ANNA PIWKOWSKA
Triesteńska wystawa Leonor Fini
Leonor Fini, Wenecja l. 70. fragment zdjęcia ze zbiorów W. Karpińskiego
Kiedy dopływamy do Triestu, wiatr nie cichnie, zmienia tylko swoją konsystencję czy może esencję. To inny wiatr niż ten na morzu. Niepokojący, zbijający z nóg, gorący. Za sobą mamy Słowenię i Chorwację, w oczach biel istryjskiego wybrzeża. Przed nami, nieoczekiwanie bardzo blisko, zarys zamku w Miramare, na niewielkim półwyspie Grignano. Zamek, sceneria jednej z bardziej znanych historii miłosnych: księcia Maksymiliana i dwudziestoletniej Charlotty. Splotły się w niej historia, miłość, ambicja i szaleństwo. Gdzieś niedaleko jest zamek w Duino, ale jego na razie nie widać. Nie szkodzi, skoro mam przy sobie Elegie duinejskie na wieczór. Jednak Triest, miasto z pewnością mające nieśmiertelną duszę i niezłomną wolę, kazał mi myśleć wieczorem o kimś innym.
Z portu, opierając się atakom wiatru, w wieczornym upale, idę do hotelu, który mieści się dosłownie kilka wąskich uliczek dalej. Na niebie pojawiają się coraz jaśniejsze błyskawice. Triest prowadzi mnie bardzo wąskimi, bardzo włoskimi uliczkami między wysokie kamienice. Niektóre pociemniałe i przybrudzone od starości, inne świeżo odrestaurowane, o pięknej architekturze, z secesyjnymi dekoracjami i neoklasycystycznymi tympanonami. Wiatr staje się coraz bardziej porywisty, żar w powietrzu narasta, tężeje. Spalone od upału liście fruwają w powietrzu, zaczynają także fruwać parasole, markizy i kawiarniane krzesełka. Kiedy docieram do hotelu, nad miastem szaleje burza. Spada grad wielkości włoskich orzechów. Burza trwa krótko. Kiedy znowu wychodzę na wieczorny spacer, powietrze jest rześkie, kelnerzy z powrotem ustawiają parasole i krzesła, zaścielają na stolikach serwety, ludzie podejmują rozmowy, wraca ład i harmonia. Ponieważ nie znam miasta, pozwalam mu się prowadzić. Pierwsza niespodzianka to pomnik nieszczęśliwego księcia Maksymiliana, rozstrzelanego w Meksyku z dala od miłości i spokojnego piękna Miramare. Potem trafiam na słabo oświetlony skwer, cały zasłany liśćmi. Dwa połamane krzewy przypominają o huraganie. Na skwerze pomnik‑postać. To pomnik Italo Svevo, z książką, w niedbałej spacerowej pozie. Ale coś każe mi się odwrócić, i w tym zupełnie pustym miejscu, chociaż pełnym dobiegających z portu głosów i odgłosów, w przyprawiającym o zawrót głowy zapachu wiatru, liści, glonów i morza, staję twarzą w twarz z Leonor Fini. Ogromny plakat informuje o pierwszej po śmierci malarki, triesteńskiej wystawie poświęconej jej sztuce1. W Museo Revoltella w Trieście trzy piętra pięknego pałacu barona Revoltella zajmują obrazy, rysunki i fotografie legendarnej muzy surrealistów. Z plakatu patrzą na mnie czarne oczy w bladej, skupionej twarzy. Jest tak piękna w fantastycznym, oranżowym kapeluszu z kwiatów na turkusowym tle i tak niepokojąca, że nagle Triest staje się dla mnie tylko i wyłącznie Jej miastem. Spędzam z nią, z jej malarstwem, dwa następne dni w Trieście, a trzeciego dnia, kiedy już wypływamy, kupuję jeszcze raz bilet i przemierzam szybko piętra pałacu barona, żeby się jeszcze pożegnać.
Włoszka urodzona w Buenos Aires, w wieku dwóch lat przeniosła się z matką do wielonarodowego Triestu. Triesteńskie dzieciństwo i młodość całkowicie ukształtowały jej osobowość. Niezależna, wyrzucona ze wszystkich triesteńskich szkół, kształciła się sama, korzystając z ogromnej, rodzinnej biblioteki. Ta biblioteka objawiła jej nie tylko ważnych pisarzy, ale także malarzy. Konstanty Jeleński w swoim pięknym eseju napisał: „Jeśli zrazu podziwiała prerafaelitów angielskich, temu oczarowaniu o słodyczy nieco sztucznej przeciwdziałało poznanie Klingera, Muncha, Gustawa Klimta, a przede wszystkim Aubrey Beardsleya. Edward Roditi zapytał Maksa Ernsta, robiąc z nim wywiad, od jakiego czasu datuje się jego podziw dla niemieckich malarzy romantycznych (których wpływ widać nie tylko w Lasach nadreńskich Ernsta, ale też w dziele Magritte’a). «Leonor Fini mówiła mi o nich pierwsza» — odparł”. Jeleński dodaje w innym miejscu: „Kiedy Leonor Fini przyjedzie później do Paryża, ta bezwiedna surrealistka zdumieje surrealistów”.
Szkołą malarstwa stały się dla młodej Leonor Fini także podróże i obrazy w muzeach północnych Włoch, przed którymi spędzała długie godziny. Choć później będzie studiowała w Mediolanie, mieszkała w Paryżu i Rzymie, choć będzie odgrywała tajemniczy teatr swojego życia w klasztornych wirydarzach w Nonzie na Korsyce i w pięknym domu w Saint‑Dye nad Loarą, zawsze, o czym sama mówiła, pozostanie dziką, wrażliwą, triesteńską dziewczynką.
Wspomnień o Leonor jest wiele. Pisali o niej najwięksi. O niej samej i o jej sztuce. Klaus Mann: „Jest dynamiczna, bardzo inteligentna, również piękna, o wydatnych dumnych ustach i ogromnych, zielonawozłoto fosforyzujących kocich oczach”. Jan Kott: „Widziałem ją trzy razy, wierzyłem, że rzuca urok”. Max Ernst: „Jej obrazy przyprawiają o zawrót głowy. To otchłanie, które zdają się nieść zgubę: jakby pełne trupiego rozkładu”. I Konstanty Jeleński o najważniejszym, o jej triesteńskim dzieciństwie: „Nieme kino już wówczas ją zachwyca; i jest jego heroiną, kiedy w samym środku Triestu ścigają ją egzotyczni płatni porywacze. Filmowe ucieczki, strój chłopca, las czarnych włosów pod kaszkietem Kida. Dzieciństwo freudowskie przykładne, ego kształtowane w kobiecej cieplarni, przebrania; i już zacierają się granice między «sztuką» a «życiem»”.
To fakt, Leonor Fini była sama dziełem sztuki, a jej malarstwo jest jakby nieustającą opowieścią o niej samej. Ale czy rzeczywiście o niej samej? Na wystawie można obejrzeć trzy filmy z Leonor Fini, która opowiada o swoim życiu i swojej sztuce. Kilkakrotnie powtarza zdanie o tym, że jej malarstwo jest ekspresją jej samej. A ponieważ — mówi — interesuje się wyłącznie sobą, więc kobieta na jej obrazach to ona i znowu ona. Być może to prawda, ale kiedy przemierzam wystawowe sale, dając się wciągnąć w niebezpieczny dla wyobraźni taniec z tymi wszystkimi kobiecymi twarzami i postaciami, z lunatycznymi dziewczynkami, zmysłowymi kobietami i groźnymi staruchami, mam wrażenie, że to opowieść nie tylko o wszystkich kobietach świata i samej kobiecości, ale także opowieść o żeńskim pierwiastku natury i ziemi, miłości i śmierci, o bólu i strachu kobiecego przemijania. Kruche piękno, które zawsze jest skazane na zgubę, któremu nieuchronnie towarzyszy cień trupiego rozkładu. Kąpiące się wśród pastelowych kwiatów nagie dziewczęta na drugim obrazie są już zanurzone po kostki, po uda, po biodra w butwiejących, bagiennych wodorostach.
Drugiego dnia postanawiam uporządkować wrażenia.
Triesteńska wystawa, pierwsza we Włoszech po śmierci Leonor Fini w 1996 roku, prezentuje 250 prac, w tym malarstwo, fotografie i grafiki pochodzące z kolekcji całego świata. Ekspozycję otwierają pierwsze, jeszcze triesteńskie prace malarki, z jej wczesnymi pejzażami i wyrafinowanymi, ale realistycznymi portretami. Wśród nich portret Italo Svevo. Następnie prace powstałe w Mediolanie, z wyraźnymi wpływami wielkich malarzy tamtych czasów, na przykład różowego okresu Picassa. Wiele fotografii samej Leonor Fini, w studiu malarskim w Mediolanie z roku 1930, czy fotografia o dwa lata młodsza, wykonana jeszcze w Trieście w roku 1928 przez Wandę Wulz. Na obu piękna młoda dziewczyna, z grzecznym przedziałkiem we włosach, o czarnych wyrazistych oczach. Zupełnie inny charakter mają fotografie wykonane zaledwie kilka lat później. Upozowane, tajemnicze, groźne w swojej zmysłowości. I ta z kotem, wykonana przez Dorę Maar, z oczkiem biegnącym w rozdartej pończosze, i ta, gdzie naga Leonor Fini o nieskazitelnym profilu patrzy w przestrzeń. Późniejsze fotografie to Leonor Fini z Anną Magnani, Leonor Fini w Egipcie ze sfinksami w tle, potem z kotami w rozmaitych pozach, w kapeluszach-ogrodach, w maskach, w pióropuszach i diademach. Leonor Fini — dzieło sztuki.
Kolejne obrazy to już okres paryski. Malarstwo wizjonerskie i niepokojące, którego główną ideą są dramatyczne metamorfozy, i tajemnicza istota-sfinks, która wraca wciąż w różnych przebraniach na kolejnych płótnach i grafikach przez całe życie malarki. Jest więc obraz Królowa-sfinks (Sfinge Regina, 1946), gdzie czaszki i kości zwierząt, poskręcane korzenie i zogromniałe liście świadczą o zmiennej trwałości natury, rozkładzie, który trwa wiecznie. Sfinksem jest także naga młoda kobieta w kapeluszu z kwiatów, a także ta na obrazie Piękność (La Bellezza, 1976), pół kobieta, pół lew o twarzy przerażonej staruchy. Wiotkie dziewczęta z długimi czarnymi włosami z pierwszego okresu twórczości z czasem ustępują miejsca dziewczętom z ukwieconymi włosami, które z kolei stają się dojrzałymi kobietami o wymyślnych, barokowych fryzurach przysypanych pudrem. Metamorfozie podlega wszystko: poskręcane korzenie gdzieś w głębi ziemi przekształcają się w monstrualne głowy, a bluszcz pożera ludzkie ciała. Ta obsesja przemijania, zniekształcania, rozkładu, a także pożerania ludzkiego ciała przez naturę, czy to przez bluszcz, wodę, ziemię, czy gałęzie drzew, daje o sobie znać również na obrazach — portretach świadczących o wielu przyjaźniach malarki, jak na przykład na portrecie znanej tenisistki pani Hasellter (La signora Hasellter, 1942). Ciało niemłodej kobiety o zrozpaczonej twarzy atakowane jest przez suche, ostre gałęzie drzew. Do tej grupy niepokojących portretów można także zaliczyć portret Anny Magnani (Ritratto di Anna Magnani, 1951) czy wystylizowany i odrealniony portret księcia Hassana (Il principe Hassan Aziz, 1951).
Niezwykle ciekawy jest tak zwany okres mineralny przypadający na lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte. Niektórzy krytycy nazywają go niemal abstrakcyjnym, ale trafniejsze jest chyba określenie Jeana Cocteau: „nierealny‑realizm”. Na mieniących się różnymi barwami obrazach widać jakby wnętrze ziemi, gdzie wśród lawy, drogich kamieni i innych kosztownie barwnych minerałów śpią, odpoczywają lub rozmawiają ze sobą smutne dzieci, zjawy kobiet i androginiczne postacie. Wnętrze ziemi kryje w sobie senne zagadki, jest jakby symbolem podświadomości. Do tego cyklu można zaliczyć takie obrazy jak Sen w ogrodzie (Sonno nel giardino,1962), Rozmowa minerałów (Colloquio minerale, 1960) czy Uśpiona woda (L’acqua addormentata,1962). Z tej samej inspiracji czy też intuicji wyrasta także, wcześniejszy i chyba najbardziej znany obraz Leonor Fini. Na końcu świata (Al confine del mondo, 1948). Piękna naga kobieta zanurzona do pasa w wodzie, w której odbija się jej sylwetka i twarz, a na powierzchni jeziora unoszą się białe czaszki zwierząt. Najciekawsze, bo nieznane, oczywiście kryje się pod wodą.
Z lat czterdziestych pochodzą także prześliczne szkice dla baletu i teatru — malarka projektowała kostiumy do spektakli operowych i teatralnych, a także tworzyła rysunki, akwarele i litografie do Kwiatów zła Baudelaire’a, Opowieści Edgara Allana Poe czy Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego.
Na wystawie obok dzieł Leonor Fini możemy obejrzeć obrazy jej mistrzów: Edmondo Passauro, Arturo Nathana, Carlo Sbisa, a także przyjaciół: Maksa Ernsta, Stanislao Lepri, Fabrizia Clerici czy Jana Lebensteina.
Na trzech filmach wideo malarka opowiada nie tylko o swojej sztuce, kotach i przyjaciołach. Te filmy to także zachowane fragmenty jej życia, z którego pragnęła uczynić teatr, nieustający spektakl piękna, jak na przykład w czasie swoich pobytów z Konstantym Jeleńskim w Nonzie na Korsyce.
Andrzej Osęka, z okazji jedynej polskiej wystawy Leonor Fini w 1977 roku, napisał: „Naprawdę dzieje się tu tylko jedno: patrzymy na nieustające entrée damy, która wchodzi dziesiątki razy w coraz to innym przebraniu, coraz to nowej roli. Stroi się w płaszcze o bizantyjskim przepychu, w kapelusze bogate jak ogrody, w pióropusze obfite jak u azteckiego boga”. Zgoda, ale ta dama w nieustannym tańcu przemiany ma dla Leonor Fini bardzo konkretne imię. To sama Śmierć, która wchodzi i wychodzi, przybierając różne maski. Bardzo wcześnie, bo w roku 1927, malarka rysuje Autoportret podwójny (Doppio autoritratto). W tle, ledwo zarysowana twarz młodziutkiej artystki, ustępuje wysuniętej na pierwszy plan twarzy starej kobiety, o tych samych, ale zniekształconych rysach. Motyw przemijania i śmierci wraca obsesyjnie w całej twórczości malarki. Jej cień, jej pazur widać na każdym obrazie. Leonor Fini daje wyraz prawdzie, że ani najbardziej wyrafinowane piękno, ani młodość, ani miłość nawet nie są w stanie przed nią uchronić. Wbrew zapewnieniom poety, który pisał, że „śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci”. Kiedy odpływamy z Triestu, znów wieje wiatr. Tym razem jest zimny, nieprzyjemny. Myślę sobie, że to wiatr jak z Zazdrości i medycyny Choromańskiego. Wiatr okrutny, tak jak na swój sposób wspaniałe i okrutne jest malarstwo Leonor Fini. I przypominam sobie zdanie, które wypowiedziała w jednym z wywiadów, że jej „silny związek z naturą jest związkiem czarownicy, a nie kapłanki”.
ANNA PIWKOWSKA
Tekst ukazał się drukiem w „Zeszytach Literackich” 2009 nr 4/ 108
ANNA PIWKOWSKA Ogłosiła m.in. tomy wierszy Lustrzanka (Zeszyty Literackie) i Wyspa Nieborów (Znak), oraz biografię Wyklęta. Poezja i miłość Mariny Cwietajewej (Iskry). Jest także autorką książki Achmatowa czyli Rosja (Biblioteka Więzi) oraz powieści dla młodzieży Franciszka (Zeszyty Literackie), za którą otrzymała w 2014, razem z graficzką Emilką Bojańczyk, nagrodę polskiej sekcji International Board on Books for Young People i Nagrodę Literacką m. st. Warszawy. Za tom wierszy Farbiarka (Znak) w roku 2009 również otrzymała Nagrodę Literacką m. st. Warszawy w dziedzinie poezji. Jesienią 2019 ukazał się jej nowy tom wierszy Między monsunami (Znak), za który otrzymała Nagrodę im. Cypriana Kamila Norwida 2020.