GŁOSY O ANNEMARIE SCHWARZENBACH
GŁOSY O ANNEMARIE SCHWARZENBACH
MARIANNE FEILCHENFELDT‑BRESLAUER:
Jesienią 1932 roku wróciłam z Paryża do Berlina, ponownie przywożąc w bagażu bogaty zbiór negatywów. Nie opublikowałam ich, były to raczej prywatne eksperymenty i do dziś nie umiem wyjść ze zdumienia, że niemal pięćdziesiąt lat później, w latach osiemdziesiątych, ludzie zaczęli się interesować tymi zdjęciami, publikować je, robić wystawy.
Szczególnie dziwiło mnie, że największe zaciekawienie wzbudziły portrety pewnej kobiety. Myślę o Annemarie Schwarzenbach. Jej literackie odkrycie zaskoczyło mnie tak samo jak powodzenie zdjęć, które jej zrobiłam. Poznałyśmy się nie w Paryżu, lecz w Berlinie, przyprowadziła ją do nas Ruth Landshoff1. Można powiedzieć, że Ruth wpisała mój rodzinny dom do programu berlińskich atrakcji. Swoim licznym przyjaciołom przejeżdżającym przez Berlin pokazywała nie tylko eleganckie kluby i podejrzane lokale dla kokainistów, lecz zapraszała ich także do szacownych mieszczańskich rodzin, których świat, opierający się nowoczesności, dawał poczucie harmonii i porządku. Nie wiem, kiedy dokładnie przyszła do nas z Annemarie, jednak wciąż dobrze pamiętam, że dosłownie osłupiałam, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Ciągle powtarzam, że Annemarie była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Później poznałam także Gretę Garbo, której rysy zdawały się doskonałe. Patrząc na Annemarie, trudno było w pierwszej chwili stwierdzić, czy jest kobietą, czy mężczyzną; mnie wydała się niebiańskim archaniołem Gabrielem. W ciągu kolejnych lat, gdy często się widywałyśmy, próbowałam nieraz uchwycić to wrażenie za pomocą fotografii.
Annemarie była wyjątkowo uprzejma, spokojnie pozwalała się fotografować i interesowała się moją pracą. Podobały jej się zdjęcia, które zrobiłam we Włoszech, Francji i w Holandii, i pewnie dlatego wiosną 1932 roku poddała pomysł wspólnej podróży do Hiszpanii, podczas której ona miała pisać, a ja fotografować. Annemarie przebywała w Berlinie, skąd miała wyruszyć w daleką podróż do Rosji. Jednak Ricki Hallgarten, przyjaciel Eryki i Klausa Mannów, popełnił samobójstwo i podróż została odwołana. Annemarie skontaktowała mnie z Lilly Abegg, prowadzącą w Berlinie agencję fotograficzną Academia. Lilly od razu spodobał się nasz pomysł. Hemingway właśnie osiągał szczyty sławy, wszyscy mówili o Pampelunie. A kiedy Tucholsky napisał książkę o Pirenejach1, zainteresowano się także tym obszarem. Nagle wszyscy zaczęli jeździć do tak niezwykłych miejsc jak Andora, chcąc doświadczyć tamtejszych deszczy i mgieł.
My także pragnęłyśmy to zobaczyć i po rozmaitych przygotowaniach udało nam się wyjechać. Wiosną 1933 roku spotkałyśmy się w południowej Francji, skąd samochodem ruszyłyśmy do Hiszpanii. Annemarie miała białego mercedesa typu Mannheim. Siedząc za kierownicą, wyglądała bardzo wytwornie. Dużo wtedy paliła i miała w samochodzie specjalną zapalniczkę, co niesłychanie mi imponowało. W ogóle bardzo ją podziwiałam, piękno i elegancję jej ruchów, a jednocześnie wyczuwałam, że mój podziw trochę ją krępuje. Mimo piękna była bardzo samotna i nieszczęśliwa. Zdarzyło mi się wiele razy, że podziwiałam i kochałam przyjaciół za pewne cechy ich charakteru, oni jednak pragnęli być lubiani za coś innego albo podziwiani w inny sposób. Tak też było z Annemarie. Rozumiałyśmy się jednak doskonale, a podróż była dla nas obu wielką przyjemnością.
KLAUS MANN:
„Sei pazzo?”.
To Wenecja — jej mieniący się półmrok, mauretański czar jej architektury, tęskna pieśń z Canale Grande.
Dwie dziewczyny i dwaj młodzi mężczyźni leżą wyciągnięci w gondoli: Eryka i ja, poza tym jeden z mych przyjaciół i nasze „szwajcarskie dziecko”, Annemarie, ekscentryczna dziedziczka starego patrycjuszowskiego nazwiska. Jest ambitna i delikatna, z czystym chłopięcym czołem pod miękkimi popielatoblond włosami.
Czy jest piękna? Kiedy po raz pierwszy jadła u nas w Monachium obiad, Czarodziej przyglądał jej się z boku z mieszaniną troski i upodobania, by stwierdzić w końcu:
— To dziwne, gdyby była pani chłopcem, musiałaby pani uchodzić za osobę niezwykle ładną.
A jednak jest piękna, także jako dziewczyna. Francuski pisarz Roger Martin du Gard wiedział, za co jej dziękował, kiedy do jednej ze swych książek wpisał dedykację: „Pour Annemarie — en la remerciant de promener sur cette terre son beau visage d’ange inconsolable...” [Dla Annemarie — w podzięce za to, że wędruje po tej ziemi z twarzą niepocieszonego anioła].
— Szwajcarskie dziecko! — upominam ją. — Nie rób tej miny niepocieszonego anioła. Co się z tobą dzieje?
— Ach, nic specjalnego — mruczy ze swą lekko gardłową wymową. — Albo raczej najróżniejsze rzeczy. Tyle jest smutnych spraw.
— Na przykład?
— Mama znowu jest na mnie wściekła — w słowie die Mama akcentuje pierwszą sylabę, co brzmi dziwnie wzruszająco.
— No, jeśli nawet! — próbuję bagatelizująco wzruszyć ramionami.
Przez chwilę nie słychać żadnego dźwięku poza cichym pluskiem, z jakim gondola posuwa się po wodzie, oleisto spokojnej, cuchnącej, zaczarowanej wodzie Canale Grande. W końcu Annemarie znowu zaczyna mówić:
— Była dziś rano naprawdę zdenerwowana, kiedy zadzwoniła do mnie z Zurychu. Nasz najlepszy koń nie miał szczęścia w wyścigach: za coś takiego muszę potem pokutować. Wtedy znów mówi się, że nie mam hamulców moralnych i że pełna jestem złych instynktów. Wciąż ta sama śpiewka.
Po nowej chwili ciszy dodaje stłumionym głosem: — I muszę też myśleć o Toscaninim.
— O Arturze? Czy on też zbeształ cię przez telefon?
A Annemarie, „szwajcarskie dziecko”, nagle wyprostowana, z napiętą w gniewie miną i ciemnym płomieniem w spojrzeniu:
— Uderzyć go w twarz? Ta faszystowska banda! Bo nie chciał grać tego ich idiotycznego hymnu! I nikt nie protestuje przeciwko tej potworności! Wszystko toczy się swoim trybem, w Wenecji, we Włoszech, w Europie, jakby nic się nie zdarzyło! Można od tego zwariować!
Gondolier, który niczego nie rozumie, uśmiecha się zachęcająco do rozgniewanej cudzoziemki. Najwyraźniej signorina nie czuje się całkiem dobrze. Jeśli się do niej uśmiechnie, signorina uspokoi się i da lepszy napiwek. Ale signorina nie uspokaja się, choć wenecjanin błyska oczami i zębami.
Zamiast odwzajemnić jego wspaniały uśmiech, cudzoziemka pokazuje pięknemu wioślarzowi nieubłaganie ponurą twarz.
— Spoliczkować go! — mruczy jeszcze, z upartą rozpaczą. — Najlepszego człowieka! I nikt nie protestuje…
— Sei pazzo? — szczerzy zęby gondolier.
Napisałem powieść Ucieczka na Północ z wielką łatwością; zdawało się, że wszystkie postacie i sytuacje były we mnie gotowe: musiałem tylko przenieść je na papier […]. Johannie dałem, z dyskretnym rozbawieniem, rysy i gesty naszej szwajcarskiej przyjaciółki, kochanej i pięknej Annemarie. Córka patrycjuszy, która z własnej woli przyłączyła się do niemieckich emigrantów (nawet pojechała ze mną do Moskwy, gest zaprawdę śmiały dla dziewczyny z takim pochodzeniem!), wiedziała być może z własnego doświadczenia coś niecoś o konflikcie, z jakim uporać się musi w mojej nordyckiej baśni miłosnej jej fikcyjny sobowtór.
CARSON McCULLERS:
Do pokoju Eryki weszła nieznajoma. Zobaczywszy jej twarz, wiedziałam, że ten obraz będzie mi towarzyszyć do końca życia — piękna blondynka z krótko ostrzyżonymi, prostymi włosami. Jej twarz wyrażała cierpienie, którego nie potrafiłam sobie wytłumaczyć. Pod wpływem jej zachwycającego wyglądu pomyślałam o Idiocie i spotkaniu Myszkina z Nastazją Filipowną, w trakcie którego poczuł „lęk, współczucie i miłość”. Eryka przedstawiła mi ją jako madame Clarac. Jej sukienka była kwintesencją prostej, letniej elegancji i nawet ja rozpoznałam w niej kreację słynnego paryskiego krawca. Nie wiedziałam, że ubrania wyszukiwała dla niej przyjaciółka, bo Annemarie nie zajmowała się takimi sprawami i nie wiedziała, co się nosi.
Od razu poprosiła, bym zwracała się do niej po imieniu. Z miejsca się zaprzyjaźniłyśmy. Zaproponowała, żebyśmy się spotkały następnego dnia. Nazajutrz powiedziała:
— Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy być wolnym od tego okropnego nałogu.
— Od jakiego okropnego nałogu? — zapytałam.
— Nikt ci nie powiedział, co mi jest?
— Nie — odparłam. — O co chodzi?
— Kiedy miałam osiemnaście lat, zaczęłam brać morfinę.
Ponieważ nic nie wiedziałam o morfinie ani o jej działaniu, szczególnie mnie to nie zdziwiło, choć może powinno.
Annemarie zmieniła nagle temat i zaczęła opowiadać o podróżach do Afganistanu, Egiptu, Syrii i na Bliski Wschód. Byłam zafascynowana, lecz także lekko przerażona.
— Bardzo cię lubię i proszę cię, obiecaj mi, że nigdy nie sięgniesz po narkotyki.
— Narkotyki?
Była to ostatnia rzecz, jaka mogłaby mi przyjść do głowy.
Annemarie mówiła mi jeszcze o swojej matce, która wyzywała ją, wtedy siedemnastoletnią, od narkomanek, komunistek i lesbijek.
Poprosiłam, aby opowiedziała więcej. Działo się to w Niemczech, już po I wojnie światowej. Uciekła z domu, bo matka regularnie ją biła. Uciekała wiele razy, lecz matka zawsze ją odnajdywała i zabierała z powrotem. W swoim kraju mieszkała w zamku, z matką i z niedorozwiniętym, ledwo mówiącym bratem. Takie było jej otoczenie. Ojciec chciał jej pomóc, ale był zbyt posłuszny żonie, jednej z najbogatszych kobiet w Szwajcarii. W końcu Annemarie na dobre udało się uciec i zaprzyjaźnić z pewną bardzo szacowną niemiecką rodziną.
Zapytałam ją, kiedy rzuciła morfinę, na co odparła:
— Dzisiaj.
Tego wieczora rozstałyśmy się późno. Kiedy wróciłam do domu, Reeves1 był zdenerwowany i wściekły.
— Dobry Boże! — powiedział. — Co robiłyście całą noc?
— Po prostu rozmawiałyśmy.
— Zakochałaś się w mademoiselle Schwarzenbach?
— Nie wiem — odparłam […].
Eryka Mann namówiła Annemarie na pobyt w szpitalu w Westchester w nadziei, że tamtejszym lekarzom uda się wyleczyć ją z uzależnienia. Byłam w domu dopiero dzień lub dwa, kiedy przyszedł telegram. Nie dotyczył Reevesa, jak się obawiałam, był jednak równie niepokojący. „Uciekłam z Blithe View. Tymczasem mieszkam u Freddy’ego (Freddy to nasz stary przyjaciel). Co robić?”.
Porwałam moje jeszcze nie całkiem rozpakowane torby i pociągiem pojechałam do Nowego Jorku, do Freddy’ego. Jego mieszkanie było za małe na tego rodzaju niespodziewane wizyty. Między pracownią, w której przyjmował klientów, a kątem Annemarie rozwiesił prześcieradło. Gdy dotarłam na miejsce, Annemarie grała Mozarta, ten sam utwór wciąż od nowa. Chciała, żebym zadzwoniła do różnych osób, w tym do Margot von Opel2, a nawet, co uznałam za zupełnie irracjonalne, do Gypsy Rose Lee3.
Próbowałam ją uspokoić, ale nie chciała słuchać. Przysiadłam się więc do Freddy’ego, żeby omówić sytuację. W trakcie naszej cichej rozmowy Annemarie pobiegła do łazienki i głośno zatrzasnęła drzwi. Siedzieliśmy przestraszeni i skamieniali, aż spostrzegliśmy cienką strugę krwi wypływającą spod drzwi. Freddy próbował siłą dostać się do łazienki. „Sprowadź lekarza!”, rzucił.
Zbiegłam po schodach i w zdenerwowaniu wpadłam na dostawcę, który zapytał: „Dokąd tak śpieszno?”.
„Czy wie pan, gdzie tu w pobliżu jest jakiś lekarz? Moja znajoma próbowała właśnie popełnić samobójstwo”, powiedziałam. Przecisnął się obok mnie, pozostawiając na mojej głowie szukanie medyka. Zadzwoniłam do kilku mieszkań i w końcu znalazłam gabinet, lekarza jednak w nim nie było. Postanowiłam wrócić do Freddy’ego po kolejne wskazówki. W mieszkaniu było już około dziesięciu policjantów. Annemarie obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem i zapytała: „Dlaczego sprowadziłaś policję?”.
„Nie zrobiłam tego”, odpowiedziałam, byłam jednak zbyt ogłupiała, by cokolwiek wyjaśniać. Policjanci chcieli ją zabrać do Bellevue, Annemarie stawiała jednak opór. Przemówiłam do nich z rozpaczą:
„Czy nigdy nie spotkaliście nikogo rannego, słabego? Ta dziewczyna jest z dala od swojego rodzinnego domu, w obcym kraju, w samym środku wojny, nie może wrócić do domu i jest zdesperowana. Czy nigdy nie mieliście przyjaciela lub krewnego tak zrozpaczonego, że przez chwilę chciał odebrać sobie życie?”.
W tym czasie lekarz, którego ktoś sprowadził, zszywał Annemarie ranę na nadgarstku; zdrową dłonią trzymała się mnie kurczowo.
„Jeśli jest w was choć cień współczucia, a jestem pewna, że tak, to zostawcie ją w spokoju, niech zajmie się nią jej lekarz, on potrafił jej pomóc. Jest Niemcem i mówi w jej języku, zrozumie ją więc i dobrze się nią zajmie”.
Lekarz rzucił mi dziwne, jadowite spojrzenie, nie miał bowiem pojęcia, co się stało i kim jestem.
Freddy powiedział: „Wracaj do domu, skarbie”.
Gdy skierowałam się w stronę drzwi, podeszła do mnie Annemarie. „Dziękuję, kochanie”, powiedziała i pocałowała mnie. Był to nasz pierwszy i ostatni pocałunek.
Jakiś czas później Freddy opowiedział mi, że funkcjonariusze musieli użyć siły, by ściągnąć ze schodów Annemarie, desperacko chwytającą się każdego pręta barierki. Nie zniosłabym tego widoku.
W Bellevue Annemarie okazała się nad wyraz uprzejmą i posłuszną pacjentką. Pomagała i dodawała odwagi pozostałym kuracjuszom. Do mnie jednak napisała, że nie może żyć w szpitalu, że postanowiła wyjechać z Ameryki i udać się do Lizbony. Nie wiedziała jeszcze, co będzie tam robić. Ostatecznie przyłączyła się do szeregów Wolnych Francuzów i pracowała dla wojsk de Gaulle’a w Kongu, gdzie ktoś miejscowy wyrzeźbił jej popiersie. John La Touche1, nasz wspólny przyjaciel, wspomniał mi o tym popiersiu i powiedział, że chętnie by je ze sobą przywiózł, ale miejscowi otoczyli je czcią niczym jakieś plemienne bóstwo.
Ku mojej wielkiej uldze Annemarie napisała mi, że przez Lizbonę wraca do Szwajcarii. Miała nadzieję, że tam będzie mogła żyć i pracować w kupionym jej przez ojca małym wiejskim domu, który zawsze był dla niej jej prawdziwym domem. Wymieniłyśmy wiele listów. Annemarie nieprzerwanie pisała o nowych podróżach pozwalających jej uczestniczyć w wojnie, a ja ciągle miałam nadzieję, że zostanie w domu i będzie pracować. Ton jej listów z ostatnich lat był zawsze jasny i racjonalny, nie czuć w nich było śladu morfiny. Zresztą, nie sądzę, by w ogóle była w stanie ją zdobyć, nawet gdyby tego chciała. Wydaje mi się, że mimo wielu okropnych przeżyć, o których wspomniała w listach, na przykład w Kongu, gdzie widziała „starą, brzydką kobietę, która zabiła i zjadła swojego męża”, Annemarie udało się wyleczyć z nałogu. W jej listach pobrzmiewała siła i poezja […].
Ostatni z jej pięknych listów przyszedł ze Szwajcarii.
„Dziękuję Ci po wsze czasy. Jeśli wrócę i pozwolisz mi na to, przetłumaczę Reflections in a Golden Eye2. Carson, pamiętaj o chwilach, w których się rozumiałyśmy, i o tym, jak bardzo Cię kochałam. Nigdy nie zapomnij o tym przerażającym obowiązku pracy, pisz i uważaj na siebie, kochana, a ja też będę uważać na siebie. (W Sils udało mi się coś napisać, kilka stron, pewnie by Ci się spodobało). I nigdy nie zapomnij o tym, co nas tak głęboko poruszało. Z wyrazami serdecznej sympatii, Twoja Annemarie”.
Myślę, że Annemarie była rozdarta. Jakaś jej część chciała być korespondentką wojenną, a inna równie mocno chciała pisać wiersze i mieszkać w domu w Sils Maria.
Mniej więcej w tym samym czasie dostałam od Klausa Manna telegram z wiadomością, że Annemarie miała wypadek na rowerze, spadła w przepaść i jest nieprzytomna. Umarła w szpitalu w Zurychu, nie odzyskawszy świadomości.
Mieszkałam samotnie w domku w Yaddo, gdzie bez przeszkód mogłam się oddać smutkowi i wspomnieniom. Dużo już powiedziałam o uzależnieniu Annemarie od morfiny, tak istotnym w jej życiu przez wiele lat, chciałabym jednak dodać, że mimo to potrafiła uzyskać na Uniwersytecie Zuryskim tytuł doktora filozofii i nawet w okresach załamania zawsze gotowa była wziąć na swoje barki więcej zadań niż tylko te, których powinna się podjąć. Spośród wszystkich moich przyjaciółek ją kochałam najbardziej. Wiadomość o jej nagłej śmierci przygnębiła mnie jak żadna inna.
ELLA MAILLART:
Jadłyśmy lody na nabrzeżu. Z brzegów zielonego Adriatyku zwisały brązowe sieci. W mojej pamięci wspomnienie tego oflagowanego placu na zawsze złączyło się ze słowami Christiny [Annemarie Schwarzenbach]. Opowiadała, jak swego czasu w Trieście wsiadła na statek płynący na Bliski Wschód; tam miała poślubić Francisa [Claude Clarac]. „Czułam się, jakbym jechała do więzienia. Nie wiem dlaczego — powiedziała zagubionym głosem — ale byłam zbyt słaba, by ratować moją wolność wtedy, gdy było to jeszcze możliwe”. Pomyślałam, jak trudna dla tych dwojga ludzi musiała być decyzja o małżeństwie. Dla kogoś żyjącego na własną rękę, w wolnym stanie, stopień skupienia na samym sobie nie ma znaczenia, lecz w związku jest niemal oczywiste, że jedno żyje dla drugiego. Christina żyła tylko dla pisania. Francis osiągnął kompromis między życiem prywatnym i karierą dyplomaty, Christina natomiast nigdy nie podjęła choćby próby takiego wysiłku: wiedziała, że placówki dyplomatyczne są jedynie witrynami życia sprawiającymi przyjemność tylko przez chwilę. Francis obiecał jej, że nie będzie musiała zmieniać swoich przyzwyczajeń.
Poznali się w Teheranie, gdzie Francis był sekretarzem ambasady, a Christina pracowała z archeologami w Ray, niedaleko stolicy. Lubili spędzać z sobą czas, a ich dyskusje często przeciągały się do późnej nocy. Ludzie zaczęli plotkować; żona dyplomaty, u której Christina gościła, przebywając w mieście, doradziła jej małżeństwo lub zerwanie znajomości z Francisem. Pomysł zawieszenia przyjaźni oboje uznali za irracjonalny i mimo iż każde pragnęło zachować dotychczasowy, niezależny styl życia, łatwiejszym rozwiązaniem wydało się małżeństwo.
Po ślubie Francis został szefem misji. Christina jako żona najważniejszego pracownika ambasady musiała bywać na przyjęciach. Niezręcznie, z niebywałym wysiłkiem próbowała dać z siebie wszystko i sprostać znienawidzonemu nowemu życiu. Zrezygnowała z pracy. Lecz popełnione błędy odbiły się na reputacji reprezentowanego kraju. Christina sądziła, że Francis nie zauważa jej pogłębiającego się przygnębienia, że jej nie współczuje, nie wspiera, nie rozumie, podczas gdy ona traciła resztki sił.
Ich życie było pasmem nieustających kryzysów. Śmiech nad samym sobą byłby być może ratunkiem w tej sytuacji, lecz niektórych ludzi intensywność ich egzystencji pochłania tak bardzo, że nie pozostaje już zbyt wiele miejsca na zbawienny humor. Christina buntowała się, wreszcie się załamała. Powiedziała, że ślub z Francisem miał jej przede wszystkim pomóc uwolnić się od matki. Pomyślałam, że po części źródłem tego uśpionego antagonizmu jest miłość, jaką Christina odczuwała w dzieciństwie do matki, wspaniałej amazonki. Z biegiem lat uczucie to komplikowało się coraz bardziej i wydawało się niemożliwe, by matka i córka kiedykolwiek mogły to zaakceptować.
— Matka powiedziała, że jeśli wyjdę za mąż, będzie to katastrofa. I tak się też stało. Nie było innego wyjścia, bo rodzina Francisa jest głęboko katolicka. To głupie, że zawsze postępowałam na przekór temu, co radzi mi matka, która przecież zna mnie najlepiej. Straciłam nadzieję, że uda mi się od niej uwolnić, że kiedykolwiek będę mogła być po prostu sobą.
Od tej pory Christina na nowo przeżywała jedno z piekieł, które sama prowokowała. Kilka napomknień na ten temat wystarczyło, bym uświadomiła sobie, że głód i nędza nie są tak straszne jak choroby umysłu. Jej zwątpienie pogłębiły jątrząca się rana nogi i trudna przyjaźń z piękną Turczynką. Pewnego dnia miała dość i wykorzystując okazję, by uciec od lekarzy i narkotyków, udała się do Marjorie, do obozu położonego wysoko na stokach Demawendu, gdzie konie biegają wolno, krystalicznie czyste wody górskiego strumienia płyną wartko, a powietrze lśni jak śnieżne pola, na których się rodzi. Cisza podszeptywała jej zranionej dumie, że jeszcze nie wszystko stracone, jeśli jednak znowu zechce wieść samodzielne życie, będzie się musiała uporać z nim sama.
Trzy lata później uwolniła się wreszcie od teherańskiego koszmaru, pisząc długi wiersz prozą. Odwiedziłam ją podczas rekonwalescencji w Neuchâtel, gdzie przebywała wydana na pastwę własnych fantazji i skrywanych przed lekarzami papierosów i kawy. Ten piękny, rozemocjonowany wiersz wyczerpał ją wprawdzie, ale także tchnął w nią nowe życie. D. H. Lawrence napisał, że „chorobę powierza się książkom, powtarzając i opisując uczucia, po to by nad nimi zapanować”. Odnosiło się to także do Christiny.
Teraz, gdy przegnała demony przeszłości i odzyskała poczucie niewinności, znowu gotowa była stawić czoła życiu. Czyż jednak nie powinna była trochę zwolnić? Czy istniał choćby cień nadziei, że udzieli jej się normalność mojej natury?
Mimo różnic wiele nas łączyło. Obydwie starałyśmy się zarobić na życie, ja — ponieważ musiałam, ona — ponieważ chciała poradzić sobie bez przysługującej jej pensji. Ogólnie rzecz biorąc, każda z nas żyła na własny rachunek. Zgodnie ubolewałyśmy nad tym, że miłość, jaką mogłyśmy zaoferować, miała w sobie coś miałkiego; wiedziałyśmy, że uczucie to powinno się opierać na pełnym i spontanicznym porywie serca, dotychczas jednak nie dane nam było przeżyć czegoś takiego. Pewnego razu Christina, pogrążona w zadumie, zadała mi pytanie:
— Kini, co jest ze mną nie tak? Ci, których najbardziej kochałam, X, Y, Z, nawet moja matka… oddałabym życie, żeby się z nią pogodzić… dlaczego nigdy nie udało mi się stworzyć dobrej relacji? Najpierw wszyscy mnie kochają, a po jakimś czasie zaczynają się mnie bać i moja miłość, i moje ogromne oczekiwania stają się dla nich męczarnią…
— Może jesteś jak ja — odpowiedziałam. — Zakochujesz się nie w wybranej osobie, ale we własnej wizji tej miłości.
— Mówią, że rujnuję ludziom życie… I po pewnym czasie oddają mnie lekarzom. Nie zgadzam się na ich idiotyczne reguły, więc kończę w kaftanie bezpieczeństwa. A na początku każdy lekarz twierdzi, że jestem zupełnie normalna.
— Tak, wiem, potrafisz zamęczyć ludzi. Oczekujesz miłości, której nie sposób pogodzić z naszymi ograniczeniami.
Obydwie wiodłyśmy wędrowne życie — ona w nieustannej ucieczce od kryzysów emocjonalnych, nieświadomie tęskniąca za następnymi, a ja w niekończącej się wędrówce po odległych krajach, na tropie tajemnicy harmonijnego życia, wypełniająca sobie czas wystawianiem się na niebezpieczeństwa i skuszona ich smakiem, czystym, ostrym, doprawiającym poczucie istnienia. Obydwie byłyśmy osobami aktywnymi, tyle że ja ciągle musiałam sobie udowadniać, że bynajmniej nie jestem nic niewartą istotą, podczas gdy ona czuła się nietykalna, nie mogąc sobie wyobrazić, iż jakiś wybryk czy eksperyment byłby w stanie naruszyć jej zdrowie i niewinność.
Kiedyś w Berlinie, wiele lat temu, powiedziała:
— Po narkotyk sięgam z ciekawości, jak więc mógłby mi zaszkodzić?
Duchowo byłyśmy zupełnie różne. Christina była poetką, poruszała się wśród idei, które tworzyła i ożywiała siłą wyobraźni, jej nastroje zmieniały świat. Ja tymczasem wciąż jeszcze wierzyłam w prawdziwość rzeczy i sądziłam, że zewnętrzny świat określa moje subiektywne istnienie. Moje wibracje były więc o wiele słabsze i teraz, opisując Christinę, zdradzam ją, sprowadzając ją do mojego poziomu. Ponieważ starałam się jej nie wypytywać, trudno mi teraz objaśnić właściwe jej sprzeczności. Uważałam, że trzeba odwracać jej uwagę ku innym obszarom. Dopiero kiedy rok później przysłała mi z Nowego Jorku pełen wzburzenia list, po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że opuści ten świat bez ostrzeżenia.
Łączyła nas miłość do czegoś, czego nie potrafiłyśmy nazwać. Obydwie pragnęłyśmy być wolne i z upływem czasu sprostać ważnym sprawdzianom czy zobowiązaniom, których istota na razie pozostawała przed nami ukryta. Można by sądzić, że to egoistyczne, ale zaczęłam rozumieć, że w pełni wierne mogłyśmy być jedynie wartościom absolutnym, wobec których my same nie znaczyłyśmy nic.
MELANIA MAZZUCCO:
Przybywam do Bocken w słoneczny letni dzień […]. Na mapie okolic Zurychu Bocken‑bei‑Horgen zaznaczone jest jako grupa ciemnych punkcików — rozrzuconych wśród zieleni […]. Gdy Bocken stało się własnością kantonu zuryskiego, zostało oddane w użytkowanie grupie finansowej Credit Suisse, która zmieniła posiadłość w ośrodek ustawicznego kształcenia menedżerów. Przewidując odnowienie rezydencji, bank wykonał rodzaj fotograficznej inwentaryzacji, czyli szczegółowej dokumentacji pomieszczeń i umeblowania domu. Właśnie dzięki niej, mimo że przybyłam zbyt późno, mogłam chodzić po domu, widząc go takim, jaki był w epoce Annemarie […]. Ten dom był spełnionym marzeniem mieszczanina, który pragnął czuć się królem, czy też mieszczki, która chciała czuć się królową — co na jedno wychodzi. Chociaż zdjęcia z inwentaryzacji ożywiają świat Schwarzenbachów, nie umiem jednak dostrzec Annemarie chodzącej po tych pokojach, tak jak nie dostrzegali jej oni — ignorując ją, patrząc poprzez nią — jak gdyby była ze szkła, jak gdyby wcale nie istniała. Ten dom nie zachował żadnej pamiątki jej obecności. Wśród tych mieszczańskich okazałych mebli, pośród zbytku i przepychu, wśród portretów poważnych ludzi interesu i zaaferowanych polityków nie ma niczego, co by ją przypominało i świadczyło, że kiedyś tu żyła. To siedziba ludzi bogatych, odnoszących sukcesy i zadowolonych z siebie. Annemarie uciekła jednak z tego sztucznego raju, daleko od Bocken, od swojej rodziny, od Szwajcarii, zostawiając po sobie tylko swoją nieobecność.
NOTA O TEKSTACH
Marianne Feilchenfeldt‑Breslauer, Bilder meines Lebens. Erinnerungen. Tłum. fragm. B. Andrunik. Wädenswil, Nimbus, 2012, s. 130-134.
Klaus Mann, Punkt zwrotny. Tłum. M. Wydmuch. Warszawa, Czytelnik, 1993, s. 245-246.
Carson McCullers, Illumination and Night Glare. Tłum. fragm. B. Andrunik. Frankfurt am Main, Schöffling, 2002, s. 64-66, 81-86.
Ella Maillart, Der bittere Weg. Mit Annemarie Schwarzenbach unterwegs nach Afghanistan. Tłum. fragm. B. Andrunik. Berno, Lenos, 2001, s. 21-23, 94-96.
Melania Mazzucco, Tak ukochana. Tłum. M. Woźniak. Warszawa, W. A. B., 2006, s. 75, 81-83.
Zobacz także
ANNEMARIE SCHWARZENBACH