JAKUB ZGIERSKI
Stwarzanie poprzez innych. Rozmowa z Dorotą Krawczyk-Janisch o Krzysztofie Jungu

Krzysztof Jung, fot. Grzegorz Kowalski



JAKUB ZGIERSKI
Stwarzanie poprzez innych. Rozmowa
z Dorotą Krawczyk-Janisch
o Krzysztofie Jungu


JAKUB ZGIERSKI: Jak to się stało, że zostałaś wykonawczynią testamentu Krzysztofa Junga?

DOROTA KRAWCZYK-JANISCH: Byliśmy bliskimi przyjaciółmi, a on nie miał własnej rodziny. Zadzwonił do mnie do Berlina i powiedział, że chciałby napisać testament. Zapytał, czy zgodzę się być jego wykonawczynią. To było kilka lat przed jego śmiercią. [Krzysztof Jung zmarł 5 października 1998 roku wskutek ataku astmy]. Miał 43 lata? 44? Zgodziłam się, choć oczywiście myślałam, że zwariował. Nie przeczuwałam, że umrze tak jak umarł. Z kolei jego prześladowała myśl o śmierci, upływie czasu, samotności. Jako bardzo młody chłopak wypadł z okna, ciężko się zranił. Poza tym w pewnym momencie, po dłuższym czasie niechęci do tego pomysłu, zaczął jeździć samochodem. Miał wtedy takie myśli: różnie bywa, są wypadki, coś się może stać.


J.Z.: Jak zareagowałaś?

D.K.-J.: Przytłoczyło mnie to. Nie znałam wszystkich jego dzieł, dużo szkicował, dużo rzeczy wkładał gdzieś do szuflady i do dużej skrzyni pod tapczanem. Powiedziałam: „Ja nie będę wiedziała co mam z tym wszystkim zrobić. Nie znam się. Nie jestem historykiem sztuki ani artystką”. A on na to: „Masz Grzesia Kowalskiego i Wojtka Karpińskiego. Grzegorz na pewno będzie mógł coś doradzić”. I rzeczywiście, już po jego śmierci był taki moment: mam te wszystkie rzeczy, mogę część rozparcelować między przyjaciół, podjąć pewne bolesne decyzje, ale co z dziełem? Szkice, karteluszki, dokumenty – zbiorowisko wszystkiego. Grzegorz poradził mi wtedy, żebym zapytała Marylę Sitkowską z Muzeum ASP, czy tego nie przyjmie. Zgodziła się, a Grzegorz z Wojtkiem zrobili wstępną selekcję. Prace Krzysia, a także najważniejsze notatniki i szkicowniki poszły do muzeum. Ale to nie był koniec. Jakiś czas potem byłam w mieszkaniu Krzysia w momencie, gdy ono miało być sprzedane. To oznaczało, że z biblioteką i całą resztą – różnymi pamiątkami – trzeba było coś zrobić. Nie wiedziałam, czy te rzeczy będą kiedyś ważne, ale wiedziałam, że nie wolno mi ich wyrzucić, bo choćby byle jaka legitymacja ubezpieczeniowa, która nie ma znaczenia artystycznego, ale ma stempelki, daty… Nawet małe zdjęcie może być cenne, żeby do czegoś dojść.


J.Z.: Co z tym wszystkim zrobiłaś?

D.K.-J.: Miałam wielką metalową skrzynię frachtową z czasów, gdy byliśmy z mężem w Portugalii. Opróżniłam ją i załadowałam do niej wszystko, co, jak mi się wydawało, mogło mieć jakieś znaczenie. Resztki zdjęć, kalendarzyki, notatki, dokumenty, listy, drobne obrazki. Myślałam, że oddam te pamiątki jego dalszej rodzinie, ale nikt tego nie chciał. Ta skrzynia stała u mnie na Ochocie przez długie lata. W piwnicy. Jak się potem okazało – w nie mojej piwnicy.

Krzysztof Jung, „Stwarzanie poprzez innych i horyzont wolności”, performance, maj 1980 r., Galeria Re’Repassage, Warszawa



Człowiek, od którego kupiłam mieszkanie, miał tam dwa lokale i się pomylił, dał mi nie to pomieszczenie co trzeba. W pewnym momencie piwnica została wyczyszczona bez mojej wiedzy. A było tam mnóstwo rzeczy, których do dziś nie mogę odżałować, między innymi wielka czaszka konia, którą znaleźliśmy z Krzysiem na pustyni i do której zawsze miałam sentyment. Była cudowna, leżała w domku na Jungówce, Krzyś ją zabierał do szkoły, żeby uczniowie ją rysowali. [Od 1991 roku Krzysztof Jung pracował jako nauczyciel rysunku i historii sztuki w SLO nr 14 w Warszawie]. Na szczęście jakieś dwa czy trzy tygodnie przed opróżnieniem piwnicy byłam akurat w Warszawie i przewiozłam skrzynię do Muzeum. Jakiś palec boży? Albo Krzyś sam czuwał we własnej osobie.


J.Z.: Jaki właściwie był Krzysztof Jung? Jakie robił wrażenie?

D.K.-J.: Słowo, które bym przywołała to „żarliwość”. Był w pełni zaangażowany w to, co mówił lub robił, łącznie z organizowaniem życia codziennego w domu. Ciągle coś w nim pracowało, wiązało jedno z drugim. Był intelektualistą, ale nie intelektualistą- teoretykiem. Interesował się psychologią, literaturą, człowiekiem, jego emocjami i czytał bardzo dużo, przede wszystkim poezję, ale też na przykład Freuda i Carla Gustava Junga. Jednocześnie był bardzo naturalny. Miał w sobie delikatność, wyczucie na emocje, aurę innych ludzi. Gdy rozmawiał z tobą, to rozmawiał tylko z tobą. To rzadkie. Jednocześnie był osobą bardzo wyrazistą. Momentalnie dorzucał do rozmowy coś istotnego. Nie próbował niczego narzucić, tylko wchodził i był – bardzo widoczny. Było go słychać z daleka. Był człowiekiem tragicznym, ale jednocześnie bardzo wesołym. Miał niesamowity uśmiech i bardzo głośno się śmiał. Ten śmiech się udzielał.


J.Z.: Poza tym wyróżniał się fizycznie.

D.K.-J.: Tak, był bardzo ładny i na swój sposób egzotyczny. Próbował dowiedzieć się, czy jest żydowskiego pochodzenia. Bardzo mu się ta myśl podobała, ale nie znalazł niczego. Był podobny do matki, która jednak była blondynką, pochodzącą z Wołynia. A tę ciemną karnację i włosy miał po ojcu, który był przysadzistym starszym panem z kręconymi włosami, z charakterystyczną twarzą południowca. Zdaje się, że dziadek czy pradziadek ożenił się z jakąś Kozaczką, ognistą, smagłą Ukrainką.


J.Z.: Miał świadomość swojej urody?

D.K.-J.: Przez długi czas nie – tak mi przynajmniej mówił. Był bardzo szczupły, umięśniony i niewielki jak na mężczyznę. W związku z tym przez długi czas uważał, że jest mały, chudy, czarniawy i brzydki. Dopiero w pewnym momencie, być może dopiero w Szwecji. [Pierwszą z licznych podróży do Szwecji Jung odbył latem 1975 roku]. Zdał sobie sprawę, że zwraca uwagę i się podoba. Był pociągający, ale nie celowo uwodzicielski.


J.Z.: Jak się poruszał?

D.K.-J.: Poruszał się dosyć szybko, był bardzo sprawny, szybko chodził, ciągle w półbiegu. Gdy szedł w jakimś celu, na dworzec czy na spotkanie, to był na to nakierowany. Bardzo sprawnie ogarniał codzienność – szybko odkurzyć, ugotować i usiąść do swoich rzeczy. Świetnie pływał. Chodził na basen. Jeździł na zakupy na czerwonych wrotkach z szerokimi rolkami. Był sprawny fizycznie, zręczny, elegancki w ruchach, zwinny. Przy tym nie miał w sobie histerii ani pośpiechu. Gdy chciał, potrafił też iść bardzo wolnym krokiem, kontemplując i obserwując rzeczy wokół lub na przykład w trawie.

Krzysztof Jung, „Stwarzanie poprzez innych
i horyzont wolności”, performans, maj 1980 r.,
Galeria Re’Repassage, Warszawa


J.Z.: A jak nitkował?

D.K.-J.: Czuć było, że jest szalenie przejęty. Czuć było jego oddech. Robił to szybko, ale nie nerwowo. Miał wielką wprawę. Potrafił w końcu zanitkować całą bramę uniwersytetu.


J.Z.: Jak zabierał się za pracę nad projektem?

D.K.-J.: Potrzebował skupienia, samotności, wycofania, ciszy. To było najważniejsze i potrafił rzeczywiście te ramy sobie wygospodarować, całkowicie się wycofać. Robił małe szkice, notatki i gdy widział w konkretnym działaniu jakąś osobę, to zwracał się do niej. Wciągał w to wszystkie bliskie osoby. Ale to nie znaczy, że akcje powstawały pod konkretnych ludzi. W Miłości raz była Mary Olejniczak, raz byłam ja. Wiem tylko o jednym takim działaniu, zaplanowanym z myślą o Krasimirze Dimczewskiej, jego partnerce z czasów studiów.


J.Z.: Chodzi o Kokonienie z 1979 roku.

D.K.-J.: Tak, były cztery słupy, a między nimi Krasimira i Krzyś. Oboje byli nadzy. Weszli w tę przestrzeń i wydaje mi się, że zaczęli od jej zamykania. Motali te nici wokół – wyglądało to tak, jakby odgradzali się od nas. Motali ścianę, ale też siebie wzajemnie. On ją, a ona jego.


J. Z.: Czyżby Krasimira jako jedyna dostała nitkę od Krzysztofa?

D.K.-J.: Być może. Ona była na równi z nim w tym działaniu. Przy czym on był pomysłodawcą i twórcą, a ona tylko wzięła udział.


J.Z.: Akcje Junga często angażowały publiczność – tutaj też?

D.K.-J.: Nie. Choć tu widzę na zdjęciu, że jednak tak. [Dorota Krawczyk-Janisch przeglądała katalog wystawy Krzysztofa Junga z 1999 roku]. Może to była druga odsłona? Wyszedł i motał. Widzę, że nitkował Mary. Ale ja nie pamiętam, żebym była omotana.


J.Z.: Co właściwie oznacza w przypadku Junga słowo publiczność? Kogo zapraszał na swoje akcje?

D.K.-J.: Te działania były dla niego misterium, obnażeniem, otworzeniem się, głębokim dialogiem, więc nie mógł tego robić z każdym. Również w sensie publiczności. To były w pewien sposób działania zamknięte, przeznaczone dla osób, do których miał zaufanie. To była forma rozmowy z tymi ludźmi, a nie pokazu. Konieczne było postawienie pewnych spraw. Pytań. Nawiązanie nici porozumienia. Do pewnego stopnia też interakcja. Wyjątkiem była sytuacja w Łodzi, na festiwalu. [Ogólnopolskie Konfrontacje „Sztuka Młodych Łódź 80”].


J.Z.: Chodzi o Performance wspólny?

D.K.-J.: Tak, to się jeszcze odbyło miesiąc później w Repassage’u, w zmienionej formie i pod inną nazwą – Rozmowa. W Repassage’u byłam dodatkowo zamknięta, otulona materiałem, to było właściwie bardzo przyjemne, to rozcinanie i zdzieranie pasm tkaniny. To jeszcze taki dźwięk przyjemny wydawało…


J.Z.: W Łodzi było inaczej?

D.K.-J.: Tak, tam Krzyś musiał improwizować. Były zupełnie inne warunki – trzy krzesła, nie było tego słupa z materiału. Dosyć duża sala, wypełniona ławkami bez oparć, zainstalowanymi specjalnie na festiwal. I sporo ludzi. To był trudny emocjonalnie moment. Repassage w jakiś sposób znałam, Krzyś też. Tu nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Oboje byliśmy spięci, zdenerwowani tym wszystkim. Krzyś najpierw omotał mnie w spódnicy. Byłam rozebrana do pasa, a oni z Wojtkiem Piotrowskim byli ubrani na czarno. Dobrze mówię? [patrzy na zdjęcie] Dobrze. Siedzieli obok i wzajemnie się zszywali. Koszule, spodnie. Byli boso. Potem się rozebrali. Nie rozplątywali się, tylko odrzucili ubrania i więzy. Zrzucili skórę.


J.Z.: Czyli nie tylko Krasimira dostała nić. Był jeszcze Wojciech.

D.K.-J.: Tak. I właściwie ja też. Miesiąc później w Repassage’u Krzysztof wrzucił mi do tego słupa szpulkę nici.


J.Z.: Co z nią zrobiłaś?

D.K.-J.: Odrzuciłam. Czyli nie weszłam w interakcję.


J.Z.: Pamiętasz dlaczego? Jakie emocje temu towarzyszyły?

D.K.-J.: Tak. Nie chciałam, rozumiesz. Były jakieś napięcia i nie chciałam się z nimi motać.


J.Z.: Napięcia pozasceniczne?

D.K.-J.: Tak. Byliśmy przyjaciółmi.


J .Z.: Czy mógł na to mieć wpływ dyskomfort związany z wcześniejszym występem w Łodzi?

D.K.-J.: Trudno powiedzieć, ale tam dyskomfort był. Dość duży. Krzyś nie czuł się w tej sytuacji dobrze. On jednak lubił panować nad przestrzenią, a to było zupełnie co innego. Był przejęty, zdenerwowany. Repassage był istotnym, oswojonym miejscem wielkiej wolności. Wspaniałych spotkań różnych ludzi. I powiem ci nawet więcej – to było pierwsze miejsce, do którego Krzyś pobiegł, jak wybuchł stan wojenny. Gdy zobaczył, że jest zamknięte (potem już nigdy go nie otworzono) – to mu podcięło nogi. Powiedział, że stracił dom.


J.Z.: Ale przed stanem wojennym był też moment, że zrezygnował z prowadzenia galerii w związku z planami wyjazdu na Zachód.

D.K.-J.: Tak. Zaczął jeździć wtedy znów do Szwecji, a później do Wojtka Karpińskiego do Paryża, zanurzył się w innym świecie – tam też pracował, rysował, spotykał ludzi, robił notatki. To mu dawało oddech. A jednocześnie czuł szaloną odpowiedzialność za galerię. Bardzo nad nią panował, nie poddawał się żadnym naciskom. Polemizował z Cieślarami i Grażynką Schmidt, miał swoją wizję prowadzenia tego miejsca. Myślę, że na tyle go to pochłaniało, że w pewnym momencie chciał się od tego uwolnić, niezależnie od wyjazdu. To był dla niego zbyt duży ciężar i też chyba nie do końca jego rola. Wcześniej był zatrudniony jako sprzątaczka w Repassage’u za jakieś grosze. I chyba psychicznie to wolał, bo go to nie obciążało krytyką, rozmowami o koncepcjach. Wolał być w roli twórcy.

Krzysztof Jung, „Przemiana” (Wojtkowi Karpińskiemu), 1978 r.
fot. Grzegorz Kowalski


J.Z.: Jaka akcja Junga najbardziej zapadła ci w pamięć?

D.K.-J.: Horyzont wolności. No i ta pierwsza praca – Przemiana. Ona mną wstrząsnęła. Po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim. Akcja odbyła się oczywiście w Repassage’u na Krakowskim Przedmieściu, w miejscu dzisiejszej księgarni Liber. To było duże pomieszczenie z oknami na ulicę. Wchodziło się z bramy, prawie zawsze ktoś tam był, a okna były otwarte. Akurat w czasie tego działania były zasłonięte. Kartonem? Płótnem?


J.Z.: Słychać było odgłosy z ulicy?

D.K.-J.: Nie. Było to wszystko dobrze wytłumione, nic nie rozpraszało. Może coś było słychać, ale w momencie jak się skupiasz na działaniu, to nie dociera do ciebie nic. Nie pamiętam, ile było ludzi, ale na zdjęciu widać, że to był krąg dziesięciu, dwunastu może osób. Wszyscy przyszliśmy chyba razem, wydaje mi się, że nie było pustych krzeseł. Choć tu są puste krzesła na zdjęciu. W każdym razie jak weszliśmy, Krzyś zamknął drzwi.


J.Z.: Nie można było wyjść?

D.K.-J.: Wyjść można było. Ale nie można już było wejść. Jeśli ktoś się spóźnił, to jego sprawa. Krzyś był osobą szalenie punktualną. Szalenie porządną. Zorganizowaną. Weszliśmy i już wszystko było przygotowane. Zaciemnione okna, wyłożona podłoga, stały krzesła, Krzyś był gotowy do motania. I gdy zaczynał, było pełne skupienie. Ludzie obserwowali to z wielkim napięciem i fascynacją.


J.Z.: Wiedzieliście, czego się spodziewać?

D.K.-J.: Nie, to zawsze było zaskoczenie. Za każdym razem co innego. Wszystko wcześniej przygotowywał sam, chyba że były jakieś prace techniczne, trzeba było coś ustawić czy przynieść piasek. Nawet uczestnikom akcji nie mówił, co i jak się będzie dokładnie odbywało, co mieliby robić lub nie i na ile mają pole do popisu. Nie reżyserował tego. Sytuacje były określone tylko do pewnego stopnia. Na przykład w Rozmowie wiedziałam, że mam siedzieć, oddzierać części materiału, wypuszczać światło. Ale nie było zaplanowane, że Krzyś rzuci mi nić. Mogłam coś z tym zrobić albo nie. To się mogło potoczyć w każdą stronę.


J.Z.: A w Przemianie?

D.K.-J.: Aktor wiedział, że będzie nitkowany i zgodził się na to, że będzie nagi. Ale nie sądzę, żeby do końca wiedział, jak się to wszystko potoczy. W pewnym momencie wszedł, usiadł na podłodze i Krzyś zaczął go motać. Co chwila robił wypady w naszą stronę. I nagle mieliśmy nici w ręku. Zdałam sobie sprawę, że jak za nie pociągnę, to zadam aktorowi ból. Siedziałam więc jak trusia. On się zaczął wyplątywać, to się napinało, rozprężało… [pauza]. Patrzę na zdjęcia i nie wiem, czy czegoś nie pomyliłam, że ja miałam nić w ręku. Ale na pewno byliśmy zamotani, jeśli chodzi o krzesła i dolną część ciała. Trudno się było ruszyć – to à propos ewentualnego wychodzenia – żeby nie zadać temu człowiekowi bólu.

W pewnym momencie Krzyś zakończył motanie i odszedł: nie pamiętam, czy schował się za załom, czy usiadł gdzieś z boku. Byłam pochłonięta sytuacją. W każdym razie zniknął, a myśmy z tym zostali, z tym Rysiem leżącym. Pamiętam, że po jakimś czasie chyba Wiktor Gutt zaczął się ruszać. Wtedy ten człowiek zaczął reagować i nagle się przewrócił, był zamotany ze zgiętymi nogami. Próbował się wyplątać, napinając mięśnie, rozciągając. To jakiś czas trwało i było bolesne. Czułam, że on się męczy. Było to też widać – mocne światło, bardzo jasne ciało, nici się w nie wrzynają… W pewnym momencie się wyplątał i wyszedł. A myśmy tak z tym zostali.


J.Z.: Pozostał ślad w galerii?

D.K.-J.: Z tego, co pamiętam, to nie. Krzyś to wszystko zwinął. Gdzieś powinien być kłąb czerwonej nici, ale czy to z tego działania? W tej skrzyni. Gdzieś potem zawsze leżały, w torbach, przy pracach. Resztki.


J.Z.: Zachowała się dokumentacja fotograficzna, ale jej status jest, zdaje się, nieco dwuznaczny.

D.K.-J.: Tak, bo to powtórka. Niektóre akcje były robione specjalnie po raz drugi z myślą o zdjęciach. Nie jestem pewna, czy właśnie nie Przemiana. Tak samo Miłość – była robiona trzykrotnie, dwa razy z Mary, a raz ze mną. Oczywiście nie było pozowania, zatrzymywania się pod zdjęcie. To było normalne działanie, tylko przy bardzo niewielkiej liczbie osób.


J.Z.: Kto robił te zdjęcia?

D.K.-J.: Grzegorz Kowalski. Była wokół tego wielka dyskusja. Grzegorz – uważał, że będzie wielka szkoda, jeśli tego nie utrwalimy. A Krzyś się nie zgadzał. Mówił, że nie chce, że jemu na tym nie zależy, że to są jednorazowe wypowiedzi, zagęszczone emocjonalnie i że obecność fotografa sprawi, że to wszystko pryśnie. Ale dał się namówić.


J.Z.: Chciał, aby to było efemeryczne i – jak wynika z naszej rozmowy – jest efemeryczne. Niektóre rzeczy zostają w pamięci, inne rozdwajają się na różne scenariusze.

D.K.-J.: Tak, nakładają mi się różne rzeczy. Niektóre bardzo dobrze pamiętam – w takich przebłyskach, a niektóre mi się zacierają i bardzo trudno je odkopać. Jak to się zaczęło, dlaczego tak było. Może gdyby zapytać Grzegorza Kowalskiego albo Wiktora Guta – powiedzieliby zupełnie co innego, pamiętaliby lepiej lub inaczej. [patrzy na dokumentację akcji Stwarzanie przez innych i Horyzont Wolności] Na przykład tutaj – czy mieliśmy nici w dłoniach? Musieliśmy mieć. My weszliśmy, a Krzyś był przysypany piaskiem. Był właściwie usypanym kopczykiem, leżał na wznak między słupami. Jak to się stało, że mieliśmy nici? Ktoś je przekazał? Jak to było? W każdym razie mieliśmy je w ręku, a on był do nich przywiązany. Czuł i reagował. Trzymając te nici i ruszając się – a niektórzy specjalnie ciągnąc – sprawialiśmy, że powstawał. Wyłaniał się. Przekręcił się i leżał na brzuchu. Potem wstał. Musiał mieć nici przy sobie, bo zaczął motać przestrzeń. Nie wiem, jak to zrobił technicznie, ale w pewnym momencie zaczął się po tym wspinać. Stał wyżej, nie na piasku, ale na niciach.

Krzysztof Jung, Działanie na bramie Uniwersytetu Warszawskiego, październik 1978 r.


J.Z.: Był wciąż powiązany z wami?

D.K.-J.: W pewnym momencie już nie. Zerwał nici. Wyswobodził się. Zaczął stwarzać swoją rzecz i unosić się coraz wyżej.


J.Z.: Co potem?

D.K.-J.: Wyszedł? Wymotał się? Czy zgasło światło? Chyba pamiętam coś takiego. Zgasło światło nie w samym pomieszczeniu, ale na centralnej scenie. Wtedy stało się jasne, że to koniec. Mogło być tak.


J.Z.: To było też powtórzone do fotografii?

D.K.-J.: Wydaje mi się, że nie. Ale nie jestem pewna.


J.Z.: Bo na zdjęciach są odsłonięte okna.

D.K.-J.: Właśnie! Odsłonięte okna, naturalne światło, to robiło ogromną różnicę. A skoro okna były otwarte, to wyklucza zgaszenie światła. Poza tym musiał zagospodarować tę przestrzeń wcześniej, bo widzę, że była cała zamotana, nici wychodziły poza same słupy, prawie na cały sufit.


J.Z.: Jeśli nie zgasło światło, to co się stało na koniec?

D.K.-J.: Pamiętam, że potem w tym piachu posadzone zostały jakieś roślinki. Chyba przez niego. A może wyszedł z tych nici i je rozdał? Fasolki, nie fasolki… Nie pamiętam. W każdym razie były różne działania wykorzystujące pozostałości tej akcji. Pamiętam Wojtka Piotrowskiego, który spalił tam coś papierowego, rozniecił ognisko w tym piachu. Nie wiem, co to było, jego trzeba by zapytać. Może jakiś list. Coś, co miało znaczenie dla nich obu. Może Krzyś wiedział.


J.Z.: A ty wykonałaś jakieś działanie?

D.K.-J.: Tak. Po Horyzoncie wolności postanowiłam rozkuć kamień, nie pamiętam, dlaczego wymyśliłam właśnie takie działanie. Nie jestem rzeźbiarką ani artystką. Znalazłam kamień, który mi się podobał, położyłam na podłodze w Repassage’u, pożyczyłam od Barbary Falender dłuto i bardzo długo usiłowałam go rozłupać. Nie udało się. Nawet dziurki większej nie zrobiłam. Potem przyszła Barbara i powiedziała: „Kochana, nic dziwnego, że nie możesz tego rozbić, to jest granit”. W tym momencie Krzyś się zaśmiał, bo to było bardzo charakterystyczne działanie dla mnie: coś wybrałam, nie wiedząc dokładnie co i potem się z tym strasznie namęczyłam, bez efektu. Z nikim nie rozmawiałam, nikomu nie pokazałam tego kamienia, tylko sobie wbiłam do głowy, że coś zrobię.


J.Z.: Brałaś udział jako aktorka w jeszcze jednej akcji – Miłości.

D.K.-J.: Tak, ze Słomą, w sesji do zdjęć. Wcześniej tę akcję wykonywała z nim dwa razy Mary Olejniczak. Nie wiem, dlaczego za trzecim razem jej nie było. W każdym razie siedzieliśmy nadzy, zwróceni do siebie tyłem. Krzyś – również nagi – wiązał nas i częściowo podwiązywał do przestrzeni. Potem usiłowaliśmy się wydostać z więzów, zbliżając się lub oddalając, żeby móc się swobodnie podnieść. Te pozornie delikatne nici szalenie ograniczały, a próba ich zerwania pociągała drugą osobę. Ważny był element nagości. Czuło się każdy ruch drugiej osoby. Trzeba było współgrać. Spróbować zmienić tę sytuację i nie pozostawać w niej długo.


J.Z.: No właśnie – jak długo to trwało?

D.K.-J.: Bo ja wiem? Dosyć długo. Spore zmagania z materią. Nici się w końcu zrywały, ale to nie było przyjemne. Można było częściowo je zsunąć, jak się poluzowały. Oczywiście można było się jeszcze bardziej zaplątać. Można to było zrobić lepiej lub gorzej. Trzeba było uważać.


J.Z.: Podobno w jednej z tych akcji pojawił się ogień.

D.K.-J.: Tak, Grzegorz mi opowiadał, że nici zaczęły się1… Ale ja tego działania nie widziałam, trzeba by jego zapytać. Na pewno nie zrobił tego Krzyś, on by się bał, że się ktoś poparzy, tak myślę.


J.Z.: Były jeszcze jakieś akcje, które zapadły ci w pamięć?

D.K.-J.: Pamiętam jeszcze działanie w Dziekance. Dużo później, w 1989 roku, działanie będące rodzajem epitafium dla Konstantego Jeleńskiego, którym Krzyś był bardzo zafascynowany po swoich podróżach. Przyszło bardzo dużo ludzi. Staliśmy, nie było żadnych krzeseł. Była jasna płachta, Darek Chudzik się na niej położył i był przez Krzysia motany do innej płachty, zawieszonej powyżej. Pamiętam Darka, który się tego wyplątuje. I że jak wstał, to zostawił odcisk swoim ciałem, prawdopodobnie w gipsie. Było dosyć ciemno. Dopiero, gdy zaczął wychodzić, pojawiła się skierowana na niego smuga światła. To było niesamowite i piękne! Potem pamiętam Krzysia i kamienie. Nie jestem pewna, czy były od początku, czy Krzyś je położył w pewnym momencie. Leżały w pewnej odległości od siebie i wytaczały jakby drogę. Po wyjściu Darka nagi Krzyś zaczął na nich zapalać – nie wiem – świeczki? Jakieś ogniki w każdym razie. Te światełka musiały być małe. Może takie jak teraz – tealighty?


J.Z.: Jak to się skończyło?

D.K.-J.: Wyszedł? Odszedł na bok? Zawsze zostawał pewien moment, że nie wiedzieliśmy, czy to już. Zawieszenie i skupienie. W końcu ktoś odważał się to przerwać i decydował, że jest koniec.

z DOROTĄ KRAWCZYK-JANISCH
rozmawiał Jakub Zgierski

DOROTA KRAWCZYK‑JANISCH germanistka, lektorka języka polskiego w Berlinie, przyjaciółka Krzysztofa Junga i opiekunka jego spuścizny, współtwórczyni wystawy „Krzysztof Jung. Zeichnungen” (Krzysztof Jung. Rysunki) w berlińskim Schwules Museum (16 III – 1 VII 2019).

JAKUB ZGIERSKI, kulturoznawca. Członek zespołu programowego Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego (FINA). Kurator wydarzeń poświęconych nowym zjawiskom w kulturze audiowizualnej i cyfrowej. Autor związany z działem literackim Dwutygodnik.com i Notesem Na 6 Tygodni. Redaktor i tłumacz książek o sztuce i kulturze audiowizualnej.


Rozmowę publikujemy dzięki uprzejmości Galerii Salon Akademii ASP w Warszawie. Przedruk w: „Krzysztof Jung – Przemiana”, red. J. Zgierski, Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie, Fundacja Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Warszawa 2016, s. 7-29.


Przypisy

1 Grzegorz Kowalski wspominał: „Nastąpił moment, który powinno się zapamiętać – pojawienie się ognia. Niestety nie umiem powiedzieć, w jaki sposób i w jakiej formie (świeca? zapałka?) się pojawił. Czy wniósł go autor? Jednakże to ogień pełgający po niciach i rozpalający się gwałtownie w miejscach ich zagęszczenia – niszczył sieć, w której znajdowały się postaci. Potwierdza to wspomnienie Sławka [Gajusia], który pamięta moment, gdy jednej z nich zapaliły się włosy, a on w naturalnym odruchu pomocy rzucił się i gasił je gołymi dłońmi. Natomiast ja zapamiętałem niezwykły estetyczny efekt: liczne małe płomyczki pełgające w górę po niciach konstrukcji zwisającej z sufitu, na różnych wysokościach i z nierówną szybkością pożerające bawełniane sploty, destruujące napięcia, przenoszące się na nowe nitki i nowe połacie pajęczyny. A także wysoką postać Sławka, który gasił pojedyncze płomyki palcami. To on zdominował ostatnią odsłonę – z powagą starał się opanować destrukcyjną siłę ognia. Niedawno dowiedziałem się, że wówczas poważnie poparzył sobie dłonie (głównie podczas gaszenia włosów) i że do dzisiaj ma blizny na rękach”.