HUGO VON HOFMANNSTHAL
Raul Richter, 1893

Hugo Von Hofmannsthal

Pod koniec czerwca, pewnego wieczora, w zwykle zamkniętej willi Andrianów spostrzegłem rozwarte okno, a w nim młodego mężczyznę, który, akompaniując sobie na fortepianie, śpiewał z zapałem w zapadają­cym zmierzchu. Przypomniałem sobie, że już go widziałem poprzedniego dnia, gdy w deszczu i burzy śpiesznym, sprężystym krokiem szedł brzegiem jeziora i z takim samym zapałem, raz po raz urywając, śpiewał donośnie. W kilka dni później wstąpiłem do jednej z wiejskich gospód: siedzący tam moi przyjaciele zatwołali mnie, a gdy podszedłem, ujrzałem wśród nich owego nieznajomego. Ciemny, barczysty, średniego wzrostu, wstał, kiedy zbliżyłem się do stołu: był to Richter. Ruchy miał żywe, uścisk dłoni krótki, mocny, spojrzenie bystre, nieustępliwe: tak patrzył na mnie podczas roz­mowy, ale gdy milkliśmy, spoglądał gdzieś przed siebie, w pustkę lub ku górze, odrzucając przy tym głowę w tył. Obie te jego cechy, uwaga i roztar­gnienie, były ściśle rozgraniczone, obie przejawiały się z wielką mocą, a przejściu od jednej do drugiej towarzyszył ów ruch głową tak raptowny, iż obrócone ku górze białka jego oczu połyskiwały jasnym blaskiem, po którym od razu rozpoznałem w nieznajomym tego, co, raz po raz urywa­jąc, śpiewał nad jeziorem.

Sprawił na mnie wrażenie nieco starszego i tak było w istocie, a kiedy nie ukończyło się jeszcze dwudziestu pięciu lat, nawet niewielka różnica wieku ma swoje znaczenie. Okazywana mi przez niego uwaga działała na mnie kojąco; tchnęła od niego moc, stanowczość, która mnie ku niemu pociągała. Był to pierwszy młodzieniec północnoniemieckiego ducha, jaki pojawił się w kręgu mojego widzenia. Mówiono, że niedawno obłożnie chorował, ale zdałem sobie sprawę, że jest już zupełnie zdrów i bardziej dojrzały może właśnie dlatego, że nie ominęła go próba owej choroby. Była nas tu spora gromada, wszyscy mniej więcej dwudziestoletni; ze względów towarzyskich i wskutek innych okoliczności Richter od razu do nas się przyłączył, ale nie przestawał być sobą, kimś odrębnym, obcym, dojrzal­szym i starszym. Odwiedziłem go, a on przyszedł do mnie. Uradował się widokiem mojej kwatery u chłopów, którzy najęli mi izbę między swoimi alkierzami. Musiałem mu pokazać zmurszały stopień schodów, pod któ­rym, wracając nocą, znajdował zwykle klucz od drzwi, starą jabłoń, co ocieniała całą stronę domu swoimi gałęziami dotykającymi kwadratowych okienek, a także studnię ze strugą: wszystko ogromnie mu się spodobało. Skinął przyjaźnie drzewu jak gdyby ucieszony, że nic tu się nie zmieniło mimo jego długiej nieobecności. Tak samo zachowywał się w bezpośred­nim zetknięciu z przyrodą, kiedy razem wychodziliśmy na przechadzkę. Pewnego dnia szliśmy stromym stokiem przez jodłowy las; gdy znaleźliśmy się na górze, wszystko wokół uspokoiło się i złagodniało: mijaliśmy małe łączki pośród wysokich drzew, dwie piękne polany leśne i trzecią, na której stała chata dla drwali, cała z kory, z niskimi drzwiami. Wyszedł z niej jakiś chłopak, przyłączył się do nas i idąc, nie przestawał mówić. Jego brat, górnik, wpadł do sztolni głębokiej na trzynaście metrów i tylko cudem nie zginął. To wina urzędników, którzy o niczym nie mają pojęcia, a wymagają rzeczy niemożliwych, bo to przecie obcy, ale gdyby który z nich był tutej­szy, to też nie miałby żadnych względów, okazałby się tak samo chciwy jak tamci, gnębiłby podwładnych, a płaszczyłby się przed zwierzchnikami. Tak to już jest na urzędzie, toteż za nic nie objąłby żadnego stanowiska, nawet gdyby chciano mu je dać. Potem wspomniał o zarządzie polowań: młody hrabia, wielki sknera, doszedł do wniosku, że na rewirze wystarczy pięciu strzelców, gdy dotychczas było ich tam dziewięciu. Zwolniono więc tamtych bez długich ceregieli, a wśród nich męża jego siostry, ojca pięcio­rga małych dzieci. No cóż, tacy to już są ludzie, im bogatsi, tym chcą mieć więcej. Postawny, urodziwy, smukły chłopak rozprawiał o tym wszystkim śmiało i bez ogródek, ale też bez gniewu i bez oskarżycielskiego tonu. Widać było, że mając dwadzieścia lat, cieszy się życiem i nie ma dla niego rzeczy ważniejszych niż sianokosy, rąbanie drzewa, udział w nagonce podczas polowania na kozice, a w niedzielę gospoda i strzelnica.

Richter kilkoma słowami zdobył sobie ufność chłopca. Wszystko, co ludzkie, było dla niego czyste i dobre. Zostałem nieco za nimi, wolałem iść tylko we dwóch. Wieczór zapadał, gwiazdy błyszczały między drzewami: ta chwila zawsze była dla mnie najważniejsza. Rad bym był zanurzyć się w ciemności, a zarazem ruszyć przed siebie doliną, która teraz leżała przede mną, taka osobliwa, a każde drzewo, każda chata i każda stodoła trwały na niej takie odrębne, same w sobie, jak w kościele. Wyszliśmy na halę, zostawiając za sobą gąszcz biegnący pionowo w dół, poprzez koso­drzewinę, i spoglądaliśmy na ciemny las w bocznej dolinie. Chwila skrzy­żowania dnia z nocą minęła, światło było już zimne. Nagle ogarnęło mnie zniechęcenie: miałem dość całej tej przechadzki, wszystko mi zobojętniało. Wolałbym siedzieć sam w izbie, czytać lub nasłuchiwać szmeru wody cieknącej ze studni. Kiedy uniesienie mijało, ogarniało mnie uczucie zawo­du: we mnie, wokół mnie wszystko stawało się puste i gorzkie, a doznanie miłości stygło. Drzewa trwały takie sztywne, ciężka, szara chmura wisiała nad doliną, wokół nie było nic. Jak gracz, wszystko stawiałem na jedną kartę: zawsze pragnąłem jakiegoś nienazwanego upojenia albo nicości. Richter był spokojny, wesół, zadowolony, spoglądał to na lasy, to na dolinę, to znów ku niebu, na którym rychło miały wzejść pierwsze gwiazdy. Kiedy schodziliśmy, zaczął mówić, a raczej postanowił, że zacznie roz­mowę, zdawał sobie bowiem sprawę, że moja wyobraźnia szamoce się między nadmiarem i niedosytem: dojrzewając, twierdził, człowiek uczy się wyżej cenić pełnię niż zbytnią obfitość, spokojną radość niż nieokreśloną tęsknotę. Przemawiając tak, szedł szybko, rzadko spoglądając na drzewa, a za to uparcie wpatrując się w coś, co widział przed sobą. Mówił dla mnie, ale nie do mnie. Zdawało się, że spieszy ku jakiemuś światłu, które do­strzegał w sobie.

Innego popołudnia odprowadzał mnie do domu. Na drodze wiodącej przez łąkę ukazali się moi gospodarze, odziani odświętnie, każde ze świecą w dłoni. Za Salzbergiem zmarł ktoś z ich przyjaciół, szli więc, aby, jak się godzi, modlić się przez całą noc przy nieboszczyku. Trzy postaci, stary mężczyzna, młoda jeszcze kobieta, jego córka, oraz smukła wnuczka, jedne za drugą minęły nas z jakimś osobliwym dostojeństwem w gasnącym świetle dnia. Ustąpiliśmy im z drogi, a oni pozdrowili nas, ale jakoś inaczej niż zwykle. Ogarnęło mnie uczucie głębokiej czci. Każde z idących uro­czyście dzierżyło świecę jak gdyby niosło światło własnego żywota. Przo­dem szła młodziutka Romana: była jeszcze dzieckiem, ale teraz wyglądała jak panna. Ostatni, pewnym krokiem, z powagą, kroczył gospodarz, star­czą dłonią mocno trzymając świecę; kobieta, jego córka, szła z pokorą, a wnuczka – pełna przeczuć. Zdawało mi się, że idą tak na własny grób, ale bez lęku, godnie, drogą wszystkich istot żywych. Tajemnica żyjących przeniknęła mnie do głębi, wstrząsnęła mną czystość życia tych ludzi. Ogarnęła mnie potrójna tęsknota: za niewinną młodością, za wiekiem dojrzałym, za pełnią lat sędziwych. Byłem gotów przeżywać je wszystkie naraz, a tymczasem stałem tu tylko na uboczu, przy drodze. Światła oddaliły się, noc jeszcze nie zapadła, trwał posępny zmierzch, wszystko było dalekie, puste, obce. Richter milczał, szliśmy pod górę. Po chwili zaczął mówić o czystości, która może stać się udziałem każdego, nie tylko ubogich duchem, o tym, że nade wszystko należy zawsze dążyć do prawdy, dostrzegać to, co jednolite, co ma zarys boskości. Wpadłem mu w słowo, mówiąc, że takie czyste, jednolite są pory roku, że nieraz, bez przyczyny, z nadejściem jednej, zaczynam tęsknić do drugiej, że zimowe kwiaty na szybie nasuwają mi czasem myśl o szczęściu pełnego lata, że tej nocy, nie wiadomo dlaczego, zapragnąłem, aby, jak w noc lutową, zadął wiatr halny i zdawało mi się, że kapie topniejący śnieg, a ze skalnej ściany ciurkiem spływa woda, wolny zaś od lodu potok szumi w niepewnym blasku, i że to wszystko było bliskie mojej duszy, a trwająca wokół mnie ciężka, wilgotna noc – daleka i prawie nierzeczywista. Nic nie odrzekł, ale wiedziałem, że odczuwa wewnętrzny sprzeciw względem takiej nieokreślonej błąkaniny, że sam dostrzega to, co rzeczywiste i ceni nade wszystko granicę dzielącą jawę od marzenia. Nasze pragnienia, ciągnąłem, zawsze wydają się takie czyste, zawsze tęsknimy do przeszłości, do przeżyć lat dziecinnych, piękne jest dla mnie to tylko, co było dawniej, a tęsknię do nieskończoności; mówiłem, że z rozkoszą pogrążyłbym się w bólu, nawet nieprawdziwym, zmyślonym, w nim bowiem objawia się nieskończoność.

Czułem, że choć słucha mnie cierpliwie, w niczym nie dzieli moich doznań. Nie podejmując tego wątku, skierował rozmowę na inny tor; istnieje, twierdził, dwojaka czystość i to, co w nas jest dwoiste, szuka owej podwójnej czystości, która zmienia się zależnie od szczebla naszego wewnętrznego życia: na szczeblu najwyższym to, co czyste, okaże się tym, co najważniejsze, co stanowi istotę rzeczy. Mówił dalej, że czystość trzeba wciąż w sobie gruntować, że trzeba ją zdobywać i o nią walczyć, że daremnie byłoby jej szukać w tym, co bezkształtne, ogromne i mgliste, ponieważ jej dziedziną jest to, co naj­mniejsze, pojedyncze, nie chwiejne, nie pomieszane, nie różnorodne, że tkwi w ogładzie uczuć i ich żywotności. Mówił o wzniosłych, czystych pojęciach, prawdziwym skarbcu człowieczeństwa, o czystości poznawania, o czystości ograniczenia, o konieczności doznawania wszystkiego przez cierpienie i o zdobywaniu w walce. Wszystko oczywiście jest niezwykle ciemne i splątane, ale zarazem swobodne, pełne, błogosławione, a duch ożywia to i oczyszcza. Ciągnął te rozważania dalej: wiedziałem, że mówi o życiu rzeczywistym, o jego różnorodności, o jego trwałych instytucjach, o których nigdy nawet nie myślałem. Powiedział, że stoi teraz na progu wieku dojrzałego i czeka go małżeństwo oraz ojcostwo. Milczałem. Dzien­ny blask zgasł również i tu, na górze, ale rzecz każda, liście buków, kora nabrały teraz niezwykle wyrazistej barwy. Pnie leżące na ziemi były odarte z kory, jak gdyby nagie, ani martwe, ani żywe, lecz między życiem i śmier­cią. Woda płynęła obok nas, gładka, bez wirów, połyskując głęboką ziele­nią. Wszystko to chłonąłem jak we śnie. Zeszliśmy ze zbocza. Stało tu samotne chłopskie domostwo; z kwadratowego okienka padał na łąkę blask; nagle przesłonił je jakiś cień, światło przesunęło się i na chwilę przygasło. W tych kilku ubogich znakach ujrzałem całe życie człowiecze: cztery ściany, niski dach nad głową, to, co wewnątrz, i to, co zewnątrz, co skryte, biedne, cudowne. I wtedy poznałem owo domostwo: należało do dwóch braci, jeden, rosły, miał wole i kose oczy w krągłej, drobnej twarzy z zakrzywionym nosem. Skąpiec był z niego co się zowie. Młodszemu bratu ładował na plecy tyle potrawu, że tamtemu omal nie pękał krzyż, zaprzęgał go niczym psa pociągowego, a karmił odpadkami. Gnieździli się tu tylko we dwóch, ale blask z ich izby lśnił teraz łagodnie i wspaniale niczym od jakiejś gwiazdy. Wszystko, i to, co przesuwało się przede mną, i to, co trwało w dali, wpatrywało się we mnie. Nie umiem tego inaczej wyrazić, ale oto samo życie jawiło się w swoim czystym kształcie, zatapiało mnie w sobie, a towarzyszył temu jakiś przytłumiony, ledwo doznawany lęk, ale było to tylko przeczucie nadmiaru, jak to bywa ze zbyt obficie napeł­nionym naczyniem, które grozi przelaniem. Richter szedł przede mną i śpiewał: nie rozróżniałem słów, ale wydawało mi się, że to wiersz Goethe­go. Dźwięk tchnął otuchą, zapałem i nadzieją. Było tak, jak gdyby Richter płynął łodzią wśród nocy ku świadomie obranemu celowi, gdy mnie tym­czasem zatapiały ciemne fale.

Ostatniego wieczora przyszedł późno, zastukał do okna, aby spraw­dzić, czy jeszcze nie śpię i czy jestem ubrany. „Chodźmy – rzekł – chciał­bym panu pokazać moje drzewo, prastarą, ogromną jodłę nad jeziorem. Tej nocy albo nigdy ujrzy ją pan w całej jej potędze”. Poprowadził mnie stromą ścieżką, pod górę; wiatr, dmąc ponad lasem, przeciągał przez wilgotną od mgły kosodrzewinę, na chmurnym niebie nie było widać ani jednej szczeliny, ale wszystko tonęło w księżycowej poświacie. Richter był żywszy i bardziej podniecony niż kiedykolwiek, gdy go przedtem widywa­łem: z tego, że mnie teraz zabrał z sobą, pojąłem, jak bardzo jest mi życzliwy. Wspinał się szybko, w milczeniu, jak gdyby lękał się, że mogłoby go ominąć coś bardzo ważnego. Wyczuwałem instynktownie, że jesteśmy nad samym jeziorem. Wchodziłem coraz to wyżej pośród kosodrzewiny; chciałem zrównać się z Richterem, ale on sam zawrócił i chwycił mnie za ramię: naprzeciw stało ogromne drzewo. Pod nami przetaczała się burza, fale jeziora z hukiem rozbijały się o brzeg, zewsząd gnały nocne chmury, ale na drzewie nie poruszała się ani jedna gałąź, a groźna aura nie miała dostępu do tego miejsca jak gdyby chronionego jakimiś zasłonami, co sprawiało, że łagodna poświata wciąż nabierała blasku napływającego, zdawać by się mogło, gdzieś z bezmiernych przestrzeni. W owej z każdą chwilą przybierającej światłości drzewo niemo wyciągało swoje potężne konary, a trwając w bezruchu, tym bardziej zdawało się skupione w jakimś ogromnym działaniu. Blask coraz to się wzmagał, z jednej nocy wynurzała się inna, piękniejsza. Spojrzałem na Richtera: rysy miał tak zmienione, że ledwo bym go poznał, a oczy patrzyły gdzieś w dal – tak z pewnością wyglądał, kiedy szedł sam i śpiewał.

Kiedy zeszliśmy na dół i kroczyli drogą przez jodłowy las, którego gałęzie poruszały się na wietrze, a wokół wszystko było czarne i białe, rzekł do mnie: „Jeżeli kiedyś nocą będzie pan tam stał sam, proszę mnie wspom­nieć. Bo tam trzeba być samotnie: noc, to drzewo i człowiek sam. Dzisiaj się pożegnamy, to był nasz ostatni spacer”. Nie pamiętam, czy wymienili­śmy jeszcze jakieś słowa. Weszliśmy do jego pokoju, zapalił świecę. Wyda­wało mi się, że chce podejść do fortepianu z podniesionym wiekiem, ale nie podszedł. Oddychał ciężko: na jego twarzy jeszcze widniały ślady przemia­ny, ale już nie tak wyraziste jak tam na górze, w obliczu jodły. Jego spojrzenie już nie tkwiło w niewiadomej dali, a choć jeszcze nie nabrało ziemskiej mocy i bystrości, wciąż jaśniało jakimś wewnętrznym światłem. Odwrócił się, przeszedł po pokoju i zbliżył się do okna. Na jednym ze stołów leżała rozwarta książka, blask świecy padał na białe stronice. Zna­łem tę książkę: był to Hyperion Hölderlina. Jedno miejsce zaznaczono ołówkiem: „Wierz mi, że nigdy nie dowiedziałbyś się, czym jest w istocie równowaga szlachetnego człowieczeństwa, gdybyś tak bardzo jej nie utra­cił”. Richter zwrócił się ku mnie z wyrazem jakiejś niepewności. W takich chwilach nasza duchowość jak gdyby wydobywa się na zewnątrz, owiewa nas, staje się dotykalna. Wtedy zaczął mówić o przyszłości, o tym, co musi nabrać w nas dostojeństwa, aby móc stać się godnym najwyższej powinno­ści ojcostwa.

Owo drzewo i sposób, w jaki mnie tam zaprowadził, żeby mi je poka­zać, były dla mojej duszy testamentem. Czułem, że to wszystko jest niepo­jęte, niewytłumaczalne i że właśnie w tej chwili sumuje się nasze spotkanie i nasza przyjaźń. Wyszliśmy z pokoju. Richter wziął świecę, aby mnie odprowadzić do drzwi domu. Drzewa cicho szumiały, niebo całkiem ściem­niało. Gdy tak chronił za zgiętą dłonią płomień oświetlający mi drogę, odwróciłem się, chcąc raz jeszcze ujrzeć jego twarz. Byliśmy obaj tacy samotni, nad świecą rozwierała się bezgraniczna ciemność. Raz jeszcze popatrzył na mnie z zatroskaniem, a w tym spojrzeniu było coś ojcow­skiego, coś z owego ojcostwa, którym każdy starszy otacza każdego młod­szego. I nagle ogarnęło nas jakieś nienazwane uczucie: wiem, że doznaliś­my go obaj; każdy z nas widział siebie i drugiego jak tu stoi, jeden na­przeciw drugiego, każdy wyczuwał w drugim tego, kto obdarza, i tego, kto dar przyjmuje, czuł owo obdarzanie i przyjmowanie, całkiem poza ob­rębem własnej istoty, a w tym wszystkim jakąś widmową tajemnicę i ciem­ność ponad tym, i takie było nasze pożegnanie.

Tłumaczył Paweł Hertz



Tekst ukazał się w „Zeszytach Literackich” 1992 nr 4/40

fot. domena publiczna / Wikipedia

Hugo von Hofmannsthal (1874­–1929). Austriacki pisarz, dramaturg, liryk i librecista, współzałożyciel Festiwalu w Salzburgu.