ADAM SZCZUCIŃSKI
Wrzesień

Fot. z archiwum autora

Wrzesień

Wróciłem do Palazzo Grimani we wrześniu z Adamem, by zobaczyć wystawę obrazów Helen Frankenthaler. W wysokich pomieszczeniach na drugim piętrze zawieszono na ścianach wielobarwne abstrakcje, pejzaże. Wyobrażałem sobie, z jaką czułością artystka wylewała farbę na płótna, rozcierała ją pędzlem, szczotką, wałkiem, czasem kciukiem. Błękity sąsiadujące z ciepłą żółcią i krwistymi plamami, żywa zieleń obok nocnej czerni, złote kleksy niczym generalskie ordery. Widziałem nienazwane obłoki i tajemnicze rzeki, zestawienia barw, które zdawały się konieczne, naturalne jak oddychanie. Było tyle piękna w tym świecie pozbawionym regularnych kształtów. Jak lot ważki nisko nad połyskującą wodą, gdy upalne powietrze zatarło już granice tego, co widzialne.

Poszliśmy jeszcze ukłonić się nagiej piękności z fresku Giorgionego i opuściliśmy palazzo. Był początek września, ale upał skrył się gdzieś za siódmą górą. Dziesięć lat wcześniej Adam oprowadzał mnie po Paryżu, teraz ja chciałem pokazać mu Wenecję. Miasto czekało na nas jak na starych przyjaciół, co od dawna przysyłają listy i obiecują przyjazd, choć sami nie dowierzają już w powodzenie podróży. Było zimno, wiatr łamał parasole, wdzierał się do kościołów, gasił świece (a w Gesuati wybudził śpiącego  na kolanach swej pani łaciatego pieska). Szukaliśmy pianina, by Adam mógł zagrać swoje kompozycje (w Paryżu skorzystaliśmy z uprzejmości gospodarza sklepu z fortepianami przy Rue Monge – pamiętam, że lśniące instrumenty stały blisko siebie jak stado zwierząt wzajemnie osłaniających się od wiatru). Pianino na dworcu Santa Lucia było niesprawne, kalekie, to w mojej kawiarni przy Campo Santa Margherita zamknięte na kłódkę; jazz club akurat zatrzasnął swoje podwoje na parę dni. Udało nam się dopiero w Serra dei Giardini, gdzie wśród kwiatów i roślin, w towarzystwie czarnej kotki Ombra drzemiącej na kaloryferze, w świetle wpadającym przez szklane ściany o metalowej konstrukcji, Adam zasiadł wreszcie do pianina i usłyszałem dźwięk czysty, lekki. Kotka Ombra przeciągnęła się i oblizała pyszczek. Pogoda się poprawiła, przez otwarte okno wleciały gołębie, kelner, stosując sprawdzoną sztuczkę, wygonił je na zewnątrz. Ludzie zgromadzeni przy stolikach rozmawiali głośno, filiżanki postukiwały o spodki, jakby sprawdzając, czy jest ktoś w domu. A Adam wytrwale grał swoją cichą pieśń o kruchości świata.

Wieczory spędzaliśmy w restauracji przy Campo San Barnaba (dla żartu rezerwowaliśmy stolik na nazwisko Antonelli), tuż obok miejsca, gdzie Indiana Jones udawał, że wychodzi z kanału, z tunelu. Zaprzyjaźniliśmy się z młodą kelnerką (nazywaliśmy ją Laura), która ostatniego dnia z wdziękiem i czułością poklepała nas po ramieniu. Tak żegna się z nami Wenecja – pomyślałem. I tęsknię.

ADAM SZCZUCIŃSKI

ADAM SZCZUCIŃSKI ur. 1978. Lekarz. Stale w „Zeszytach Literackich” od 2001 nr 1/73, autor tomu szkiców Włoskie miniatury (ZL). Laureat Nagrody „Zeszytów Literackich” za debiut. Członek zespołu redakcyjnego „Zeszytów Literackich” w latach 2014-2018.