ADAM ZAGAJEWSKI, Kawa po turecku

Zrzut ekranu 2015-09-29 o 16.36.51Nie trzeba być bibliofilem, żeby przeżywać emocje na widok książek, których jest się właścicielem i których nie widziało się przez wiele lat. O niektórych już się zapomniało, za innymi tęskniło się niekiedy. Wśród starych książek, które uwolniłem niedawno z kartonów przeprowadzkowych (z dużym opóźnieniem, dopiero po wielu latach, przyznaję), znalazłem między innymi wydaną w roku 1967 i zredagowaną przez Juliana Rogozińskiego antologię Sto wierszy polskich. Wystarczy rzut oka, by zobaczyć, jak bardzo czasy się zmieniły. W wyborze Rogozińskiego brakuje na przykład Czesława Miłosza (w latach sześćdziesiątych Miłosz w PRL‑u nie istniał wcale). Najwięcej wierszy ma Mieczysław Jastrun. Zbigniew Herbert ma tu jeden tylko wiersz, podobnie Leszek Kołakowski: długi poemat dydaktyczny, dowcipny wykład wierszem filozofii Arthura Schopenhauera, mizantropa i wielbiciela muzyki. Również Wisława Szymborska reprezentowana jest przez jeden tylko utwór, W rzece Heraklita.

To były dobre czasy dla literatury polskiej, mimo wszystko. Mimo że twórczość emigrantów z największym trudem docierała do kraju — ale była! I to jaka! (Niedawno Aleksander Smolar, którego zdanie bardzo szanuję, powiedział przy okazji pewnej debaty toczonej na wolnym powietrzu pod sławnym dworem w Goszycach, że to właśnie lata sześćdziesiąte były najlepsze dla kultury polskiej. Nie wiem, czy mogę się z tym zgodzić, ale już sam fakt, że uważa tak człowiek inteligentny i niezależny, jest znamienny!). PRL był bardzo dziwnym krajem: kultura prawie w całości finansowana była (skromnie) przez państwo, natomiast większość artystów, filmowców, ludzi teatru, pisarzy, poetów, nawet kompozytorów, to samo państwo poddawała bezlitosnej, choć lekko zakamuflowanej krytyce. Marzec 1968 miał tu wiele popsuć, miał też wypchnąć na emigrację i Leszka Kołakowskiego, i Aleksandra Smolara.

W każdym razie, gdy w roku 1974 ukazał się Świat nie przedstawiony, można było zapewne (i wiem, że rzeczywiście tak bywało) interpretować impuls krytyczny tej książki jako gest nieomal barbarzyński, jako wyraz niezrozumienia sytuacji polskiej literatury próbującej wyciągnąć maksimum korzyści z nałożonych na nią ograniczeń — przecież wcale nie tak drastycznych jak w innych krajach bloku sowieckiego. Czyżby młodym wtedy autorom zabrakło taktu? Może przemówił przez nich zwiastun czasów dopiero nadchodzących, czasów, które już nie mogły ścierpieć cenzury, nawet takiej, która taktownie przymykała oczy na dziesiątki aluzji i tolerowała różne eksperymenty formalne.

Wracając jednak do antologii Juliana Rogozińskiego: dzisiaj, po latach, gdyby możliwa była taka korekta, z pewnością szerzej otworzylibyśmy bramy antologii przed Wisławą Szymborską. I także Zbigniew Herbert dostałby kilka dodatkowych stronic — już nawet nie wspominam Czesława Miłosza.

W tym samym roku co antologia, 1967, ukazał się w druku mój pierwszy wiersz. Wspominam o tym tylko dlatego, że osobą, która wiersz przyjęła do druku, była Wisława Szymborska.

W latach sześćdziesiątych po wielu wahaniach zaniosłem moje wiersze do redakcji krakowskiego „Życia Literackiego” (jakie to były emocje!), pisma, które podobnie jak „Tygodnik Powszechny” mieściło się przy ulicy Wiślnej. Redaktorką działu poezji była wtedy Wisława Szymborska. Jej biurko znajdowało się zaraz po lewej stronie od drzwi wejściowych do sporego pokoju. Urzędował w nim też, na wprost od wejścia i nieco po prawej stronie, Włodzimierz Maciąg, odpowiedzialny za krytykę literacką. Bodajże także Olgierd Terlecki pracował w tym pokoju. Niekiedy pojawiał się na moment szef Władysław Machejek, postać w najwyższym stopniu dwuznaczna, działacz partyjny o silnych i grafomańskich ambicjach literackich. Biurko Włodzimierza Maciąga witało odwiedzających go autorów taką oto dydaktyczną maksymą, która była starannie, sporymi czcionkami wydrukowana na czerpanym papierze i wsunięta pod szklaną taflę: „Nie ma takiego arcydzieła, które, skrócone do połowy, nie zyskałoby na doskonałości” (tak to zapamiętałem — i nie wiem, kto był autorem tego ostrzeżenia, zapewne któryś z moralistów francuskich). Formuła ta niewątpliwie doskonale wyraża mentalność wszystkich prawie redaktorów pism literackich i nieliterackich.

Po drugiej wizycie Wisława Szymborska przyjęła do druku jeden z moich wierszy. W trakcie pierwszej radziła mi, żebym dużo czytał, „i nie tylko poezję”, ale także filozofię, eseje, powieści. Nie potrzebowałem takiej rady, bo i tak czytałem sporo, nie tylko wiersze. Ale było to charakterystyczne: chciała odpoetycznić swoich młodych klientów, sprawić, żeby nie byli egzaltowani, żeby zdobyli orientację w świecie realnym i także w historii czy nauce… Później, kiedy już znaliśmy się dobrze, gdy przypominałem Wisławie tę historię, dla mnie ważną, niezapomnianą, a dla niej epizod jeden z wielu, mówiła: „Adam, ja tego nie pamiętam”.

W latach siedemdziesiątych bywałem już czasami na kolacjach u Wisławy Szymborskiej. Początkiem naszej odnowionej znajomości był list, jaki otrzymałem od poetki — list, w którym chwaliła mój eseik O leniwych poetach opublikowany w miesięczniku „Poezja”. Sam fakt, że spodobał się jej szkic (czy felieton) o takim tytule, świadczy o tym, że i poezję, i poetów traktowała zarazem bardzo poważnie, ale i niekiedy z domieszką ironii. Myślę, że nigdy sobie nie wybaczyła swoich wierszy socrealistycznych. Nie znosiła, gdy wypominano jej lata socrealizmu, cierpiała z tego powodu, wiedziała, że gdy jest wśród przyjaciół, nie będzie o tym mowy, jest bezpieczna, ale wydaje mi się, że sama pamiętała o nich zawsze, codziennie. Ślady tej pamięci znaleźć można w każdym nieomal jej wierszu. Jej poezja jest zbudowana na traumatycznym przeżyciu stalinizmu i porażki jej wczesnej poezji w starciu z kłamstwem. Doświadczyła, w sposób bolesny, na przykładzie własnym i na przykładzie wielu rówieśników, jak podatny na konformizm epoki może być poeta i jak delikatnym narzędziem jest język, i to nie tylko „język strukturalistów”, dopuszczający najróżniejsze operacje i przekształcenia, ale i coś dużo ważniejszego, grecki logos, rękojmia człowieczeństwa, słowo prawdy. Zobaczyła, jak łatwo dochodzi do korupcji języka, jeśli poecie, pisarzowi nie towarzyszy najwyższe napięcie uwagi etycznej czy filozoficznej. I z pewnością było to dla niej, po latach twórczej pracy, sumiennej i pełnej inwencji, czymś niepojętym: że za młodu mogła sprzeniewierzyć się prawdzie poezji.

Wszystko to sprawiało, że a priori nie chyliła czoła przed „poetami”. Zbyt dobrze znała ich słabości, podróżowała z nimi, gdy wysyłano ją w delegacje Związku Literatów Polskich do różnych krajów, bliskich i dalekich, „socjalistycznych” i demokratycznych. Znała tylu poetów, wielkich i przeciętnych, znała ich ze stołówki literackiej i z domów pracy twórczej, z wieczorów autorskich i z prywatnych spotkań przy Krupniczej i gdzie indziej. Jej piękny wiersz o Baczyńskim, który by przeżył wojnę i który by zamienił się w „literata” przebywającego, jak tylu innych, w zakopiańskiej „Astorii”, świadczy o tym, jak doskonale opanowała fenomenologię poetów jako istot — nieraz — upadłych.

Dom Literatów przy Krupniczej 22 w Krakowie, setki zebrań literatów, organizacja partyjna, dziesiątki ludzi doskonale pospolitych, kawa po turecku, tanie papierosy z odciśniętymi śladami szminki, prymitywna, brudząca palce „Trybuna Ludu” w kioskach Ruchu, wyjazdy na zaproszenie bratnich związków, w marcu zmęczone tulipany w Dzień Kobiet, w maju sztucznie odświętne kiermasze książki… Nieraz myślę o tym, jakim cudem jest droga poetycka Wisławy Szymborskiej, którą jej ukształtowana przez skundloną, skomunizowaną Polskę biografia predestynowała w zasadzie do roli autorki doskonale typowej dla pospolitości kulturalnej demoludów, a która jednak na przekór wszystkiemu usłyszała apel jakiegoś wielkiego głosu, apel owego „nieznanego trybunału”, o którym pisał Jan Józef Szczepański.

Bo wierzyła, musiała wierzyć w poezję jako wieczne źródło prawdy, sprawiedliwości, wyobraźni, jako zawsze gdzieś obecną możliwość odrodzenia się, odzyskania suwerenności artystycznej, wzięcia w nawias wymiaru czysto socjologicznego, kompromisów, jako szansę zapomnienia o poetach ze stołówki i z „Astorii”, o poetach piszących poddańcze listy i służalcze podania o stypendia. Bez tej wiary nie mogłaby napisać tylu świetnych wierszy.

Nie trzeba przecież wierzyć w poetów, wystarczy dochować wiary poezji.

Bardzo ceniła twórczość Tadeusza Różewicza, ale wiem (bo mówiła o tym), że drażniła ją celebracja postaci poety w niektórych utworach autora Niepokoju: poeta wstaje, poeta siada, poeta podchodzi do okna, poeta przyjmuje gości. Ona sama — tak sobie to wyobrażam — kiedy pisała swoje wiersze, z niemałym chyba trudem, długo nad nimi pracując, poddając je licznym rewizjom, nie czuła się wcale „poetką”, tylko bezbronnym człowiekiem, kimś, kto myśli, kto zmaga się z białą kartką papieru, z własną słabością, z polszczyzną.

Gdy zaczęła się nasza znajomość, mieszkała przy Nowowiejskiej (róg ówczesnej ulicy 18 Stycznia, teraz Królewskiej), w tak zwanej szufladzie, czyli w garsonierze, na najwyższym piętrze budynku. Potem, po jakimś czasie nastąpiła przeprowadzka na ulicę Chocimską, raptem dwieście metrów dalej (a jeszcze później na Piastowską). Często, prawie zawsze, pojawiał się też Kornel Filipowicz, mądry człowiek, świetny pisarz. Byli parą, ale on zachował odrębne mieszkanie, położone blisko Chocimskiej. Rozmowy rzadko bywały „literackie”. W epoce konspiracji późnych lat siedemdziesiątych rozmawiało się nieraz o polityce. Byłem zresztą świadkiem momentu, kiedy i Wisława Szymborska, i Kornel Filipowicz podpisali list protestacyjny przeciwko zamierzonym zmianom w konstytucji, „List 59”, jak się go już od dawna nazywa. Przywiozła go z Warszawy Halina Mikołajska — byłby listem 57, gdyby nie Wisława i Kornel. Ale nie wahali się wcale.

Najmniej mówiło się o literaturze, chociaż, ale to już w epoce dużo późniejszej, Wisława mogła nagle oświadczyć: „Wiecie, nie wiem jak wy, ale ja mam już dosyć Dostojewskiego”. Albo: „Krytycy poezji w ogóle nie czytają książek popularnonaukowych, przyrodniczych, jak mogą coś zrozumieć ze współczesnej poezji?”.

Kiedy była gospodynią kolacji, dbała nie tylko o to, by gości nakarmić, ale też o jakość konwersacji. Niekiedy miałem wrażenie, że do pewnego stopnia przygotowuje się do rozmowy, proponuje temat, który wydawał jej się interesujący — tak żeby nie ześlizgnąć się do zwykłej gadaniny. To także świadczyło o jej szacunku dla języka.

Myślę, że jednym z jej wielkich wrogów — poza tymi największymi: ideologią totalitarną, zbrodnią polityczną — była nuda. Nuda i banalność. Nie miała w sobie nic z przedstawicielki bohemy, nie malowała włosów na zielono, ale nie znosiła banału. Nie pisała banalnych wierszy, lecz i w sztuce życia zawsze zabiegała o to, żeby było ciekawie, inteligentnie, żeby ludzie, jeśli spotykają się wieczorem, rozmawiali o rzeczach istotnych.

Czasem wydawało mi się, że przed chwilą wyszła z któregoś z salonów XVIII‑wiecznego Paryża (o których tak ciekawie pisała Benedetta Craveri w znakomitej rozprawie Złoty wiek konwersacji). Jak wiadomo, w salonach tych prym wiodły damy. Paryskie salony były niezwykle cywilizowanymi instytucjami. Kultywowano w nich sztukę konwersacji, która jest jednym z najwyższych szczebli drabiny prowadzącej od barbarzyństwa do kultury. Wisława też niezwykle ceniła inteligentną konwersację. Ceniła oświecenie i rozum; w naszej nasyconej resztkami romantycznej gorączki epoce reprezentowała inne wartości, inne temperatury. Była osobą elegancką, nie tyle może w dziedzinie krawieckiej, o te rzeczy mniej dbała, ile w gestach, ruchach, w sposobie mówienia, i oczywiście w wierszach. Ceniła sobie formę, myślę, że nie znosiła chaosu ani w życiu, ani w literaturze. Przeciwna była improwizacji, pośpiechowi (podobno Piotr Skrzynecki mawiał: pośpiech poniża — oto kwintesencja Krakowa). Spotkania z przyjaciółmi lubiła układać dużo wcześniej. Lubiła panować nad kalendarzem — wiedziała, że na końcu i tak kalendarz zapanuje nad nami.

Prawica, jak wiemy, zarzuca jej, niekiedy bardzo brutalnie, krótki okres wierności socrealizmowi. W tego rodzaju rzeczach ważniejsze może być to, jak się wychodzi z takiego kryzysu, a nie to, że się pada jego ofiarą. Każdy z nas, zwłaszcza we wczesnej młodości, może popełnić błąd. A Wisława Szymborska wyszła ze swojego błędu wspaniale. Była osobą i pisarką spragnioną prawdy, uczciwości intelektualnej, i to, że zawiodła za młodu, stało się dla niej nie tylko nauczką, jak mówimy w nadmiernym zdrobnieniu, ale też wielką nauką. Zbudowała swoją dojrzałą twórczość na przemyśleniu tamtych lat, tamtych wierszy, których nigdy nie chciała wznowić. I to z całą pewnością jest dla nas o wiele ciekawsze i bardziej pouczające niż stereotypowe oskarżenia w rodzaju „Wisława Szymborska we wczesnych latach pięćdziesiątych”.

Była sobą jak prawie nikt inny. Mam na myśli to, że i w wierszach, i w życiu, w twórczości i w osobowości, była absolutnie sobą, Wisławą Szymborską, prawie bez domieszki innych ingrediencji. Jej poezja cechuje się oryginalnością na tle całej poezji światowej: to poezja intelektualna, skupiona, ale też dowcipna, ironiczna i, o dziwo, bardzo przystępna. Każdy wiersz stanowi osobną całość, każdy jest jakby miniaturowym atlasem świata, dokładnie opracowanym, precyzyjnym. Nie ma takiego drugiego poety, nie ma takiego drugiego atlasu.

Wśród przyjaciół Wisławy (niechętni mówili, że otaczał ją „dwór” — ale przecież nie ma dworu bez monarchy, a to była republika) należałem do skrzydła „poważnego”, nie pisałem, niestety, limeryków, nie przebierałem się w fantazyjne stroje, nie umiałem rozśmieszać jej do łez. Skrzydło komediowe, przekonane o swojej silnej pozycji, spoglądało na mnie niekiedy trochę krytycznie, ale myślę, że ona, Wisława Szymborska, potrzebowała i jednego, i drugiego. Napisała przecież wiele wierszy tragicznych, a jednocześnie lubiła się bawić, była otwarta na jedno i na drugie, zaznała trudnych czasów, doświadczyła kruchości natury ludzkiej, pożegnała najbliższego sobie człowieka; nie potępiała innych, wolała ich rozumieć. Rzeczy najtrudniejsze i najsmutniejsze odkładała na te chwile, kiedy była sama w domu, uzbrojona tylko w długopis i maszynę do pisania (nigdy nie zaakceptowała komputera). Natomiast gdy była z przyjaciółmi, lubiła się śmiać, tak jak inni wielcy poeci tragiczni (Miłosz, Brodski, Heaney, Herbert, Walcott). Satyrycy i humoryści w chwilach wolnych od pracy oddają się melancholii, za to tragicy nieraz pękają ze śmiechu — może także dlatego, że tragizm oswaja ich z absurdem, a absurd przeraża ich, ale także bawi.

Była człowiekiem dobrym, nadzwyczajnie uważnym i czułym w przyjaźni. Była skromna i urocza. Nie muszę mówić: „Nie zapomnę nigdy Wisławy Szymborskiej”, bo była kimś, kogo się nie zapomina. Niezapomniana w wierszach i w rozmowie. Nawet na fotografiach. Nikt tak nie patrzył w obiektyw jak ona, nieco filuternie, inteligentnie, suwerennie. Człowiek „z cudownie opierzoną watermanem ręką” — jak napisała w wierszu o Tomaszu Mannie.

ADAM ZAGAJEWSKI

ADAM ZAGAJEWSKI, ur. 1945 we Lwowie. Poeta, prozaik, eseista. Przedstawiciel pokolenia Nowej Fali. Autor kilkunastu tomów poezji i szkiców. W 2004 otrzymał Neustadt International Prize for Literature. Odznaczony m.in. Orderem Legii Honorowej, 2016 i Literacką Nagrodą Księżniczki Asturii, 2017. Ostatnio wydał zbiór szkiców Substancja nieuporządkowana (Znak, 2019) i tom wierszy Prawdziwe życie (a5, 2019).


Zobacz także