AMOS OZ, SZIRA CHADAD
Z czego powstaje jabłko. Fragmenty

Amos_Oz
Amos Oz, źródło: http://www.amos-oz.net/

Z czego powstaje jabłko. Fragmenty

SZIRA CHADAD: Co porusza twoją ręką, kiedy piszesz?

AMOS OZ: Na podwórku gimnazjum Rechawia w Jerozolimie rósł eukaliptus, na którym ktoś wyciął serce przebite strzałą. Na sercu, po bokach strzały, napisano: Gadi – Ruti. Pamiętam, że już wtedy, mając ze trzynaście lat, pomyślałem: „To pewnie robota tego Gadiego, nie Ruti. Po co to zrobił? Czy sam nie wiedział, że ją kocha? Ona o tym nie wiedziała?”. I wydaje mi się, że już wtedy powiedziałem sobie: „Może coś w nim wiedziało, że to minie, że wszystko mija, że ta miłość się skończy”. Chciał coś pozostawić. Chciał, żeby po tej miłości, kiedy już przeminie, zostało wspomnienie. I to jest bardzo podobne do impulsu, który każe opowiadać historie, pisać opowiadania: ocalić coś od szponów czasu i zapomnienia. To oraz pragnienie, by dać drugą szansę czemuś, co już nigdy nie będzie jej miało. To też. Do sił, które poruszają tą piszącą ręką, należy też pragnienie, by coś nie zostało wymazane bez śladu – niekoniecznie osobiste sprawy. Mnie, na przykład, nigdy nie wynajęto, abym zamieszkał na poddaszu starego domu i godzinami rozmawiał, odpłatnie, z jakimś starszym niepełnosprawnym człowiekiem, jak to się zdarzyło Szmuelowi z Judasza. Mnie się coś takiego nie przytrafiło. Ale byli w Jerozolimie ludzie, którzy mówili trochę jak Gerszom Wald. Byli, a teraz ich nie ma. Chciałem między innymi, aby to nie poszło w niepamięć. Tamta Jerozolima gorącogłowych intelektualistów, stojących jedną nogą w Brennerze, drugą w Biblii, inną na dworze Ben Guriona, jeszcze inną u Nietzschego, kolejną u Dostojewskiego albo Żabotyńskiego.

S.C.: A masz poczucie, że twoje motywacje do pisania zmieniają się z biegiem lat, czy pozostają zasadniczo podobne?

A.O.: Nie wiem, Sziro, myślę, że są takie same, ale nie jestem tego pewien. Prawie nigdy nie zadaję sobie pytania o motywację do pisania. Kiedy tutaj siadam przed piątą rano z pierwszym kubkiem kawy, po spacerze pustymi ulicami, nigdy nie zadaję sobie pytania o motywację. Po prostu piszę.

S.C.: Ale zadajesz pytanie, skąd się bierze opowieść?

A.O.: Tak, tak. Czasami je zadaję i nie zawsze znajduję odpowiedź. Opowiem ci coś, co się wiąże z tym, o co pytasz. Przetłumaczyłem kiedyś rosyjski wiersz Anny Achmatowej, ale z angielskiego, z wersji Stephena Berga, bo nie znam rosyjskiego. I właśnie on dokładnie, ale to dokładnie dotyczy twojego pytania. Przepisałem to na maszynie w czasach, kiedy nie było jeszcze komputerów. Tak się ten wiersz kończy:

„Czasami tylko tu siedzę. Wichry od
zamarzniętego morza
wlatują do mnie przez otwarte okno. Nie wstaję,
nie zamykam go. Pozwalam, by powietrze mnie
dotykało. Zaczynam marznąć.
Czy świt, czy zmrok, te same różowe smugi chmur.

Gołąb wydziobuje mi ziarenko pszenicy
z wyciągniętej dłoni,
te bezkresne przestrzenie pustych kart na moim
biurku…

jakiś samotny impuls unosi moją prawą rękę,
prowadzi mnie.
Dużo, dużo starszy niż ja, opada,
lekko jak powieka, bezbożnie, i zaczynam pisać.”

S.C.: To piękne.

A.O.: Nie jestem tłumaczem, ale postanowiłem przełożyć ten wiersz z angielskiego. Może po rosyjsku jest jeszcze piękniejszy, nie wiem.
Czasami zadaję sobie pytanie, skąd biorą się opowieści, i nie za bardzo umiem odpowiedzieć. Widzisz, z jednej strony wiem, bo od zawsze wiodę żywot szpiega. Pisałem o tym w Opowieści o miłości i mroku. Przysłuchuję się cudzym rozmowom, przyglądam obcym ludziom, a stojąc w kolejce w przychodni albo na dworcu czy lotnisku – nigdy nie czytam gazety. Zamiast czytać, słucham, co mówią ludzie, podkradam strzępki rozmów i je sobie dopowiadam. Albo przyglądam się ubraniom, butom – buty zawsze wiele mi mówią. Patrzę na ludzi. Słucham.

Mój sąsiad w Chuldzie, Meir Sibahi, mawiał: „Jak tylko przechodzę pod oknem pokoju, w którym pisze Amos, to przystaję na chwilę, sięgam po grzebień i się czeszę. Bo w razie gdybym miał wejść do jakiejś jego historii, to lepiej z uładzoną fryzurą”. Bardzo logiczne, ale u mnie to tak nie działa. Weźmy jabłko: z czego ono powstaje? Z wody, ziemi, słońca, jabłoni, odrobiny nawozu. Ale nie przypomina żadnego z nich. Powstało z nich, ale nie jest do nich podobne. Tak samo z opowieścią. Na pewno jest utkana z sumy wszystkich spotkań, doświadczeń, wysłuchanych słów.
Moim pierwotnym impulsem jest chęć odgadnięcia, co bym czuł na jego albo na jej miejscu: co bym pomyślał? Czego chciał? Czego bym się wstydziła? Na czym, na przykład, zależałoby mi, żeby nikt na świecie się o mnie nie dowiedział? Co miałbym na sobie? Co bym jadła? Towarzyszyło mi to od zawsze, zanim zacząłem pisać opowiadania, od dzieciństwa. Byłem jedynakiem i nie miałem przyjaciół. Rodzice zabierali mnie do kawiarni przy ulicy Ben Jehudy w Jerozolimie i obiecywali lody, jeżeli będę siedział spokojnie, kiedy oni będą rozmawiać ze swoimi przyjaciółmi. A lody były wówczas w Jerozolimie rzadkością. Nie dlatego, że były drogie, ale dlatego, że wszystkie nasze matki bez wyjątku, religijne i nie, sefardyjskie i aszkenazyjskie, wierzyły ponad wszelką wątpliwość, że lody oznaczają zaczerwienione gardło, zaczerwienienie to infekcja, infekcja to grypa, grypa to angina, angina to zapalenie oskrzeli, zapalenie oskrzeli to zapalenie płuc, a zapalenie płuc to gruźlica. Słowem – albo lody, albo dziecko. Mimo wszystko jednak obiecywali jednorazowo, że kupią mi lody, jeżeli ani razu im nie przeszkodzę w rozmowie. A rozmawiali tam z przyjaciółmi co najmniej siedemdziesiąt siedem godzin bez przerwy. Żeby nie oszaleć z samotności, po prostu zaczynałem wtedy szpiegować ludzi przy sąsiednich stolikach. Wykradałem urywki rozmów, obserwowałem, kto co zamawia. Kto płaci. Próbowałem zgadnąć, co łączy te osoby, a nawet wyobrazić sobie, na podstawie ich wyglądu i języka ciała, skąd pochodzą, jak wygląda ich dom. Robię tak do dzisiaj. Ale nie jest tak, że pstrykam zdjęcie, wracam do domu, wywołuję je i opowieść gotowa. Po drodze zdarza się mnóstwo perypetii. Na przykład pewien chłopak w Czarnej skrzynce ma zwyczaj drapać się w prawe ucho lewą ręką, którą następnie przesuwa z tyłu głowy. Jakaś kobieta spytała mnie, skąd to wziąłem. Bo ona też zna kogoś, kto drapie się po prawym uchu lewą ręką za głową. Odpowiedziałem, że prawie na pewno to gdzieś widziałem i wryło mi się w pamięć. Ale gdzie to widziałem? Niech mnie pani zastrzeli, nie wiem. To pochodzi z jakiegoś zatartego wspomnienia, nie z powietrza, ale nie mam pojęcia skąd.
Wiesz co? Powiem tak. Kiedy piszę artykuł, zwykle robię to ze złości. Główną siłą napędową jest to, że jestem na coś zły. Ale kiedy piszę opowiadanie, jedną z rzeczy, które poruszają tą ręką, jest ciekawość. Taka, której nie mogę zaspokoić. Strasznie mnie ciekawi wchodzenie w cudzą skórę. I myślę, że ciekawość jest nie tylko koniecznym warunkiem wszelkiej pracy intelektualnej, ale też cnotą moralną. Na tym chyba polega również etyczny wymiar literatury.

Spieramy się o to z A.B. Jehoszuą, który kwestię moralną wysuwa na pierwszy plan w twórczości literackiej: zbrodnia i kara. Moim zdaniem wymiar etyczny polega na czymś innym: na umieszczeniu siebie na parę godzin w skórze innej osoby czy też wejściu w jej buty. Ma to w sobie pewną wagę moralną, nie wprost, niezbyt wielką, bez przesady. Ale naprawdę uważam, że człowiek mający w sobie ciekawość jest trochę lepszym partnerem życiowym niż ktoś, kto jej nie ma. I również trochę lepszym rodzicem. Tylko się ze mnie nie śmiej, ale uważam, że ktoś taki jest nawet lepszym kierowcą niż człowiek pozbawiony ciekawości, bo zadaje sobie pytanie, co tamta osoba, prowadząca samochód na sąsiednim pasie, może nagle zrobić. Wydaje mi się, że człowiek obdarzony ciekawością jest też dużo lepszym kochankiem niż ktoś jej pozbawiony.

[…]

S.C.: Piszesz długopisem czy na komputerze?

A.O.: Bardzo dużo piszę ręcznie na brudno. Nie przepisuję z jednego brudnopisu do drugiego, tylko piszę fragment i odkładam do szuflady, piszę znowu i jeszcze raz kładę do szuflady, potem piszę inną wersję tej samej sceny. Mając w szufladzie cztery, pięć, czasami nawet dziesięć wersji, wyjmuję wszystkie, układam w długim rzędzie na biurku, wybieram coś z każdej i tak może powstać wersjapoprawiona, którą przepisuję dwoma palcami na tym tutaj komputerze.

S.C.: A przed pisaniem wychodzisz na swoje poranne spacery.

A.O.: Tak, codziennie, chyba że leje albo w powietrzu unosi się pył, jak dzisiaj, tak że nie można oddychać. To pomaga umieścić sprawy w odpowiedniej perspektywie: co jest ważniejsze? Co nieważne? Co za parę dni pójdzie w niepamięć? A co być może nigdy nie zostanie zapomniane? Spaceruję jeszcze przed kawą. Wstaję, biorę prysznic, golę się i wychodzę. Piętnaście po czwartej jestem już na dworze, za piętnaście piąta wracam, a krótko przed piątą, kiedy na zewnątrz jest jeszcze zupełnie ciemno, siedzę już z kubkiem mocnej kawy przy tym biurku. To są moje godziny. Oto cały rytuał.

S.C.: Jest taki wiersz, Czwarta nad ranem Wisławy Szymborskiej, która pisze: „Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem”. I ma rację. Czwarta rano to coś okropnego!

A.O.: Pani Szymborska, jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy. Zaprosiłbym panią na kawę i może ukazałbym pani uroki godziny czwartej rano, kawa na mój rachunek. Dla mnie to żadna męka, nie jest mi ciężko o czwartej rano. Wstaję bez budzika. Nawet w soboty i święta. Nikt nie dzwoni, Nili śpi, a jeśli są jeszcze jacyś ludzie w domu, też śpią. To są godziny, kiedy nikt mnie nie potrzebuje. W Aradzie wybierałem się przed wschodem słońca na spacer po pustyni, bo pustynia zaczynała się pięć minut marszu od domu. Tutaj chodzę czasami po tym małym parku albo po prostu ulicami, bo to dla mnie ciekawe. W oknach ciemno, poza tymi, gdzie zostawiono światło w łazience. Mnóstwo ludzi zostawia w łazience włączone światło na noc. Może sądzą, że to odstraszy złodziei. Albo na wypadek, gdyby dziecko się zbudziło. Może myślą, że śmierć nie przyjdzie, jeśli w łazience będzie jasno.
Kiedyś o wpół do piątej rano w oświetlonym oknie stała kobieta i patrzyła w ciemność. Przystanąłem i ją obserwowałem. Nie z tego powodu, o którym myślisz. W każdym razie nie tylko. Patrzyłem na nią z ciemności i zachodziłem w głowę, co jej się stało o takiej porze? Potem odeszła od okna i zgasiła światło, a może nadal tam stała, wpatrzona w ciemność, a ja ruszyłem dalej, ale odszedłem stamtąd z zalążkiem opowiadania. Którego jeszcze nie napisałem. Może kiedyś to zrobię, a może nigdy.
Poza tym czasami zdarza mi się powiedzieć „dzień dobry” roznosicielowi gazet. Parę dni temu o czwartej rano widziałem w parku chłopaka z psem. Nie wyprowadzał go na spacer, tylko bawił się z nim na trawniku. Rzucał mu kijek, a pies aportował. Teraz, tuż przed Dziesięcioma Dniami Pokuty, zdarza się, że ktoś idzie bardzo wcześnie do synagogi na Slichot, z pokrowcem na tałes i filakterie. Wtedy mówię „dzień dobry”, a jeśli jest sobota, to szabat szalom, i tyle. Nie zatrzymuję się, żeby rozmawiać z ludźmi. Nie podczas tych porannych spacerów.

S.C.: I w tym czasie myślisz o tym, co akurat piszesz?

A.O.: Tak, myślę o tym, co na mnie czeka na biurku. Bo prawie zawsze coś jest rozgrzebane. Więc myślę, na czym stanąłem poprzedniego dnia, w jakim miejscu to zostawiłem, dokąd chcę dalej poprowadzić. Nie zawsze dzieje się tak, jak to sobie zaplanowałem, ale owszem, myślę, a przy tym jakoś sprowadzam sobie ludzi, postaci. Na przykład tę kobietę, Brachę, z opowiadania Loki, albo jej męża, Moszego. Mosze przez całe opowiadanie nie wypowiada więcej niż pięć, sześć słów. No i wypada w sumie dość paskudnie. Jest odpychający również fizycznie. Ale cóż, wiedziałem o nim ciut więcej. O wszystkich swoich postaciach wiem znacznie więcej, niż o nich piszę. O wszystkich. Także o Chanie z Mojego Michaela albo o tytułowym bohaterze Fimy. O ich dzieciństwie, rodzicach, fantazjach erotycznych. Tylko nie wszystko wykorzystuję. I w trakcie pisania Loków wiedziałem nawet o innej kobiecie, którą Mosze znalazł sobie w Netanii. Nie włączyłem tego do opowiadania, od początku było dla mnie jasne, że to nie wejdzie, ale chciałem wiedzieć trochę więcej: co tam się wydarzyło, jakim on jest człowiekiem i jakie ma żale do Brachy, bo przecież ma. Zatem musiałem to wiedzieć. Nie na potrzeby opowiadania. Tylko żeby mieć pod dostatkiem sukna, by móc z niego skroić ubranie. Mniej więcej tak to jest.

[…]

S.C.: Asaf Inbari napisał artykuł, który mi się podoba, pod tytułem Doprowadzić do końca. Twierdzi tam, że ukończenie utworu i rozstanie się z nim są najważniejszą, a przy tym najtrudniejszą decyzją twórczą – ze względu na kompromis, o którym mówiliśmy, i z powodu pragnienia, by bez końca cyzelować*. Kiedy wiesz, że skończyłeś pisać książkę?

A.O.: Kiedy nie mogę na nią więcej patrzeć. I oddaję rękopis redaktorowi albo redaktorce. Wtedy oczywiście wiem, że to nie jest najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem. Dalej opłakuję tę trzecią książkę, tę, której nie zdołałem napisać, swoje nienarodzone dziecko. Ale w tej chwili czuję, że to najlepsze, na co było mnie teraz stać. Mam taką mantrę: „To najlepsze, co mogłem zrobić w tym momencie. Bywało, że robiłem lepsze rzeczy, w przyszłości – nie wiadomo, ale teraz to jest najlepsze, co mogłem zrobić”. Wiem, to żadne alibi, nie można z tym pójść na policję czy do kontroli, ale mnie to uspokaja. „Teraz nie mogę zrobić więcej”.
Pisząc, gdzieś w głębi serca wiem, że nie wyjdzie tak, jak to widzę i słyszę. Wiem już z góry. Może z doświadczenia. Nie może wyjść dokładnie tak, jak byśmy chcieli. Ale co wychodzi dokładnie tak, jak zamierzyliśmy? Jedziemy pierwszy raz za granicę. Co za emocje, jaka ekscytacja, jakie napięcie, nie śpimy całą noc. Co się stanie, jak zaśpimy? Co jeśli budzik nie zadzwoni? A wracając, wiemy, że podróż była pięknym, pełnym wrażeń i intensywnym przeżyciem, ale do nadania Tory na Synaju się nie umywa.

S.C.: Głównie dlatego, że sami się tam znaleźliśmy.

A.O.: Tak. Powiedziałaś wspaniałą rzecz. W samo sedno. Zarówno dlatego, że sami się tam znaleźliśmy, jaki dlatego, że w naszej głowie, jak zawsze, było coś więcej. Bo nam opowiadano, bo czytaliśmy, marzyliśmy, mieliśmy nadzieję, bo mieliśmy w głowie coś więcej.

S.C.: Moim zdaniem te dwie sprawy się łączą.

A.O.: Tak, masz rację.

S.C.: Są takie sfery w życiu, albo w tobie samym, co do których nie idziesz na kompromis? Co do których w niego nie wierzysz?

A.O.: Tak. Jest kilka takich rzeczy, ale nie jestem pewien, czy chcę o nich mówić do dyktafonu. Mogę ci na przykład powiedzieć, że nigdy w życiu, ale to przenigdy, nie wziąłem od żadnego wydawcy zaliczki na jakąkolwiek książkę. Nawet kiedy opuściliśmy Chuldę bez grosza przy duszy, mając po czterdzieści siedem lat. Nie mieliśmy nic. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, wydawnictwo Am Owed zaproponowało mi zaliczkę na następną książkę, a ja odmówiłem. Ponieważ zaliczka z konieczności wiąże mnie terminami. To jest przykład rzeczy, co do której nigdy nie poszedłem na kompromis. Przeraża mnie, że jest data, do której trzeba skończyć. To mnie paraliżuje. W czasie studiów to było straszne, ta presja, jeśli się nie odda pracy na jutro, na pojutrze. Zaliczenia na uniwersytecie to był ostatniraz, kiedy pracowałem z docelowym terminem. To jest jak dach, który ma ci spaść na głowę i już zaczynają z niego odpadać płaty farby, sypią się kawałki tynku.

S.C.: Powiedziałeś mi, że są książki albo opowiadania, które rozpoczynasz i porzucasz. To dlatego, że nie mogą się zbliżyć do tej trzeciej książki, o której mówiłeś? Czy po prostu ci się z różnych powodów nie podobają?

A.O.: To jest tak, Sziro. Całe życie ciężko pracuję. Kiedyś pracowałem przez wiele godzin dziennie, teraz tylko trzy, cztery godziny rano, ale każdego dnia. To znaczy nie piszę książek w przypływach natchnienia, jak gdyby nagle nawiedziła mnie muza, a wtedy usiadłem i napisałem książkę, ale kiedy po paru latach muza zniknęła, pobiegłem w te pędy do psychiatry, żeby mu powiedzieć, że mam blokadę twórczą i nie mogę pisać. Mnie się coś takiego nie przytrafiło. Ani psychiatra, ani blokada. Nie znam tego. Ja zawsze piszę. Ale przez dziesiątki lat miałem znacznie więcej skrobanek i poronień niż porodów. Kiedy tak się dzieje? Kiedy widzę znak, że powinienem to wyrzucić? Kiedy piszę, piszę i piszę, nawarstwia się góra kartek, a postaci wciąż robią to, czego sobie życzę. To znaczy dziecko nie zaczyna mnie kopać od środka w brzuchu. Wtedy rozumiem, że jest martwe. Jeżeli mi idzie tak łatwo jak z plasteliną – wejdź, wyjdź, usiądźcie, wejdźcie do łóżka, uprawiajcie seks – to znaczy, że coś jest nie tak. A kiedy wszystko gra? Kiedy wiem, że płód jest żywy? Kiedy zaczynają mi stawiać opór. Kiedy podczas pracy nad Moim Michaelem Chana zaciągnęła mnie w jakąś scenę, która do niej nie pasowała, i powiedziałem jej: „Przykro mi, nie napiszę tego, to nie leży w twoim charakterze”, a ona mi na to, w środku pisania: „Cicho bądź i pisz. Nie będziesz mi mówił, co leży w moim charakterze, a co nie”. Ja wtedy mówię: „O nie, bardzo przepraszam, to ty jesteś moją bohaterką, a nie ja twoim bohaterem. Ty pracujesz dla mnie, a nie ja dla ciebie”. A ona: „Zostaw mnie w spokoju. Nie dyryguj mną. Daj mi żyć i się nie wtrącaj. To ja decyduję o tym, kim jestem i co robię, a czego nie”. Ja jej odpowiadam: „Bardzo mi przykro, nie piszę tego. A jak ci się nie podoba, idź do innego pisarza, idź do pisarki, nie będziesz mi wydawała rozkazów. To jest moja książka, nie twoja”. No więc Chana obstaje przy swoim, a ja przy swoim, i wtedy wiem, że opowieść żyje. Ale jeżeli piszę przez miesiąc, dwa, kiedyś nawet dłużej, i postaci są zbyt posłuszne, to rozumiem, że dziecko umarło. Że trzeba wszystko wyrzucić. Zajść na nowo w ciążę.

z AMOSEM OZEM
rozmawiała Szira Chadad

Książka Amosa Oza i Sziry Chadad Z czego powstaje jabłko? w przekładzie Leszka Kwiatkowskiego ukazała się w 2019 roku nakładem wydawnictwa Rebis.

AMOS OZ (1939-2018) — izraelski pisarz, eseista i publicysta tworzący w języku hebrajskim, działacz na rzecz pokoju palestyńsko-izraelskiego. Autor 35 publikacji, w tym powieści, zbiorów opowiadań i esejów, książek dla dzieci i nowel. Jego dzieła zostały przetłumaczone na ponad 40 języków.

SZIRA CHADAD jest absolwentką Columbia University i doktorem literaturoznawstwa oraz redaktorką książek i scenariuszy. Oprócz ostatnich powieści Amosa Oza redagowała m.in. książki Zeruyi Shalev, Savyon Liebrecht czy Drora Mishaniego.