Album wenecki

Fot. Adam Szczuciński

Album wenecki

Dla naszych czytelników sporządziliśmy zestaw pamiętnych wypowiedzi o Wenecji. Nie jest on kompletny i brak w nim nawet pewnych naszych ulubionych pisarzy. Niemniej, mamy nadzieję, przybliża miasto. Korzystaliśmy z istniejących w języku polskim wydań i przekładów; w niektórych przypadkach dokonaliśmy tłumaczenia na użytek niniejszej publikacji.


Jan Kochanowski, 1584:

     …dokądeś młody,
Użyj świata za czasu i pięknej swobody!
Co wadzi, póki lata nie zajdą leniwe,
Widzieć szeroki Dunaj, widzieć Alpy krzywe
Albo gdzie wpośrzód morza sławne miasto leży,
Albo gdzie pod dawny mur bystry Tyber bieży.



Johann Wolfgang Goethe, 1786:

Tyle już o Wenecji mówiono i pisano, że oszczędzę sobie rozwlekłych opisów. Ograniczę się do pierwszych wrażeń. I oto znowu najbardziej uderzającym zjawiskiem okazał się lud, ta wielka masa, wiodąca żywot w narzuconych jej warunkach.

Ludzie, którzy szukali schronienia na tych wyspach, nie robili tego dla zabawy, ci zaś, którzy potem zdecydowali się pójść w ich ślady, nie kierowali się kaprysem. Twarda konieczność wskazywała, że bezpieczeństwa należy szukać w najmniej korzystnym położeniu. Z czasem ono właśnie zaczęło im sprzyjać, uczyło ich mądrości, gdy cały świat północny był jeszcze pogrążony w mroku. Ich rozmnożenie się i bogactwo były nieuchronnym tego następstwem. Piasek i bagna ustąpiły miejsca kamieniom. Domy stawiano coraz ciaśniej, szukając światła, jak gęsto stojące drzewa starają się odzyskać na wysokości to, co tracą na szerokości. Walcząc o każdą piędź ziemi, domy te od samego początku stłoczone w ciasnocie pozostawiały ulicom tyle tylko szerokości, ile trzeba było, by ludzie mogli się wymijać między dwoma rzędami kamienic. Woda stała się dla nich ulicą, placem, promenadą. Wenecjanin musiał stać się nowym gatunkiem ludzkim, tak jak Wenecja stała się miastem, którego z niczym innym poza nią samą nie można porównać. Canal Grande wijący się przez miasto jak wąż nie ustępuje żadnej ulicy na świecie i żaden plac nie wytrzymuje porównania z wielką taflą wody przed placem Świętego Marka, którą z jednej strony zamyka półksiężycem sama Wenecja. Na lewo wyrasta z morza wyspa San Giorgio Maggiore, nieco dalej na prawo Giudecca ze swym kanałem, jeszcze bardziej na prawo Dogana i wjazd na Canal Grande, gdzie nas witają dwie wspaniale marmurowe świątynie. Oto pokrótce główne obiekty rzucające się w oczy, gdy stajemy między dwiema kolumnami na placu Świętego Marka. Panoramę tę przedstawiono na tylu sztychach, że moi przyjaciele bez trudu mogą ją sobie wyobrazić.



Adam Mickiewicz, 1832:

U architektów sławne jest przysłowie:
Że ludzi ręką był Rzym budowany,
A Wenecyją stawili bogowie;



Hippolyte Taine, 1864:

Dziś o świcie wszedłem na wieżę Świętego Marka. Ze szczytu wieży ogarnia się spojrzeniem Wenecję i lagunę; z tej wysokości dzieła człowieka wydają się dziełem bobrów, natura zaś jawi się na powrót taką, jaką jest – jedyną, która trwa, ogromną, ledwie naznaczoną czy splamioną naszym małym, efemerycznym życiem.

Wszystko jest tu piaskiem i morzem; widać jedynie wielką, płaską powierzchnię, zamkniętą od północy ścianą ośnieżonych szczytów, jakby obszar pośredni między żywiołem suchym i wilgotnym, jałowy step upstrzony matowym piaskiem i połyskliwą wodą. Czerwone wysepki obmyte przez odpływ mienią się jak łupkowe dachówki. Wokół nich kręte strumyki i nieruchome kałuże splatają w nieładzie swoje formy i metaliczne niello ołowianych wód. Dziwna, martwa pustynia. Nie ma tu nic żywego z wyjątkiem flotylli powracających z morza łodzi, które kołyszą się pod pomarańczowymi żaglami. Od czasu do czasu, gdzieś hen za Lido, snop promieni słonecznych przebija chmury, rysując na morzu oślepiającą smugę, przypominającą błysk szpady tnącej ciemny płaszcz. Można tu stać godzinami, zapomniawszy o wszystkich ludzkich sprawach w obliczu niezmiennego dialogu dwu potęg, wklęsłego nieba i płaskiej ziemi, zajmujących całą przestrzeń i całą scenę bytu. Pomiędzy nimi toczą się białe obłoki pchane podmuchem wiatru od morza. Nachodzą kolejno na cienki, lśniący półksiężyc, a ten, niezmordowanie, zagłębia ostrze w ich masie, niczym sierp w dojrzałym zbożu.



Fryderyk Nietzsche, 1880:

Jeśli innego szukam dla muzyki słowa, znajduję zawsze tylko słowo Wenecja. Nie umiem czynić różnicy między łzami i muzyką – nie umiem o szczęściu, o Południu myśleć bez dreszczu zalęku.

Na moście stałem
Niedawno w ciemną noc.
Z dali dobiegał śpiew;
Odpływał złotymi kroplami
Po migotliwej fali.
Gondole, światła, muzyka
Upojnie sączyły się w mrok…

Dusza moja, jak lira
Niewidocznie dotknięta,
Nuciła w sekrecie pieśń gondoliera,
Drżąc od barwnego szczęścia.
     Czy słuchał jej ktoś?



Cyprian Norwid, 1883:

Wenecja ma misję świadczenia człowiekowi, że jest fantastyczna sfera życia, że stolica nie jest tylko samym scentralizowaniem administracyjnym kilku biur, że plac może być salonem.



Rainer Maria Rilke, 1908:

Okien książęco wypieszczonych szyby
raczą nas trudzić wiecznie sobie bliskim
widokiem miasta, które wciąż jak gdyby
ze związku wód przypływu z nieba błyskiem

poczyna się, a nigdy być nie może.
Naprzód opalem, który ku ozdobie
był miastu w przeddzień, muszą ranka zorze
błysnąć stolicy z kanałów zwierciadła
sznur odbić dobywając, żeby sobie
chciała przypomnieć, ulegle opadła

jak nimfa, Zeusa wypełniona grzechem.
Ucho jej brząknąć zausznicą skore;
podnosi więc San Giorgio Maggiore
gnuśnym witając piękną rzecz uśmiechem.



Aleksandr Błok, 1909:

Cisza i chłodny wiatr z laguny,
Gondole jak trumienne dna.
Wśród nocy leżę w blasku luny
U stóp tajemniczego lwa.

Na baszcie północ mi nad głową
Giganty biją jakby w śnie.
Marek ikonę swą widmową
Utopił w księżycowej mgle.

Poprzez galerie wpół widome,
Lękliwie spozierając w krąg,
Przechodzi, kryjąc się, Salome
Z mą krwawą głową w splocie rąk.

I wszystko śpi – noc bezechowa,
Tylko widziadła chwiejny krok,
Tylko upiorna moja głowa
Z tęsknotą patrzy z misy w mrok.



André Suarès, 1909:

Nawet dla tego, kto mieszkał już w Wenecji, pierwsze godziny w niej spędzone są czasem miłości. Nieuzasadniona, bezcelowa radość pcha mnie jak piłkę z miejsca na miejsce, ale piłka toczy się po wodzie, ślizga się i podlatuje. Pluskanie fal, bieg gondoli, nawoływania gondolierów na lagunie, cisza i najpiękniejsze światło – wszystko przyczynia się do mirażu zaślubin. Czysta radość kochania, miłości, co nie sądzi i nie wątpi, i która wierzy, że jest bezgraniczna.

Rankiem wszystko jest niebieskawe jak mleko, jak len, i delikatne jak płatki róży. Nie ma miasta, które by bardziej przypominało kwiat. Przed pałacami różowa laguna przybiera kolor pstrąga. Gdyby przepływał tędy rybak Glaucus, złowiłby go pewnie w swoje sieci.

Słupy, do których przywiązuje się gondole, wyłaniają się z morskiej wody niczym rozcapierzone palce. Fasada Ca’ d’Oro jest jak uśmiech, jej okna posyłają pocałunki, tak wielki czar to słodki owoc dla oczu. Wszystko jest tu zachętą.

O szalone miasto bez ziemi! Najpiękniejsze pałace są odbiciem fantazji, kwiatami na płynnej łące: o pewnych porach i pod pewnym niebem pochylają się i więdną. Korzenie łączące człowieka z tym, co trwa, są ucięte. Jeśli uczucie kiedykolwiek usidłało czas, to tylko tu, w Wenecji. Umarłych chowa się na odległej wyspie otoczonej czerwonym murem i przypominającej kufer. Żadnych fundamentów: rozkosz jest chwilą. Chwila mieści wszystko. Wenecja namawia do uniesienia: zamknąć życie w pocałunku i umrzeć. (…)



Paweł Muratow, 1911:

Tylko w pierwszych dniach pobytu trudno się rozeznać w labiryncie weneckich uliczek i wąskich kanałów, potem przyzwyczajamy się do tego chaosu, a nawet zaczynamy lubić jego nieoczekiwaną logikę. W ten sposób poruszając się ruchem konika szachowego i nie bez odchyleń od linii prostej, można dotrzeć aż do odległej dzielnicy Madonna dell’Orto. Znajduje się tu miejsce niezwykle, a mianowicie otwarty na lagunę pustynny basen w pobliżu dawnego opactwa della Misericordia. Nieruchomość tych płytkich wód, bezludzie, ogromne opuszczone budowle na wybrzeżu – wszystko tchnie jakimś nieziemskim spokojem. Wszystko przypomina jakiś dawny, zapomniany sen. Opodal ciągnie się wybrzeże Fondamenta Nuove z widokiem na Murano i na ośnieżone Alpy Weneckie. Za tymi górami jest wszystko, co zostawiliśmy w naszym dawnym życiu i od czego dzieli nas teraz zwierciadło laguny. A dalej, w głębi, odludne Murano otoczone laguną. Mała wysepka przedzielona szerokim kanałem zwijającym się na kształt pętli. To prawie rzeka, tyle tylko, że znikąd i nigdzie nie płynie. Na płaskich brzegach stoją przeważnie nie zamieszkane domy, które przeżyły już swój czas, gdzieniegdzie widać skąpą roślinność, nasuwającą myśl o dawnych ogrodach. Wszędzie, we wszystkim odczuwamy tu umieranie albo może jak gdyby powolne ustawanie życia. Twarze robotnic pracujących w wytwórniach szkła są blade jak wosk, a czerń chustek sprawia, że wydają się jeszcze bledsze. A może to są cienie, może tylko cieniem jest także ta gondola, która tak sprawnie i cicho przywiozła nas tu z Wenecji? A może te wody to wody śmierci, zapomnienia? (…)

Dla nas, ludzi Północy, którzy wstępują na ziemię włoską przez złote wrota Wenecji, wody laguny są w istocie wodami Lety. Gdy stoimy przed starymi obrazami zdobiącymi kościoły weneckie, gdy płyniemy gondolą lub gdy błądzimy po milczących uliczkach czy nawet wśród przypływów i odpływów gwarnej fali ludzkiej na placu Św. Marka, wszędzie tam pijemy łagodne, słodkie wino zapomnienia. Wszystko, co zostało za nami, cale nasze dawne życie przestaje nam ciążyć. Wszystko, co przeżyliśmy, obraca się w dym, i ze wszystkiego pozostaje tylko garstka popiołu, tak drobna, że można ją zmieścić w szkaplerzu na piersi podróżnego. Czekają na niego Włochy – Włochy tu, tak blisko, za tą rozległą laguną!



Czesław Miłosz, 1957:

Gdybym ja mógł weneckie kurtyzany
Opisać, jak w podwórzu witką drażnią pawia,
I z tkaniny jedwabnej, z perłowej przepaski
Wyłuskać ociężałe piersi, czerwonawą
Pręgę na brzuchu od zapięcia sukni,
[…]



Aleksander Wat, 1957:

Rdzawy marmur w czarnych wodach
srebro płynie w rudej toni
różowieje światło gołąb
motyl zadrgał i ulata.
Pod kopułą indygową
czarne drzewo pruje wody
srebro tonie w szklanej toni.
Z mostu – ptak i ton gitary
z okna kiwa senna głowa
senna kiwa się gondola.
Śmierdzą algi i nocniki
wodorosty i topielce
i wodo-rododendrony.
Niknie głos, dzień dogorywa
złoto płynie w czarnej toni
pył z motyla, pawie łzy
kapią z marmurowej rdzy.
Niknie cień, głos dogorywa
milkną senne barytony
pluska wiosło w trupiej bryi.
Czarne wody czarny Styks.
Jadę jadę na zagładę
upojony duchem złym.



Antoni Słonimski, 1959:

Wpółobrócony stojąc na weneckich schodach,
Na których marmur wbiega szeleszcząca piana
(Wenecję zwłaszcza bardzo ci polecam,
Bo to i Tomasz Mann, i Szekspir razem),
Przed Tintoretta wstrzymaj się obrazem
I zamyślone oczy przerzuć w stronę Swanna,
I tak stronica, co przed chwilą pusta,
Zaczerni się literą, aż niespodziewana,
Owionie cię melodia Vinteuila z Prousta,
Zapach ostryg paryskich i kawy „Floriana”.
A jeśli nie dość będzie człowieczeństwa,
Zamknij to zdanie rzymskich cegieł łukiem,
Za Norwidowym idąc rozstrzelonym drukiem
Z architektury przejdź do społeczeństwa,
I tak się zwiążesz z przeszłością i losem,
Że przetrwasz chwilę, jak echo za głosem.
Echo minęło. Cóż zostanie?

Zostanie po mnie para butów,
Które wykonał mistrz nie lada,
Niejaki Codner Coombs and Dobbie,
Dwadzieścia jeden Jermyn Street,
I długo jeszcze mój zegarek
Wydzwaniać będzie swe tik-tak,
Bo trwalszy jest szwajcarski werk
Niż mego serca wątły wrak,
Dogasający już ogarek.
Szlafrok kupiony w Tel-Awiwie,
Koszule z Tokio, garnitury,
Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie
I zapisuję wszystko w darze
Młodym warszawskim lowelasom.
Niech mnie odnajdą na bazarze
Braci Różyckich. Gdy sen głuchy
I wieczna mnie ogarnie mgła,
Niech po Warszawie moje ciuchy
Połażą jeszcze rok czy dwa.


Kodocyl

Po mego życia trudach jeśli
Na jakieś względy zasłużyłem,
Nie chcę, by moją trumnę nieśli
Ci właśnie, których nie znosiłem.



Gustaw Herling-Grudziński, 1971:

Czym jest Wenecja? Wenecjanin, postawiony wobec takiego pytania odpowie w dziewięciu wypadkach na dziesięć, że cudem: un miracolo, un prodigio. Dla mnie, odkąd spędziłem w Wenecji tydzień zimą, raczej snem niż cudem.

Przyjechaliśmy w grudniowy wieczór. Mgła była gęsta, z dworca do Akademii stateczek posuwał się z powolnością żółwia, trąbiąc ciągle i ostukując niespokojnie kanał reflektorem, z Akademii do hotelu udało się nam dotrzeć tylko dzięki przechodniowi uzbrojonemu w mocną latarkę. Hotel na Zattere – dom, w którym w roku 1849 przezimował Ruskin, pisząc lub szkicując The Stones of Venice – był niemal pusty. Mgła nie ustępowała, komunikaty meteorologiczne zapowiadały ją na długo. W dzień odważaliśmy się, brodząc po omacku w białej kaszy, wychodzić na niezbyt dalekie spacery. Wieczorami odwiedzaliśmy mieszkającego obok hotelu bibliofila T., którego głównym przedmiotem zainteresowań i poszukiwań był wówczas Frederick Rolfe (Baron Corvo), zakochany w Wenecji i jej młodych gondolierach, zmarły na jakimś weneckim poddaszu w nieopisanej nędzy nad manuskryptem The Desire and Pursuit of the Whole. Po nocach ciszę przerywały niekiedy syreny okrętów płynących kanałem Giudecca. Tak, był to sen, podniecający i ulotny, z przeczuciem olśnienia, którego nie można (jak we śnie) przeżyć w całości, ale o którym się wie, że istnieje na pewno: the desire and pursuit, pragnienie i pościg. Zdarzało się, że w południe ławice mgły przerzedzały się na okamgnienie, i wtedy fragmenty miasta oglądaliśmy jak dekoracje teatralne przez szparę w uchylonej nieostrożnie kurtynie. W poranek naszego odjazdu, nieoczekiwanie wypogodzony, Wenecja ukazała się nareszcie cała i czysta, w szklistej, złotawo-zielonkawej aurze. I było coś z dziwnego żalu w tym przebudzeniu ze snu o niej.

Jeżeli (rzecz we Włoszech dość prawdopodobna) Wenecja nie zostanie ocalona, Europa zachoruje na „zatrucie psychiczne”; tak psychiatrzy określają stan ludzi, którzy nie cierpią wprawdzie na bezsenność, lecz tracą zdolność śnienia.