski, której promotorem był prof. S. Kołaczkowski, wydanej drukiem w 1959 pt. Modernizm polski. W czasie okupacji w Krzeszowicach, zatrudniony w tartaku ojca. Brał aktywny udział w konspiracyjnym życiu naukowym i literackim. W 1940 ukrywał się w majątku L. H. Morstina w Pławowicach. Współpracował z konspiracyjnym „Miesięcznikiem Literackim” (1942–43), drukował też w „Kulturze Jutra”. Po zakończeniu II wojny w Krakowie, kontynuował pracę naukową na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Jerzy Andrzejewski, Stefania Baczyńska, Tadeusz Gajcy, Karol Irzykowski, Karol Ludwik Koniński, Czesław Miłosz, Jerzy Turowicz, Kazimierz Wyka
„Pod okupacją. Listy”
Wstęp: Marta Wyka, inicjatorka tomu
Ułożył, przypisami i notą wydawcy opatrzył: Maciej Urbanowski
Redakcja: Paweł Bem, Barbara Toruńczyk
Zeszyty Literackie, Warszawa, 2014
s. 241-277.