ADAM SZCZUCIŃSKI
Neapol, Poggioreale, Dragonea, Eurydyka
Gustaw Herling‑Grudziński, Dragonea, 1988. fot. © Bohdan Paczowski.
Dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego
ADAM SZCZUCIŃSKI
Neapol
Poprzedni pobyt w Neapolu był krótki i niezbyt udany. Zmęczeni dotychczasową podróżą chodziliśmy zaułkami miasta niczym nocni stróże wyczekujący świtu. Tym razem przyjechałem tu na dłużej, pełen nadziei, że zagłębię się w Neapolu jak w książce, od której nie można się oderwać. Czytanie miasta – powolne literowanie nazw ulic, napisów na cokołach, tajemna lektura skrzyżowań, ścieżek i nieznanych przybyszom z zewnątrz skrótów – to czynność wymagająca wyostrzonego spojrzenia, zmiany duktu podróży, spowolnienia kroku i oddechu. Wojciech Karpiński pisał o Neapolu: „Miasto skryte, pełne napięć i sprzeczności. Stare dzielnice są mroczne, hałaśliwe, melancholijne i nieprzystępne. Miasto dziwnego wyrafinowania, urody, nagle przed czytającym w jego mieszkańcach i budowlach odkrywa zaułki ludzkiej nędzy. Każe pamiętać: taki jest człowiek, także taki”. Podobno Konstanty Jeleński uważał Via dei Tribunali za najpiękniejszą ulicę na świecie. Nie potrafię tego zrozumieć. Neapol nie jest miastem pięknym, nie może się równać z Rzymem czy Florencją; jest jednak miastem szczególnie nam bliskim, stanowi bowiem tło opowiadań i dziennika Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego. Pisarz mieszkał tu przez wiele lat, tutaj, na cmentarzu Poggioreale, został pochowany.
Spaceruję po Neapolu śladami Herlinga
i bohaterów jego opowiadań. „Trasa moich rzadkich spacerów porannych jest
zawsze jednakowa: od placu Świętego Dominika do placu Jezusa, przed powrotem do
domu odpoczynek w majolikowym krużganku Świętej Klary” – wyznaje bohater Krótkiej spowiedzi egzorcysty. W Madrygale żałobnym czytamy: „Wszystko
odbywało się w promieniu kilkuset metrów. Z placu Świętego Dominika, gdzie
niegdyś znajdował się pałac rodziny Gesualdo, przeszedłem krótkim odcinkiem
Spaccanapoli, nie wstępując po drodze do ulubionego kościoła Świętej Klary, na
Piazza Gesù, placu Jezusa, i zajrzałem dość niechętnie do Chiesa Gesù, kościoła
Jezusa. Niechętnie, bo za oryginalną fasadą dawnego pałacu renesansowego krył
się ociężały, przeładowany wystrój barokowy”. Tu, w Chiesa del Gesù Nuovo,
pochowano nieszczęsnego Carla Gesualdo, „księcia muzyków”. Po lewej stronie, u
stóp ołtarza poświęconego Ignacemu Loyoli, znajduje się płyta nagrobna
madrygalisty. Pisarz miał rację, wnętrze kościoła przytłacza nadmierną liczbą
ozdób. Zupełnie inne wrażenie wywiera pobliski klasztor Santa Chiara. Kościół
jest ascetyczny, piękny. To tutaj rozpoczyna się opowiadanie Podzwonne dla dzwonnika. Przyglądam się
klasztornej wieży. Niczym odgłos dzwonu powracają słowa: Morirò senza la mia campana.
Wszedłem na krótko do katedry, gdzie
upłynnia się krew świętego Januarego. Niedaleko stąd jest kościół Santa Maria
Donnaregina, w którym pracował jako murarz Sebastiano, tragiczny bohater
opowiadania Pietà dell’Isola.
Niestety, kościół jest zamknięty, nie można go zobaczyć. „[Sebastiano] spędzał
codziennie godzinę przerwy obiadowej w chłodnej nawie Donnareginy, wpatrzony z zachwytem w grobowiec Marii Węgierskiej
dłuta Tino di Camaino i w freski Cavalliniego, lub zachodził do bocznej Capella Loffredo ozdobionej freskami
uczniów Giotta i Cimabue”. W innym miejscu Herling pisze, że owalna twarz
leżącej królowej miała natchnąć Modiglianiego. „Widziałem dużo rzeźbionych i
malowanych Twarzy Umarłych, ale nigdy bardziej przejmującej w uchwyconym przez
artystę sekrecie Snu i Śmierci”.
Szukajmy dalej. „Piazza del Mercato – czytamy – znajduje się między ulicą portową i główną, antyczną arterią miasta, którą lud – łącząc w jedną całość równy rząd dawnych zaułków cechowych – nazywa Spaccanapoli, linią rozłupującą Neapol”. To na tym placu Masaniello sprzedawał ryby. Zabito go potem w pobliskiej świątyni Santa Maria del Carmine. Po drugiej stronie placu znajduje się kościół Świętego Eligiusza z Łukiem Sprawiedliwości. Na rynku oprócz straganów, jak pisze Herling, dość często ustawiano także szubienicę. W innej części miasta, w drodze do Museo Capodimonte, przeszedłem przez most (Ponte della Sanità) rozpięty ponad dachami domów. Tutaj zginął Il Pipistrello, wrzucono go potem do dołu jak psa. Niedaleko stąd cmentarz Fontanelle z Suor strega. W Certosa di San Martino na wzgórzu płótno Ribery – Herling wspomina o nim w szkicu poświęconym hiszpańskiemu malarzowi. W Museo Capodimonte niezwykły obraz Masaccia. W 1977 roku Herling zanotował: „Patrząc na obrazy Bacona, myślałem o czarnej perle naszej pinakoteki neapolitańskiej: o Ukrzyżowaniu Masaccia, w którym głowa Chrystusa wyrasta z torsu, jakby przetrącono Mu kręgosłup przed przybiciem do krzyża”. W kaplicy San Severo piękna alabastrowa postać Chrystusa przykryta całunem. Herling pisał w Dzienniku o diabolicznym Raimondo di Sangro, księciu San Severo, zleceniodawcy rzeźbyi „neapolitańskim Fauście”. Nie wszystkie miejsca zdołałem odwiedzić. Udało się jednak wybrać do Mergelliny. Spacer brzegiem morza, wzdłuż falochronów. Niebo się zachmurzyło, morze wyglądało jak smoła. Tą samą drogą wędrowali schorowani bohaterowie Gorącego oddechu pustyni, niosąc swoje serca „jak kule z kruchego szkła”.
W drodze do Neapolu czytałem
ponownie wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam. Herling‑Grudziński bardzo cenił tę
książkę. Zapamiętałem fragment, w którym Mandelsztamowa pisze o wspólnym
pomieszkiwaniu z Achmatową w Taszkiencie. „Nierzadko, po powrocie do domu
znajdowałyśmy wypełnioną cudzymi niedopałkami popielniczkę, niewiadomego
pochodzenia książkę czy gazetę; a raz znalazłam na stole wyzywająco jaskrawą
szminkę do ust i, obok, lusterko, które przeniosło się tu z innego pokoju”.
Drugiego dnia mojego pobytu w Neapolu, wracając do mieszkania, pomyliłem ulicę.
Odnalazłem odpowiedni numer, brama była podobna. Wszedłem do środka, ale coś
się nie zgadzało. Gdy wychodziłem, trwał remont. Klatka schodowa wyglądała
teraz inaczej. Wróciłem na ulicę, sprawdzam numer domu – zgadza się. Poczułem
się jak bohater Kafki. Czy spojrzał ktoś na mnie złym okiem, malocchio? Czy złamałem jakąś niepisaną
zasadę i teraz przyjdzie mi to odpokutować? Odnalazłem na szczęście właściwą
ulicę, remont oczywiście nie był zakończony (nie wydaje się zresztą, by prace
ruszyły choć o krok). Pozostało jednak uczucie niepewności, wrażenie zagubienia.
Herling pisał, że „kto się w Neapolu nie urodził i nie ma go we krwi, będzie tu
zawsze obcym”. Tak też się czułem.
Przy Via Crispi znajduje się dom Herlinga. W gabinecie pisarza nic się nie zmieniło. Mam wrażenie, że autor Wieży wyszedł tylko na spacer, powiedzmy, do Mergelliny, i zaraz, za parę minut, powróci. Za przyzwoleniem żony oraz córki pisarza przyglądam się bibliotece, biurku, obrazom. Na ścianach wiszą prace Lebensteina, reprodukcje dzieł Piera della Francesca, Giorgione oraz obrazy pierwszej żony Herlinga – Krystyny. Przez otwarte okno wpada świeży łagodny podmuch, który wszystko koi, wygładza. Tutaj właśnie po raz pierwszy poczułem się w Neapolu szczęśliwy.
Następnego dnia poszedłem do Palazzo
Filomarino zobaczyć bibliotekę Crocego. Wspiąłem się po schodach jak Herling na
fotografii Paczowskiego. Benedetto Croce – filozof, historyk i mąż stanu –
zgromadził tutaj osiemdziesiąt tysięcy woluminów. Herling‑Grudziński często
korzystał z tej prywatnej biblioteki. Wróciłem potem do Santa Chiara, na plac
Jezusa, i zszedłem Via Toledo w kierunku wybrzeża. Woda zatoki miała dzisiaj
inny kolor, radośnie obmywała kamienie falochronu. Dzieci bawiły się przy
brzegu. Młode kobiety opalały się na skałach jak syreny. W oddali na ścieżce
majaczyła lekko zgarbiona sylwetka mężczyzny w marynarce, z książką w ręku.
Mężczyzna pewnym krokiem zbliżał się już do Mergelliny. Gdy zniknął, zawróciłem
do domu.
Poggioreale
Wybrałem się na cmentarz
Poggioreale. Gustaw Herling‑Grudziński pisał, że to „odmienna nieco od innych,
«specjalna» dzielnica Neapolu […]. Żywi krążą alejami o poetycznych nazwach,
zaglądają do cudzych grobowców […], dzieci bawią się między grobami […].
Tutaj poufałość ze śmiercią jest fizyczna i naturalna”. Faktycznie. Potężne,
kilkupiętrowe kamienice pełnią funkcję cmentarnych kaplic, miejsc pochówku.
Brukowaną ulicą jeżdżą samochody, motocykle. Biegają tu psy. Kierowcy używają
klaksonów. To miasto umarłych, w którym tętni życie. Przed jedną z kaplic
zaparkował właśnie karawan. Kilku mężczyzn wzięło na barki brązową trumnę. Są z
nimi dwie kobiety ubrane na czarno. Weszli wszyscy do kaplicy, do rodzinnego
domu.
Dość długo szukałem grobu pisarza.
Zagubiony pytałem o drogę. Uzyskałem kilka sprzecznych odpowiedzi. Okazało się,
że pierwsza podpowiedź była doskonała: należy wspiąć się brukowaną ulicą, potem
wejść po schodach i skręcić w lewo. Kaplicę rodziny Benedetto Crocego, w której
pochowano Herlinga-Grudzińskiego, można łatwo ominąć, stoi bokiem do alei.
Przeszedłem obok niej nieświadomie kilka razy. Kaplica jest biała, skromna. Na
zewnątrz widnieje napis: Famiglia B. Croce. Wewnątrz płyty z nazwiskami, na
wprost, poniżej nazwiska senatora, Gustaw Herling‑Grudziński. Obok krzyż i dwa
świeczniki.
Przysiadłem przed grobem. Ptaki śpiewają. Pobliską alejką, kilka metrów ode mnie, przejechało dwóch Włochów na motocyklu. Czytałem opowiadanie rozpoczęte poprzedniego dnia w hotelu. Herling‑Grudziński pisze: „Patrzyłem ze łzami w oczach i z odrobiną euforii na dachy kamienic po przeciwnej stronie ulicy, śledziłem ruchy kobiet rozwieszających bieliznę na sznurach, wsłuchiwałem się w ich rozmowy i śmiechy, jakby to wszystko zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Jak gdybym urodził się na nowo”. Spod tablicy poświęconej Crocemu, kilkanaście metrów od kaplicy, pomiędzy drzewami ukazuje się nagle sylwetka Wezuwiusza górująca nad miastem. Jest jak wielki ciemny płaszcz, jak cień. Wulkan śpi i śpią też zmarli na Poggioreale.
Dragonea
Ania zabrała mnie do Dragonei. Z
zachwytem patrzę, jak auto poddaje się ruchom kierownicy. Czy potrafię tak
prowadzić? Ania jest chirurgiem, ręce ma drobne, delikatne. Piękne. Wybieramy
drogę przez Vietri sul Mare. Stamtąd kierujemy się na Amalfi i po chwili
skręcamy w prawo, w kierunku Raito i Dragonei. Zatrzymujemy się na placyku
przed restauracją. Widać stąd dobrze Dragoneę. Jak dzikie zwierzątko wczepia
się w ściany doliny, szczelnie opatulona zielenią. Po lewej stronie, na zboczu
rysują się kontury piętrowego domku o czerwonawej fasadzie. „Casa Rossa,
Czerwony Dom położony samotnie za wsią Dragonea, zobaczyłem dwa lata temu z
szosy” – pisał w 1972 roku Gustaw Herling‑Grudziński. Szczegóły swojej
pierwszej wizyty w tym miejscu opisał później w opowiadaniu Ex voto.
B. H., gospodarz Casa Rossa, jest
naszym przewodnikiem. Ma silną twarz podróżnika i wielkie serce. Wąską ścieżką
pomiędzy krzewami schodzimy w dół, tu zaczyna się posesja. Po prawej stronie
domu pną się winne krzewy. Casa Rossa ma szeroki taras, z którego rozciąga się
wspaniały widok na przesycone zielenią okoliczne wzgórza. Staje się jasne,
dlaczego Herling wybrał to miejsce. Na parterze znajdują się dwa pomieszczenia:
kuchnia i jadalnia z kominkiem. Wąskimi schodami wchodzimy na piętro. Pokój
pisarza jest obszerny, przy ścianach tylko proste sprzęty. Przez szeroko otwarte
okno wpada gęste światło, oświetlając jedyne przedmioty znajdujące się w
centralnej części pokoju, blisko okna: surowy, nieco rachityczny stół oraz
krzesło. Stół jest pusty, żadnych książek, papierów. Dotknąłem blatu. Przy tym
stole pracował Herling‑Grudziński. Po prawej stronie, w małej wnęce paryska
fotografia pisarza. Po lewej – praca Jana Lebensteina z serdeczną dedykacją. We
włoskim wydaniu Najkrótszego przewodnika
po sobie samym znalazłem fotografię pisarza w domu w Dragonei. Grafika
Lebensteina wisi po prawej stronie, przy wnęce. Herling siedzi przy stole i
patrzy przed siebie, w kierunku otwartego okna. Czytamy w Dzienniku: „Na wprost mojego okna (w dawnej stodole) przylepiona do
przeciwległego zbocza wąwozu Dragonea: wieś mała, wyciągnięta w sznur
brudnoszarych i różowych fasad, na płaskim wzniesieniu pod szczytem przywiązana
węzłem dużego kościoła, z którego w każdą niedzielę rano msza spływa z hukiem
przez megafony w zieloną zapaść”. Na piętrze jest jeszcze jeden pokój. Stoi w
nim szerokie łóżko, na ścianie wisi reprodukcja Bitwy pod San Romano Ucella. Z okna widok na górę San Liberatore
przypominającą wielki kopiec soli, z krzyżem na szczycie.
B. H. przyrządził wyśmienity obiad.
Makaron, wino, oliwki, sałata. Na deser jedliśmy torcik wedlowski – taki sam,
jaki pisarz otrzymywał dawniej z Polski. Prezent był jednak zawsze
podziurawiony. Na granicy sprawdzano, czy to na pewno słodycze. Rozmawialiśmy
długo o Neapolu, o Polsce. I, oczywiście, o Herlingu‑Grudzińskim. Na żarty
bliskich pisarza na temat pochodzenia jego nazwiska („W Berlinie mieszka
mnóstwo Herlingów, w Polsce jesteś tylko ty jeden”) autor Wieży reagował nagłym wzburzeniem. „To polskie nazwisko!” – gromił,
waląc pięścią w stół.
Po obiedzie zobaczyliśmy jeszcze
piwnicę z dużymi beczkami. Gospodarz opowiadał chętnie o produkcji wina. W
kuchni naszą uwagę przykuł plakat z niezwykłą fotografią przedstawiającą prawie
nagiego Hindusa rozniecającego ogień. Fotograf uwiecznił moment, w którym
wybuchający nagle płomień w tajemny sposób odbija w sobie twarz Hindusa. Ten
sam długi nos, obfita broda, zarys czoła. Płomień zaraz zniknie, zmieni
kształt, ale przez tę jedną chwilę jest mężczyzną koło pięćdziesiątki.
Wyobrażam sobie, że dla niedawnego właściciela Casa Rossa ta fotografia mogła
stać się zaczynem nowej opowieści.
Pojechaliśmy także do kościoła San
Vincenzo. Budynek został poważnie uszkodzony podczas trzęsienia ziemi, teraz
trwa remont. Odmalowano fasadę (B. H. twierdzi, że wcześniej miała inny kolor),
wzmocniono dach, próbuje się przywrócić dawną posadzkę. Kościółek jest zadbany
i nie wydaje się już opuszczony. Ucieszyłoby to pisarza. Pewnie jednak
irytowałby się, że nie dochowano wierności oryginałowi.
Wieczorem po powrocie do Sorrento
spotykam się z Anią przed Fauno Bar. Tutaj Herling‑Grudziński przychodził
czasami z synem na lody. Podczas kolacji rozmawiamy o innych wszechświatach, o
pojęciu duszy. Wracam potem do hotelu drogą przy skałach. Jest już noc.
Rozświetlone Sorrento wygląda pięknie, urzekająco. Gdy jednak spojrzeć w prawo,
zza barierki wyziera gęsta otchłań. Wspominam dzisiejszy dzień. Pokój pisarza w
Casa Rossa. Widok z okna. Przypominam sobie słowa Herlinga z Dziennika pisanego nocą: „Śpi już
ociemniała Dragonea, przed moim oknem wyrósł czarny mur […]. Skąd biorą się
nocne stany lękowe? Skąd to nagłe zerwanie się z krzesła, gwałtowne bicie
serca, szukanie oparcia w odgłosie własnych kroków? Nie mamy doświadczenia
śmierci, mamy wyłącznie doświadczenie (mgliste) półśmierci, czyli snu, i
ćwierćśmierci, czyli absolutnej samotności”. Jeszcze jeden cytat, też z
Dragonei: „Szczyt lata, zieleń za dnia spopielała, szerokie pęknięcia ziemi,
senna drętwota wsi po przeciwnej stronie wąwozu […]. Nawet nocą książka
wypada z ręki, a cóż dopiero pióro”.
Eurydyka
W każdym włoskim mieście Via Garibaldi. Ta w Neapolu upiorna. Wspina się z portu w kierunku dworca, brudna, osierocona. Przyspieszam kroku. Ulica mnie obejmuje, grzęznę po kostki w śmieciach. Bezdomni śpią na kartonach. Jest duszno, powietrze gęste, nasączone ludzkim potem, cierpieniem. Z dworca jadę metrem pod Muzeum Archeologiczne, stamtąd piechotą na Capodimonte. W parku palmy i gęsta trawa. Czytam ponownie Miejskie Andrzeja Stanisława Kowalczyka. To piękna książka. Tyle zdań wybornych, jak z porcelany. Podkreślam najciekawsze. Jest tego dużo. O stolicy Francji: „Ze wszystkich imion Paryża najbardziej polubiłem włoskie: Parigi; imię jak z afisza, imię tancerki lub śpiewaczki”. W Szwajcarii, u znajomego na wsi: „Wielkie wrażenie zrobiła na mnie wanna z czarną kąpielą borowinową. Wyglądała jak sarkofag napełniony wodą ze Styksu”. Ławka w Amsterdamie: „Adorowałem ją potem spojrzeniem i zabroniłem sobie na niej siadać”. Najciekawsze są jednak ślady Jerzego Stempowskiego. Berneńskie mieszkania jak występy skalne na wąskiej górskiej ścieżce. Archiwum eseisty. „Pudła docierały na mój stół w czytelni z głębinowych kondygnacji. Któregoś dnia zjechałem z bibliotekarzem kilka pięter pod ziemię, gdzie za ogniotrwałymi drzwiami przechowywano zbiory rękopiśmienne […]. Z pudeł, jak z trumien, dobywałem rękopisy jego [Stempowskiego] esejów, rachunki hotelowe, bilety kolejowe, bruliony listów i listy, których nigdy nie wysłał. To były moje Zaduszki. Musiał się uśmiechać, widząc, jak badam pisma urzędowe gminy Muri wzywające go do zapłaty podatku kościelnego”.
W liście do Stanisława Vincenza –
przedrukowanym w książce Kowalczyka – Jerzy Stempowski pisał: „Czy spotkał się
Pan w Neapolu z Gustawem Herlingiem‑Grudzińskim, który mieszka niedaleko od
Piazza Amadeo, przy Via Crispi 69? […]. Uważam go za bardzo poważnego
literata, patrzącego trochę dalej od innych”. Archiwum Herlinga‑Grudzińskiego
pozostało w jego neapolitańskim mieszkaniu. Opiekuje się nim córka pisarza.
Zatrzymałem się przed żółtawym budynkiem, trochę zaniepokojony, że błądzę. Przy
bramie tablica informująca o zlokalizowanym tutaj właśnie niemieckim
konsulacie. Zatrzymuje mnie portier. Wypowiadam nazwisko pisarza, portier sięga
lekkim ruchem po słuchawkę. Rozmowa trwa krótko, mężczyzna uśmiecha się i
pozwala mi wejść. Na schodach czeka już na mnie mała, drobna kobieta, którą
znam ze zdjęć. W książce Zdzisława Kudelskiego Pielgrzym Świętokrzyski fotografia z Paestum: Lidia Croce w
rozpiętym swetrze z guzikami odpoczywa na stopniach świątyni. W tej samej
książce kilka stron dalej fotografia pisarza z córką. Marta Herling – tu
dopiero dziewczynka – patrzy na ojca z podziwem, zachwytem nawet, ojciec
spogląda wysoko w górę, ku gwiazdom i niebu. Nasza rozmowa w salonie przy Via
Crispi koncentruje się oczywiście na postaci pisarza. Obie kobiety, żona i
córka, mówią o nim z uwielbieniem. W oczach żony nadal młodzieńcze uczucie. Mam
wrażenie, że zaszła zamiana, że to Eurydyka pozostała tutaj, w pustym
mieszkaniu, przy księgach. Poszłaby za ukochanym wszędzie, ale sama, bez niego,
nie trafi, nie rozpozna drogi.
Jest taki fragment Dziennika pisanego nocą, który chciałbym
wyciąć, oprawić i powiesić obok (albo raczej zamiast) lustra. 27 sierpnia 1979.
Pusty placyk w Rzymie. Tylko jeden klient w narożnym barze – stary mężczyzna z
psem. W oknie sąsiedniego domu naga kobieta rozczesuje włosy. Zapada noc. Młode
ciało kobiety „oddycha ciężko w skłonach, półobrotach, odgięciach”. To obraz o
sile kryształu, spojrzenie załamuje się kilkakrotnie. Za chwilę kobieta znika,
mężczyzna odchodzi. Jest w tej scenie coś nieuchwytnego, coś, co nie jest
uczuciem, zachcianką, pragnieniem, raczej wewnętrznym przymusem, czymś
potrzebnym do życia jak powietrze czy woda. Nienazywalne i nie w pełni
określone, dla mnie bezcenne jak myśl, pamięć, jak słowo.
ADAM SZCZUCIŃSKI
ADAM SZCZUCIŃSKI ur. 1978. Lekarz. Stale w „Zeszytach Literackich” od 2001 nr 1/73, autor tomu szkiców Włoskie miniatury (ZL). Laureat Nagrody „Zeszytów Literackich” za debiut. Członek zespołu redakcyjnego „Zeszytów Literackich” w latach 2014-2018.
ADAM SZCZUCIŃSKI, Neapol; Poggioreale; Dragonea; Eurdyka, „Zeszyty Literackie” 2007 nr 4/100, s. 39-46.