JAN MARIA KŁOCZOWSKI
Twarze aniołów

fragment pocztówki wydanej przez Edizioni Fenice (Triest, 2018), kopia © J. M. Kłoczowski



Pamięci Wojtka Karpińskiego


Duino przywitało nas wieczorną burzą. Z tarasu willi pobudowanej na stromym klifie oglądaliśmy zmagania tytanów. Horyzont nad Alpami zdawał się płonąć, gromy przetaczały się z hukiem po niebie oświetlanym błyskami piorunów. Z magicznego tła wyłaniała się raz po raz ciemna sylwetka Zamku. W pokoju Rilkego paliło się światło… Przyjechaliśmy pod Duino, aby być bliżej Słońca. Aby czytać, pisać, oglądać, kąpać się w morzu, kochać i odpoczywać. Zawołał nas Rilke i pierwsza z jego Elegii, ta, której początek usłyszał niespełna kilometr od miejsca, gdzie zamieszkaliśmy na chwilę, może dwie. Postanowiliśmy przyjrzeć się twarzom aniołów, skoro napisał o nich – a przecież ważył słowa – że każdy z nich jest straszny…

Pierwsza z twarzy to ruina. Twarz wykrzywiona grymasem wojny i chaosu. Twarz duinejsko-triesteńska, katańska, habsbursko-włosko-słowiańska… Denn das Schöne ist nichts als des Schrecklichen Anfang … Albowiem piękno jest niczym innym, jak początkiem tego, co straszne[1]Rilke zapisuje te słowa na początku 1912 roku, choć nie wie jeszcze i może jedynie wyczuwa, że za pięć lat na Zamek spadnie grad pocisków wystrzelonych przez… artylerię włoską.

Piękno – das Schöne – otacza nas tutaj niemal na każdym kroku. Siedząc przy stole na tarasie, widzimy szmaragdowe morze u stóp urwiska. Na horyzoncie kilka żagli. Odpoczywamy po spacerze w Trieście i rozmyślamy nad wyrokami bogów lalkarzy. Czyżby uznali, że poeta zagląda im za kulisy? I postanowili zburzyć jego świat?

W skromnym muzeum w Castello di Duino (ekspozycja woła nota bene o pomstę nie tylko do nieba…) oglądać można kilka zdjęć zrujnowanego zamku. Na jednym z nich widnieje data: 12.9.17. Przez Küstenland, czyli tzw. Pobrzeże Austriackie przetaczała się wtedy kolejna z ofensyw wojsk włoskich walczących na tym odcinku z siłami Austro-Węgier. Podczas jedenastej z tak zwanych bitew nad Isonzo Włosi dotarli w okolice Duino i ostrzelali z dział Zamek. Za chwilę będą musieli się wycofać i poniosą krwawą klęskę pod Caporetto.  Zgrupowane na Pobrzeżu wojska Austro-Węgier były zbieraniną żołnierzy kilku nacji, czego nie dostrzega młody Amerykanin, późniejszy autor Pożegnania z bronią, a tymczasem kierowca ambulansu Czerwonego Krzyża, zaopatrujący walczących nad Isonzo Włochów w papierosy…   Dla niego wrogami Włochów byli po prostu Austriacy, podczas gdy w szeregach tej armii walczyli tutaj głównie Słoweńcy, Węgrzy, Czesi i Polacy… Tacy, jak Jerzy Kossowski, wówczas już absolwent prawa i historii sztuki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Kossowski pozostawił zapiski[2], w których opowiada, jak wyglądał koszmar na linii frontu, która rozciągała się „od Isonzy przez białe, rozpalone skały Krasu i kończyła się w morzu pod zamkiem Duino”: „Jak Kras długi i szeroki, w każdym leju, zapadłym aż do żółtej, dobrej ziemi, siedziały oddziały głupio karnej austriackiej armii. Wgrzebywały się u dna dolinki poziomo w skałę i póty ryły, i kuły, póki nie wyrwały w niej tunelu idącego podkową, której drugi wylot miał im dać ocalenie w razie zawalenia pierwszego. Były to jakby gniazda pszczół skalnych, do których wejścia były zasłonięte workami piasku i gliny. Żyliśmy w tych gniazdach tygodniami i urządzaliśmy je jak najprzystojniej”. Księżna Marie von Hohenlohe Waldenburg-Schillingsfürst, po mężu von Thurn und Taxis, która kilkakrotnie gościła na Zamku Rilkego, oglądała wtedy zagładę Duino z okien hotelu w Trieście.

Duino, wrzesień 2020, fot. © J. M. Kłoczowski

A jak wyglądał wówczas sam Triest, odległy od Duino o pół godziny jazdy samochodem, piękną Strada Costiera, przy której teraz mieszkaliśmy? Szukałem tropów u Magrisa i Venaille’a, ale na próżno… Z pomocą wyobraźni przyszedł Kossowski: „A Triest, który nigdy nie był martwy, stał się w tym czasie jakąś wielką rzeką ludzi, uchodzącą olbrzymią deltą w morze i na front nad Isonzą. Przelewały się przezeń całe masy pułków, batalionów, kompanii, pociągów żywności, mundurów i amunicji, w porcie zaś bełtały gładką powierzchnię statki przenajróżniejszych kształtów i wielkości. Po ulicach dudniły samochody i wozy wojskowe, obładowane żywnością i jej surogatami. Chodniki były zawalone wojskowymi, używającymi świata przed dostaniem się na front lub po jego opuszczeniu. Najwięcej jednak hulali w tym najrozpustniejszym w owe czasy mieście ci, którzy zdołali ukraść wojnie dwa czy trzy dni. Ci szaleli wprost. Wyrzucali pieniądze w błoto, włócząc się w dzień i noc po knajpach i spelunkach, afiszując się pod rękę z rozhukanymi dziewczętami wszelkiej narodowości, myśląc jedynie o tym, by nasiąknąć uciechą, rozpustą, światłem, muzyką, tanim luksusem i podłym alkoholem znowu na kilka miesięcy. Włóczyło się to wszystko całymi dniami i w pełni światła po białym, złażonym z wielkich płyt bruku, napełniało gwarem, śmiechem i brzękiem ostróg najciaśniejsze uliczki, zalewało wielkie molo, pełne kawiarń, tawern i hoteli, z nastaniem nocy zaś ginęło w restauracjach, kinach, kawiarniach i kabaretach, by pić, póki starczyło sił i pieniędzy”…

Ein jeder Engel ist schrecklichStraszny jest każdy z Aniołów… Czasem jednak objawia litościwą Twarz. Ze wzruszeniem, spoglądając ma zachód, w stronę nie tak znowu odległej od Duino Wenecji, czytamy kolejny fragment wspomnień Jerzego Kossowskiego, tym razem dotyczący austriackiego lotu patrolowego nad Zatoką Triesteńską. Lot, w którym uczestniczy autor zapisków, odbywa się pod koniec maja 1915 roku, kilka dni po tym, jak Włochy wypowiedziały wojnę Austro-Węgrom. Za sterami samolotu wyposażonego w bomby siedzi Węgier, niejaki Hodas. Za nim Polak – Jerzy Kossowski. „Wylecieliśmy już ponad Porto di Lido. Ogień się wzmógł (…) O dwa tysiące metrów przed sobą widziałem wyspę S. Pietro z wielkimi koszarami, a za nią całą wschodnią połać Wenecji (…) Zboczyliśmy trochę w lewo i nad szachownicą niebieskich kanałów dopływaliśmy do placu Świętego Marka […] W lewo wskroś błyszczał pod nami Canale di Marco, a za nim wyspa di S. Giorgio Maggiore. Zorientowałem się: Jezu! za parę sekund będę miał przed sobą Palazzo Ducale! Pałac Dożów, o którym lata marzyłem, że go zobaczę. Boże! Tak! Oto widzę dwa słupy granitu stojące na końcu Piazzy i w gorączce podniecenia widzę brązowego uskrzydlonego lwa świętego Marka i statuę świętego Teodora. Boże! Campanilla! Więc Hodas chciałby?… Właśnie tu? W Pałac Dożów? Może właśnie w przecudne Scala degli Giganti? Spojrzałem na Hodasa: przełożył rękę na lewy hebel, opuszczający bomby. Zaparło mi dech: Jak to? Więc on by śmiał? Rzuciłem się naprzód i wyrżnąłem go kułakiem w plecy, że aż się pochylił nad wolantem. Obejrzał się. Złożyłem ręce jak do modlitwy i począłem wrzeszczeć, choć wiedziałem, że nie usłyszy w huku motoru i śmigi: – Ulituj się! Nie rzucaj! Nie bądź łotrem! Ulituj się! Patrzył mi długą chwilę w oczy, a ja byłem przygotowany na to, że jeśli rzuci bomby, wtedy ja palnę mu z pistoletu w łeb. Niechby się potem co chce działo, niechby aparat runął z nami w powietrzną przepaść! Ale Hodas uśmiechnął się i powoli rękę z hebla cofnął. Przechyliłem się (…) i wyciągnąłem do niego dłoń. Podał mi lewą rękę i nie zdołał jej cofnąć, kiedym przycisnął do niej usta. (…) Lecieliśmy w prawo. Myślałem, że Hodas zechce obłożyć bombami dworzec kolejowy, magazyny, a może przecudny jak koronka z dala błyszczący olbrzymi most Ponte Sulla Laguna, łączący Wenecję z Mestre na lądzie stałym. Ale nie. Lecieliśmy parę sekund nad Canale Grande w kierunku Ponte di Rialto. Zatrząsł mną znowu strach, że Hodas zechce zbombardować pałac poczty. Ale nie. Aparat zataczał wielki łuk i zwrócił się ku Murano, po czym – prawie tą samą linią ponad Porto di Lido, wypalił nad morze. (…). Byliśmy już prawie na linii ujścia Piawy, widocznej w odległości jakich dwudziestu kilometrów, gdy Hodas (…) położył obydwie łapy na heblach od bomb i pociągnął równocześnie. Widziałem, jak cztery bomby wpadły w morze niby jedna (…)”. Towarzyszący mi stale cień historyka każe powściągnąć wzruszenie sakramentalnym se non è vero, è ben trovato

pocztówka Edizioni Fenice (Triest, 2018), kopia © J. M. Kłoczowski

Anioł ma jeszcze jedną twarz. A nawet nazwisko… Poznaliśmy je wspólnie z An po obejrzeniu nagrobka Winckelmanna w Orto Lapidario u stóp katedry San Giusto w Trieście. Otóż Winckelman, jak wiadomo, pożegnał się z życiem właśnie tu, nad Adriatykiem, i to w tragicznych okolicznościach. Polski czytelnik mógł je poznać już w 1815 roku, przeczytawszy trzytomowe dzieło Stanisława Kostki Potockiego, pioniera polskiej historii sztuki i archeologii – O sztuce u dawnych czyli Winkelman polski. Anioł zdjął maskę 8 czerwca 1768 roku w oberży Locanda Grande, zwanej też Osteria Grande. Okna pokoju wychodziły na Piazza San Pietro, który później, za czasów Joyce’a nazywał się Piazza Grande, a od maja 1918 do dzisiaj nosi nazwę Piazza dell’Unità d’Italia. Zamówiwszy – a jakże – capo in B, siedzimy w Caffè degli specchi po drugiej stronie placu i przyglądamy się Twarzy Anioła. Winckelmann bawił Trieście od kilku dni, a zatrzymał się tu w drodze z Wiednia do Rzymu. W stolicy cesarstwa gościła go z honorami Maria Teresa, obdarowawszy na koniec kilkoma pamiątkowymi medalami… To na te medale połakomił się ponoć przypadkowo poznany i zamieszkały w tej samej Osteria trzydziestoletni Francesco, z którym Winckelmann nawiązał bliższą relację. Na tyle bliską, że postronni uznali szukającego pracy mężczyznę za służącego słynnego gościa. Co się stało 8 czerwca po kilku dniach wspólnych spacerów po mieście? Otóż Francesco zjawił się w pokoju Winckelmanna, zażądał medali, wybuchła kłótnia… Zdesperowany napastnik zarzucił Winckelmannowi sznur na szyję, ten krzyknął, próbował się wyswobodzić. Francesco wyjął nóż i zadał Winckelmannowi pięć ciosów w tors i „poniżej”, jak czytamy w aktach sądowych… Po czym uciekł. Winckelmann zdołał wybiec na korytarz z okrzykiem „Zobaczcie, co mi zrobił”… Po kilku dniach napastnika schwytano, osądzono i skazano na łamanie kołem, który to wyrok wykonano na Piazza 20 lipca. Francesco miał na nazwisko Arcangeli, czyli Archanioł…

Oglądaliśmy jeszcze kilka innych twarzy anioła. Tę z Miramare, skąd w podróż po czarne runo śmierci i obłędu wyruszyli do Meksyku Maksymilian i Carlotta, tę z fotografii z 1954 roku, gdy z obu zamków, pomiędzy którymi spędziliśmy magiczny tydzień w czasie złowrogiej pandemii 2020, wynosili się stacjonujący w nich od 1945 dowódcy British Element Trieste Force oraz Trieste United States Troops, tej z fotografii Marii Bonaparte, matki dzisiejszego właściciela zamku w Duino, przyjaciółki Freuda (to ona pomogła mu uciec z Wiednia w 1938 roku…). Popijając lokalne prosecco, racząc się ostatnim capo di B, żegnaliśmy adriatyckie słońce, chłonąc bezkres zatoki, który – „osobliwie czysty, uwolniony od wszelkiego sensu – staje się nieskalaną głębią, nieprzebraną skarbnicą duchowo użytecznego międzyświata” – jak pisał Rilke do księżnej Marii. Po czym z „międzyświata” wróciliśmy nad Wisłę…

JAN MARIA KŁOCZOWSKI
Duino – Bogdany, wrzesień 2020



[1] Fragmenty pierwszej z Elegii podaję we własnym przekładzie.

[2] Jerzy Kossowski, Zielona kadra, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1963. Na wspomnienia te trafiłem w stale otwartej bibliotece internetu, tropiąc ślady skrzydeł Anioła. Por. Iwona Doktór, Front włoski z czasów Wielkiej Wojny w zapiskach autobiograficznych Karola Bergera i Jerzego Alfreda Tomasza Kossowskiego, w: Annales UMCS, vol. XXIII, 2, 2016, s. 247-265.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI ur. 1960. Poeta i tłumacz. Autor dwóch tomików poetyckich Pomiędzy i Oczy czasu: Wiersze niedawne (Werset). Tłumaczył m.in. Marguerite Yourcenar, Emile Ciorana, Marca Blocha, Tzvetana Todorova, Alaina Besançona i innych. W ubiegłym roku ogłosił przekład kolejnej powieści Patricka Deville’a Viva (Noir sur Blanc). Pracuje obecnie m.in. nad przekładem korespondencji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z Marcello Bacciarellim. Członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Odznaczony francuskim Orderem Sztuki i Literatury (stopień oficera) 2017.