BARBARA TORUŃCZYK
Krucha bezcenna rzecz

Przy zakładaniu „Zeszytów Literackich” wzorem był mi Jerzy Giedroyc. Zwłaszcza Jerzy Giedroyc – wydawca pierwszego numeru „Kultury”, redaktor miesięcznika z lat pięćdziesiątych, twórca Biblioteki „Kultury”. Swoją pracę magisterską w roku 1974 napisałam na KUL-u, poświęcając ją młodym utalentowanym poetom warszawskim; dowodziłam w niej, że zanim zginęli w Powstaniu czy w akcjach wymierzonych przeciwko okupantowi, zdążyli „przydeptać gardło swojej pieśni” jako wychowankowie Konfederacji Narodu i wyznawcy skrajnie prawicowej ideologii czynu i krwi. Kontrprzykładami może najczęściej przeze mnie przywoływanymi w tej pracy byli Czesław Miłosz i Konstanty A. Jeleński.

Kiedy w latach osiemdziesiątych przebywałam w Stanach Zjednoczonych, zdążyłam zapoznać się w bibliotece rzadkich druków z pewnym pismem. Założyli je na emigracji, w Nowym Jorku, uchodźcy z III Rzeszy. Miało nazywać się „Solidarność”, ale dla niemieckich antynazistów w Stanach Zjednoczonych w czasie II wojny światowej, takich jak Klaus Mann, syn Tomasza, młody i głośny już pisarz czekający na przyznanie mu obywatelstwa Stanów Zjednoczonych, aby wstąpić do amerykańskiej armii, i jego siostra Erika, już na froncie w alianckim mundurze (dostała go bez trudu jako „paszportowa” żona Audena) – najwłaściwszy okazał się tytuł „Decyzja”.

Był to miesięcznik poświęcony światowej literaturze, architekturze, filmowi, sztuce nowoczesnej. Jego numer 1. ukazał się w styczniu 1941. Drukowali w nim: Wystan H. Auden, Jean Cocteau, Aldous Huxley, Christopher Isherwood, Henryk Mann, Bruno Walter, Franz Werfel, Stefan Zweig. Dyskutowano na temat: „Czy sądzisz, że intelektualista powinien wywierać wpływ na politykę? Jaka w związku z tym powinna być rola pisma kulturalnego?”. Isherwood zamieścił recenzję z Komu bije dzwon Hemingwaya. Klaus Mann – z książki Eleonor Roosevelt Moralne podstawy demokracji. Audena przedstawiono jako jednego z najbardziej interesujących poetów nowej generacji.

W numerze 2. pojawił się Tomasz Mann. Auden ogłosił wiersze oraz antologię greckiej poezji we własnym wyborze, m.in. wiersz Kawafisa Czekając na barbarzyńców w przekładzie Marguerite Yourcenar we współpracy z Audenem. Drukowano szkice o Joysie, Bergsonie, dyskutowano o wizjach świata powojennego z sympatią dla ruchu Paneuropy. Przedstawiono sylwetki Kawafisa i Golo Manna. W każdym numerze zamieszczano przegląd nowości filmowych, teatralnych, ze świata architektury i sztuk plastycznych.

W numerach następnych Klaus Mann zajął się Waltem Whitmanem, którym był zafascynowany, Auden drukował swoje nowe wiersze, ukazały się recenzje z książek Rauschninga i omówienie Kafki z okazji opublikowania w USA Zamku poprzedzonego wstępem przybyłego właśnie do Kalifornii Tomasza Manna; Klaus Mann recenzował także Amerykę i inne nowele Kafki. Curtiss, przyjaciel Klausa, pisywał o teatrze, przysyłając korespondencję z armii. Erika Mann nadsyłała z frontu korespondencję do stałej rubryki „Listy z wojny”. W numerze 4. ukazało się zabawne sprostowanie: „Pierre Lazareff miał na myśli Jean-Paul Sartre’a, a nie André Sartre’a w marcowym numerze «Decision» […]. Jean-Paul Sartre jest jednym z największych talentów młodej literatury. Znajduje się obecnie w szczególnie delikatnym położeniu i przyjaciele usiłują sprowadzić go do USA”. Sprostowanie odnosiło się do tekstu French Spirit versus Nazi Peace. W „Decision” pisano o Wirginii Woolf i jej samobójczej śmierci. Zamieszczono antologię poezji latynoamerykańskiej. Auden pisał o Ortedze y Gassecie (ten jeden człowiek w latach dwudziestych przesądził o biegu kultury hiszpańskiej – oświadczy w roku 2006 Michał Bristiger). Pojawiały się nieznane nazwiska młodych obiecujących literatów, chociażby Carson McCullers. Drukowali Stephen Spender, Bertolt Brecht, André Gide, Georges Bernanos. Z Rosjan Ałdanow, z Polaków – Wittlin. Pismo istniało rok. Upadło z braku funduszy. Zaraz potem Klaus Mann otrzymał wreszcie obywatelstwo Stanów Zjednoczonych, przywdział amerykański mundur i poszedł na front.

Rok 1941 okazał się rokiem zwrotnym II wojny światowej – do wojny wkroczyły potęgi, które zdecydowały o jej przebiegu: III Rzesza zaatakowała ZSRR, Japonia – USA w Pearl Harbor. We wstępnym artykule programowym Klaus Mann zapytywał: „Jeszcze jedno pismo literackie?”. Odpowiedź właśnie poznaliśmy.

Taka odpowiedź – odpowiedź na dyktaturę i wojnę uprawianiem filozofii i sztuki, uporczywością indywidualnego wysiłku twórczego, kultywowaniem niezależności i swobody intelektualnej – nie mieściła się w polskiej tradycji. Nawet Czapski żegnał się z rajem utraconym czystego malarstwa, kiedy tuż po wojnie wiązał się z „Kulturą”. Jednak pierwszy numer tego pisma, łącznie z wymienionym artykułem Czapskiego, odtwarzał, jako ripostę na wojenne zniszczenia, mapę wielkiej kultury Europy z nazwiskami Paula Valéry, Benedetta Crocego, Federico Garcia Lorki na okładce. Tędy miała prowadzić droga do przyszłości. Również tytuł pisma został sformułowany odpowiednio do tego wezwania: „Kultura” (a nie „Polityka”, jak widniało na winiecie pisma wydawanego przed II wojną przez Giedroycia w Warszawie).

Jeleński zdobył się na łamach „Kultury” na zdecydowany, mądry komentarz na temat rozstania Czapskiego ze światem sztuki i w te słowa wczytywałam się uważnie w różnych okresach życia, począwszy od chwili, kiedy zacytowałam je w swojej pracy magisterskiej o nieszczęsnych młodych poetach okupacyjnych.

W polskiej kulturze umysłowej tradycyjnie obowiązywała jednak „szlachetność, niestety”, co Miłosz wytykał na łamach „Kultury” jeszcze w latach osiemdziesiątych w szkicu tak właśnie zatytułowanym. Pamiętajmy więc, że pierwszymi, którzy w Polsce odważnie i bez kompleksów upomnieli się o swobodę w sztuce w imię niezawisłości i intelektualnej rangi polskiej kultury, byli: Witold Gombrowicz. Czesław Miłosz, Konstanty A. Jeleński, Józef Czapski, Jerzy Stempowski, Gustaw Herling-Grudziński. Pióra ,,Kultury”, jak się o nich zwykło myśleć, chociaż nie można wyłączyć z tej forpoczty wolności Zygmunta Mycielskiego, Aleksandra Wata, Jana Lebensteina, Zbigniewa Herberta, Slawomira Mrożka, Bohdana Paczowskiego i zapewne jeszcze wielu innych. Niemniej powtórzmy wniosek Miłosza: trzeba cenić Giedroycia i „Kulturę” – ,,dlatego, że jest”: istniała, trwała długo, ukształtowała nas. Przedtem sama ta tradycja nie była u nas ani znana, ani ceniona.

Kiedy zaczynaliśmy wydawać w Paryżu w roku 1982 ,,Zeszyty Literackie”, Jerzy Giedroyc miał lat 76. Nadal pełnił swoją misję polityczną. Był w tym jak zawsze niezastąpiony. Komentarze Redaktora były czytane na bieżąco. W tamtych gorących chwilach pierwszej „Solidarności”, stanu wojny i potem roku 1989 Redaktor ani nie mógł, ani zapewne by nie chciał otworzyć swoich łamów dla przekładów Barańczaka z Brodskiego i Szekspira, pism Karpińskiego o Nietzschem, van Goghu, Hofmannsthalu – skoro już w roku 1980 nie znalazł możliwości ogłoszenia Hymnu o perle Miłosza i autor tuż przed otrzymaniem Nagrody Nobla zdołał wydać tę książkę po polsku w dalekim Michigan (USA).

W roku 1981 Giedroyc czuł się wciąż twórczy i aktywny, wychylony w przyszłość. Nie nadeszła jeszcze, stwierdza w Rozmowach w Maisons-Laffitte, 1981 – wywiadzie, który z nim wtedy przeprowadziłam i dopiero niedawno wydałam nakładem Zeszytów Literackich – pora, ażeby publikować opracowania o twórczości „pisarzy zbójeckich”, czyli podsumowywać i uzmysławiać ogromny dorobek polskiej emigracji, „jego” pisarzy – na co nalegałam. Chciał mieć wtedy ludzi pod swoją komendą, móc poruczyć specjalną misję, otaczając się nowymi i młodymi współpracownikami z kraju. Może miał rację. Rola komentatorów, wyciąganie wniosków z odebranej nauki przypada z reguły następnym pokoleniom. Wojciech Karpiński zajmował się twórczością pisarzy „zbójeckich” od roku 1969, wpierw w miarę możliwości na łamach prasy krajowej. Kiedy po raz pierwszy wkroczyłam do jego pokoju w pamiętnym mieszkaniu przy ulicy Narbutta w Warszawie, właśnie ogłosił olbrzymi artykuł o Gombrowiczu. Na półkach stały książki „pisarzy zbójeckich”. W swojej pasji dla ich twórczości był osamotniony. Na emigracji poświęcił im kilka tomów w latach 1981-2000.

Gdzie miały się ukazać? Padło wreszcie to pytanie towarzyszące zazwyczaj książkom wznoszącym most ku przyszłości, szczególnie w Polsce. Ktoś z nas musiał je sobie zadać. W ten sposób doszło do założenia „Zeszytów Literackich”.

W kwartalniku istniał od pierwszego numeru dział „Europa Środka”. Drukowani tutaj pisarze odegrali ogromną rolę w wielkim zwrocie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Brodski, Achmatowa, Cwietajewa, Nabokov, Isaiah Berlin, Michnik, Havel, Holan, Kundera, Venclova, Eliade, Cioran to nazwiska pojawiające się w tej rubryce i bodaj te właśnie postaci wywarły wówczas największy wpływ na nasze osobiste, ponadpolityczne rozumienie wolności, ulubiony temat Brodskiego i Nabokova, Cwietajewej i Havla. A także Gombrowicza, którego inedita i listy również drukowaliśmy, oraz Czapskiego, którego dziennikami rozpoczęliśmy naszą drogę edytorską. Książka Zagajewskiego Solidarność i samotność, nieprzyjęta do druku w Instytucie Literackim, otworzyła Bibliotekę Zeszytów Literackich w roku 1986; była duchowym manifestem intelektualisty i artysty czasu „Solidarności”. W oficynie wydaliśmy wiersze Barańczaka, Brodskiego, Venclovy, Zagajewskiego, szkice więzienne Michnika, eseje Brodskiego i Herb wygnania Wojciecha Karpińskiego. Swoją twórczością wsparł nas od początku Czesław Miłosz, pisał dla nas Konstanty Jeleński, drukowaliśmy listy Stempowskiego, inedita Aleksandra Wata. Jan Kott, niemający gdzie umieszczać na emigracji swoich literackich i teatralnych studiów, współpracował z nami do swojej śmierci i nawet nie do końca zdradził, kiedy trafiła się okazja w wolnej już Polsce. Czyhaliśmy na każde słowo Leszka Kołakowskiego. Wywiad z nim przeprowadzony przez Wojciecha Karpińskiego, ogłoszony w drugim numerze „ZL”, czytany dzisiaj, dobrze ukazuje horyzont problemów, jakimi wówczas żyliśmy, a które Kołakowski sprecyzował z uderzającą (i zwykłą sobie) jasnością i trafnością sądu.

Kiedy przenosiłam „Zeszyty Literackie” z Paryża do Warszawy, Jerzy Giedroyc miał lat 84. Wydawał „Kulturę” jeszcze 10 lat. Sam sobie postawił pomnik trwalszy niż ze spiżu. Są nim publikacje Instytutu Literackiego. Spory, które wywoływał, wygasły, niestety, wraz z jego śmiercią w roku 2000. Już nikt nie pobudza dyskusji o naszym życiu publicznym z porównywalną energią, pomysłowością i smakiem, a działalności wydawniczej – z równie nieomylnym wyczuciem talentu autora i rangi jego pisarstwa. Jak gdyby wraz ze śmiercią Redaktora w naszym życiu umysłowym zbrakło miary, kryteriów, umiejętności rozróżniania.

Dzisiaj stajemy wobec nowych wyzwań. Jerzy Giedroyc nie musiał stawiać sobie pytania, jak prowadzić elitarne pismo w czasach gospodarki rynkowej i masowej kultury, dyktatu gustów grottgerowskiego patriotyzmu propagowanego w publicznej telewizji, we wnętrzach z Dynastii. W czasach Polski niepodległej, rządzonej przez system partyjny, gdzie każda koalicja jest do przyjęcia, nawet sojusz byłych działaczy „Solidarności” wywodzących się z opozycji demokratycznej z radykalnymi niepodległościowymi tradycjonalistami i skrajnymi nacjonalistami. Gdzie minister edukacji usuwa książki Gombrowicza i Conrada z listy szkolnych lektur, szerzy nienawiść, posłuszeństwo, konformizm. Gdzie rządzi prawo zysku i prawo minimalizacji kosztów, zwłaszcza wydatków państwa na kulturę i zajmujące się nią pisma, z natury deficytowe. Gdzie nie ma mecenatu ani państwa, ani biznesu (z chwalebnymi wyjątkami) nad kulturą wysoką.
Często zadaję sobie pytanie, co by powiedział nam dzisiaj Jerzy Giedroyc.

Nasze pismo istnieje już ćwierć wieku. Nakład wynosi 6-8 tys. egzemplarzy. Tyle, ile wynosił nakład „Wiadomości Literackich” przed wojną i „Kultury” w najlepszym okresie. Takiego nakładu nie osiąga dzisiaj żadne pismo literackie w Europie porównywalne do naszego. Ukazuje się właśnie numer 100. kwartalnika (nie licząc trzech specjalnych numerów poza serią z twórczością Miłosza lub o nim). Boli mnie ordynarna arogancja wielkich mediów wobec kultury, ich niekompetencja. Czuję się bezsilna wobec wielkiej atrakcyjności i władzy tych mediów, mierzi mnie ich marność umysłowa, etyczna, artystyczna. W Polsce na ich popularność nie wymyślono szczepionki, a opinia publiczna, wynaturzona przez lata nędzy, szarości i socjalistycznego wyposzczenia gustów i umysłów, jest wobec nich całkowicie nieodporna, bezbronna.


– Niech Pani pamięta, że literatura nie powstawała, nie powstaje i nie będzie powstawała ani w telewizorach, ani na łamach wielkiej prasy; przecież nigdy tędy nie płynął ożywczy prąd artystyczny. Ani intelektualny czy ideowy. Wystarczy najniklejsza znajomość historii kultury, żeby o tym wiedzieć. Trzy zimy Czesława Miłosza, tom, którym wszedł na zawsze do polskiej literatury, ukazał się w nakładzie 300 egzemplarzy i był do nabycia tylko w jednej księgarni w Warszawie. Jego autor przez całe swoje długie życie wolał publikować nowe wiersze w pismach literackich niż prasie wielkonakładowej. I on, i Brodski pisali w poszukiwaniu „swojego” czytelnika i tylko dla niego. Uważali, że póki artysta jest atakowany, odrzucany, nierozumiany, przemilczany – tworzy. Oklaskiwany ma się rozumieć bywa, i to jest przyjemne, ale to najczęściej zdarza się przecież w cyrku, w którym chodzi o to, żeby dobrze powtórzyć numer. Miłosz zawsze szukał nowych środków wyrazu, nowych źródeł wyobraźni twórczej. I do końca je znajdował, przedostatnim była teologia, ostatnim pożegnanie, sztuka odejścia, drugi brzeg. To nie są ulubione tematy prasy wielkonakładowej. No bo proszę Pani, mówimy o literaturze czy o nie-literaturze? Literaturę uprawia się przecież zupełnie inaczej. Trzeba wierzyć w siłę słowa. Nie ma od niego nic trwalszego. Więc musi Pani wyszukiwać ludzi, którzy mają coś do powiedzenia.

Talent to rzadka, ale i krucha rzecz. O tym nie wolno zapominać. Tylko wiara w pisarza, wiara w siłę słowa może uratować polską kulturę. Bo widzi Pani, słowo ma wielką trwałość, ale póki się stoi przy Gutenbergu, wydawca musi myśleć o tym, jak dopomóc autorowi i służyć mu, jak najlepiej potrafi, aby ten raczej pisał i drukował, i znajdował ku temu możliwości, niż zamilkł. No bo talent to rzecz bezcenna, prawda, ale bardzo krucha. Mówiłem o tym. Pisarz potrzebuje pomocy, sprzyjających warunków. A nie gwałtu, nacisku, pouczeń czy nożyc redaktora. Znieśliście cenzurę – to bardzo pięknie. Ale nie mówcie autorowi, jak ma pisać. Trzeba wiedzieć, kto tu jest ważniejszy, kto reprezentuje te rezerwy twórczej w końcu inteligencji. I to jest szansa polskiej literatury i szansa dla pisma takiego jak „Zeszyty Literackie”.
– No bo widzi Pani, innej drogi nie ma – zakończyłby lakonicznie i sucho. – Ale to jest rzecz najbardziej dzisiaj potrzebna.

BARBARA TORUŃCZYK



Tekst drukowany w „ZL” 2007 nr 4 / 100 oraz w katalogu wydanym na 30-lecie „Zeszytów Literackich”.