TOMAS VENCLOVA, Wiersze
Do starszego poety
Na balkonie roztopy. Jedwabny abażur rozpraszał światło żarówki
i rzucał cienie na ściany. Jeden z nich sięgał
posągu, inne zbiegły w przeciwną stronę, starając się
wyjrzeć przez okno. „O tutaj — dwie dobre linijki”.
To nas łączyło. Prócz tego widzieliśmy wszystko inaczej:
wierzbinę płaczącą przy murze, tarasy z rudego kamienia,
koronki morskiej piany na rozpalonym piasku. Tak, odnajduję w sobie
twój szacunek dla rytmu, lęk przed bezkształtną materią,
lecz mam w pamięci też coś, czego wcale nie chcę pamiętać: jak ciągle
rósł między nami dystans — rósł nawet wtedy, gdy razem
krążyliśmy długo po skwerze, na gęstniejącym chłodzie,
i kiedyśmy razem siedzieli w trawie nad brzegiem Naroczy, zadarłszy głowy
do góry, by móc podziwiać, jak niebem
dryfuje strzępiasta mapa, aż zniknie — hen, wysoko.
To wcale nie było łatwe. Miałem z piętnaście lat,
gdy dostrzegłem twoje słabości, o których nie miałeś pojęcia,
bodaj, chełpiłeś się nimi. To przede wszystkim dlatego
uczyłem się, jak oddychać rozrzedzonym powietrzem,
podróżować na pace, zapalać zapałkę na deszczu,
przyrządzać cienką kawę, jak lekceważyć siebie —
jakby to miało dać pewność, że twoim nie będą podobne
ani mój głos, ani pismo. I tak wciąż wiedziałeś więcej ode mnie:
o ziemi za słupem granicznym, o epoce, co zakreśliła
horyzont naszych zachowań; możliwe, że i o śmierci
(bo raz byłeś jej bliski); a także o mowie,
która wybrała nas obu. O sylabie, przyimku, akcencie.
I jeszcze dziś słyszę, jak mówisz: „Oko´lice? Winno być: okoli´ce”,
Jakby od tego zależało zbawienie. Może i zależało.
Mawiałeś: „Gdy mnie już nie będzie…” — i sam nie wierzyłeś w te słowa.
Jak wszyscy, bałeś się zniknąć. Jak wielu, ty także ufałeś,
że książki zapewniają przynajmniej poślednią
nieśmiertelność. Może zrozumiałeś, że i one zdradzają,
ale było już trochę za późno. Czasom się nie sprzeciwiałeś.
(„Czy można winić kogoś, kto prowadzi samochód
zgodnie z zasadami ruchu?”). Oczywiście, były i takie dni,
o których próbowałeś zapomnieć. Przyjaciele
za drutem kolczastym. Niektórym pomogłeś — jak mówiłeś, nie zawsze
tym zdolnym do dobrej pamięci. Żyłeś jak twoi rówieśni,
tyle że w zgodzie ze sobą — bym mógł bezgłośnie poruszać ustami,
powtarzając słowa, które nie prowadziły cię w ostatniej drodze:
wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie. Bez żadnych koszmarów.
A światłość wiekuista niechaj im świeci. Jak lampka na szychcie.
Ostatnio śnisz mi się rzadko.
Lecz czasem wciąż się to zdarza. Spieszymy się obaj na dworzec,
potykamy się, nie zdążamy na czas. Jestem już na peronie,
pociąg za minutę odchodzi. Koniecznie muszę cię odnaleźć,
wiem jednak, że cię nie znajdę — ociągasz się, bo walizka ciężka,
korytarze kręte i za dużo schodów. Jednak wciąż gdzieś jesteś,
dopóki podążam śladem twoich kroków, nierównego oddechu,
bólu za mostkiem (co od czasu do czasu zdarza się i mnie).
Twoje gesty żyją we mnie, choćbym się nie wiem jak temu sprzeciwiał.
Twoja dykcja odzywa się w mojej, choć mówię inaczej. Gdy jest mniej ciebie,
Jest mniej także mnie. — Pewnego dnia obudzę się na dworcu
i zobaczę ciebie. Latarnia na końcu wagonu zakołysze się
i zacznie oddalać — coraz prędzej i prędzej — a my dwaj stać będziemy,
nie patrząc na siebie nawzajem, obcy i tożsami.
1998
TOMAS VENCLOVA
tłum. Beata Kalęba
TOMAS VENCLOVA ur. 1937. W Zeszytach Literackich ogłosił swoje wiersze (Rozmowa w zimie, 1989 i 2001 – wydanie poszerzone) oraz eseje: Niezniszczalny rytm (2002), Opisać Wilno (2006), Z dzienników podróży (2010), Czesław Miłosz / Tomas Venclova, Powroty do Litwy (2011). Na jego osiemdziesięciolecie „Zeszyty Literackie” opublikowały tom jego wierszy wybranych Obrócone w ciszę oraz rozmowę‑rzekę z Ellen Hinsey Magnetyczna Północ. Członek zespołu redakcyjnego „ZL”.
BEATA KALĘBA adiunkt na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykłada i tłumaczy literaturę litewską.
Zobacz także