JEHUDA AMICHAJ, Jak umierał ojciec
Jehuda Amihaj. Domena publiczna
Kiedyś, w dzień Jom Kipur, mój ojciec stał przede mną w bóżnicy. Wspiąłem się na krzesło, żeby lepiej widzieć jego i jego szyję. Łatwiej przypomnieć sobie jego szyję aniżeli twarz. Szyja wciąż była taka sama i nie zmieniała się. Twarz była w nieustannym ruchu, kiedy mówił, a usta — niczym brama mrocznego domu. Albo powiewająca flaga. Oczy — motyle, albo znaczki pocztowe na liście jego twarzy, wysyłanym ciągle gdzieś w dal. Albo uszy. Jak żagle na morzu Boga. Ta twarz była albo czerwona, albo, jak jego włosy, biała. A na jego czole, małym prywatnym wybrzeżu obok morza wszechświata — fale.
Widziałem wtedy jego szyję. W poprzek przecinała ją głęboka bruzda. Dosłownie szczelina. Mimo że byłem daleko od Kraju, to wtedy po raz pierwszy zobaczyłem wadi1, głębokie i brunatne. Może i mój ojciec zaczął się od takiego wadi. Bo deszcz nie padał i potężniał skwar w Kraju, gdzie przed tym Jom Kipur jeszcze mnie nie było.
Jego twarz widzę dopiero teraz, na fotografii w szafie. Twarz człowieka, który zaczął jeść ulubioną potrawę, odkrył jej niedobry smak i nagle rozczarował się. Świadczą o tym ściągnięte w dół kąciki jego ust, a także zmarszczka koło nosa. I nieme kurze łapki smutku w kącikach oczu. Na jego twarzy mogę zaleźć wiele świadectw. Nie po to, by wydać na niego wyrok, lecz by wyrokować o sobie.
W ten Jom Kipur stał przede mną, zajęty swoim dorosłym Panem Bogiem. Cały w bieli kitla2. Wokół niego pozostał czarny świat, jak miejsce, gdzie wcześniej było ognisko, a teraz są czarne kamienie. Ci, co tańczyli, poszli, ci, co śpiewali, poszli, ale czarne kamienie zostały. I ojciec, ubrany w biały całun, też został. To była pierwsza śmierć, jaką pamiętam. Kiedy doszło do modlitwy Alejnu3, uklęknął ze wszystkimi, a jego czoło dotknęło podłogi. Myślałem, że może pije, myślałem, może tam dołem, między nogami stołów, płynie Bóg. Zanim uklęknął, rozłożył aksamitny woreczek na tałes4, żeby nie pobrudzić sobie kolan. O czoło nie martwił się, że je pobrudzi, potem wstał z martwych. Wstał, nie odsuwając stóp jednej od drugiej. Wstał, a kolory jego twarzy zmieniały się kilkakrotnie, i znów był żywy i mój, a ja wspiąłem się na krzesło, żeby zobaczyć jego kark i bruzdę. Był z krwi i ciała? Krew i ciało widać tylko wtedy, kiedy człowiek jest ranny, kiedy jego ciało jest ranne, albo kiedy umarł. W żywych ludziach widać coś innego. Nie krew i nie ciało, tylko skórę i oczy, uśmiech i włosy, ręce i usta.
Wszedłem na górę do babińca5, żeby podzielić się z mamą nowiną o zmartwychwstaniu. Były tam jabłka, w które wetknięto różne pachnidła, żeby kobiety nie mdlały. Zazdrościłem kobietom. Zawsze chciałem zemdleć, ale nie udawało mi się. Być wytartym z tablicy, wycofać się ze wszystkiego, bez planu i bez sprzeciwów. Te jabłka-pachnidła były w rękach kobiet i ja też byłem w ich rękach, jak i cała kula ziemska. Trzymały mnie pod wielkim zegarem, by uzgodnić czas ze mną. Przyglądały mi się w świetle pożaru, który mógł spalić synagogę. Tam, z góry, widziałem, jak zdejmują z ksiąg Tory białe sukienki. Pociągnęli za ramiączka i ściągnęli sukienkę. Księga Tory została naga, było jej zimno. Ojciec zmartwychwstał, a wieczorem, po modlitwie Neila6, jadł. Rok był wielkim kołem. Murem zamykającym dnie i sezony. Dziwna gra. We mnie wciąż tkwiły przebłagania i grzechy, i miały taki sam kształt. Wieczorem nad miastem przeszedł księżyc, jak przypominający o przebłaganiu kogut7.
Ojciec umierał jeszcze wiele razy i wciąż jeszcze czasem umiera. Bywa, że jestem przy nim, bywa, że umiera samotnie. Czasami dzieje się to przy stole. Kiedy pracuję i piszę piękne słowa na blacie albo kiedy oglądam kolorowe kraje na mapie. Czasami jestem daleko od jego śmierci, jak podczas I wojny. Dobrze, że dzieci nie widzą swoich ojców na wojnie. I dobrze, że nie walczyłem na tamtej wojnie, gdzie on zabijałby mnie, a ja jego, bo ojciec nosił mundur cesarza Wilhelma, a ja króla Jerzego, ale Bóg oddzielił nas przestrzenią dwudziestu pięciu lat. Jego odznaczenia włożyłem do jednego pudełka razem z moimi odznaczeniami z II wojny światowej, bo nie było innego miejsca. Jeden z jego orderów ma postać lwa. I skrzyżowane, jakby w niewidzialnym pojedynku, miecze. Drapieżniki zajmują ważne miejsce w symbolice. Lwy i orły, byki, jastrzębie i reszta napastników i niszczycieli. W synagodze dwa lwy muszą trzymać tablice dziesięciorga przykazań nad szafą ołtarzową8. Nawet naszych praw mogą strzec tylko zwierzęta drapieżne. Pewnego razu w Niemczech, wiele lat po wojnie, mój ojciec włożył czarny frak i przypiął do niego odznaczenia. Na głowę włożył błyszczący cylinder i poszedł na odsłonięcie pomnika poległych na wojnie. Wszystkich zmarłych wypisano w porządku alfabetycznym. No i gdzie stał ten pomnik? W parku miejskim, obok placu zabaw. Obok huśtawek i piaskownic. Nie pamiętam, jak ten monument wyglądał. Na pewno byli tam żołnierze unoszący kamienne karabiny pod kamiennymi flagami, podczas gdy kamienne mamy płakały kamiennym płaczem. Na pewno były tam różne drapieżne zwierzęta, wspomnienie wielkości człowieka, dowódców i cesarzy.
Cztery lata później ojciec umarł na wojnie. Wykopał wiele okopów. Powiedzieli mu, że pot oszczędza krwi. A krew żołnierzy oszczędza potu generałów. A pot generałów znów oszczędza krwi i potu fabrykantów i cesarzy. I tak bez końca — przedsiębiorstwo oszczędności. Ojciec wykopał wiele okopów. Wiele grobów sobie wygrzebał. Tylko raz był ranny. Kule i odłamki chybiały. Kiedy umarł naprawdę, wiele lat później, wszystkie kule i pociski, które chybiły, zjednoczyły się i naraz roztrzaskały jego serce. I dlatego nie wyszedł już z tych ostatnich okopów, które jemu wykopali inni. Przeszedł wiele bitew i często był pośród zmarłych w arytmetyce bitew i pośród zmarłych w statystyce zdobytych pozycji. Krew w nim świeciła, jak przyciski, którymi zapala się światło w korytarzu, żeby śmierć mogła widzieć i oświetlić ciało jego krwią. Ale śmierć nie nacisnęła przycisku jego oświetlającej krwi i ojciec nie umarł naprawdę. Bóg, w którego wierzył, wisiał nad nim, wysoko ponad drogą bomb, jak biały ratunkowy spadochron. Nie mieszał Boga w sprawy wojny, zostawiał go między prawami natury i gwiazdami. Jak lekką pianę na ciemnym i ciężkim napoju życia.
Czasami, kiedy wojna nasilała się, jego ciało było jak drzewo, z którego opadły liście. Zostały tylko gałęzie nerwów, a całe jego życie opadło jak liście. Przysyłał stamtąd listy. Na początku wysyłał niewiele, ale w ciągu czterech lat z listów zrobiły się pliki i paczki. Stały się twarde jak kamienie. Listy się zmieniają. Z początku fruwają lekkie i białe jak skrzydła gołębia. Potem wszystkie stają się twarde jak kamień. Te listy wędrowały od magazynu do magazynu, z jednej skrzynki do drugiej. A później do szafy i na szafę. Stamtąd na poddasze, w końcu pod same dachówki. Kiedy ojciec umarł naprawdę, w okamgnieniu wzniósł się o wiele wyżej niż listy na strychu. Gdy nastąpi powstanie z grobu prawdziwych zmarłych, będzie musiał rozwiązać wszystkie paczki i przeczytać swoje listy. Człowiek w życiu wydala krew, pot, nieczystości ciała, poezję i listy.
Kiedyś opowiedział o francuskich jeńcach pod Verdun, proszących go w swoim języku o wodę, de l’eau, de l’eau, dał im resztkę wody ze swojej manierki. Dotąd nie zapomniałem ich wołania. Czasami przychodzą do mnie i proszą o trochę wody. Może ojciec opowiadał im o mnie. Ale trudno założyć, że to zrobił, bo przecież jeszcze się wtedy nie urodziłem, choć na wojnie, mieszającej razem ludzi i ziemię, przewracającej wszystko i zamieniającej tych, co stoją, w tych, co siedzą, tych, co siedzą, w tych, co leżą, a leżących w wizerunki na ścianie, wszystko możliwe.
Kiedyś, w przeddzień pojawienia się Hitlera, przyjaciele broni zaprosili go na spotkanie wspomnieniowe. Napisali miły list. U góry wydrukowany był emblemat jednostki wojskowej. Kapelusz myśliwski, jelenie rogi, skrzyżowane fuzje. Dlaczego tak? To był oddział myśliwych. Oddział ze wspaniałymi tradycjami. Elitarny. Najpierw polowali na zające i sarny. Potem na ludzi na wojnie. Właściwie nie polowali na nich, tylko ich zabijali. I nie po to, by ich jeść, jak się je zające, tylko żeby ich zabić, a nawet, żeby ich rozszarpać. Żeby było widać mięso i krew, a nie włosy i uśmiech, ramiona, pieszczoty czy inne małe objawy życia.
Ojciec nie odpowiedział na zaproszenie. To też była śmierć, bo bardzo go lubili i nazywali Dawid. W Jom Kipur, w czasie wojny, dawali mu część ich jedzenia, żeby wytrzymał post. Zbierali gwiazdy na jego modlitwę i chwile ciszy na ciche przebłagania. W zamian podtrzymywał ich ducha swoją pewnością i śmiesznymi historyjkami. Potem umierał jeszcze wiele razy.
Umierał, kiedy przyszli go aresztować z powodu znaczka na szpilce nazistowskiej partii, który znalazłem, a on wyrzucił do śmieci. Pod drzwi przyszli czarni. Wyważyli drzwi. Weszli w oficerkach. To było straszne, kiedy widziałem, jak ojciec nie jest już w stanie bronić domu, przeciwstawić się panoszącym się wrogom. To był koniec dzieciństwa. Jak to możliwe, żeby weszli do mieszkania wbrew woli ojca?
Gdybym był starszy, osłoniłbym wtedy ojca, jak to zrobił Sem9, podchodząc doń pełen smutku.
Umierał, kiedy postawili pikiety przed jego sklepem, żeby w nim nie kupować, bo to sklep żydowski.
Umierał, kiedy emigrując do Palestyny, opuściliśmy Niemcy. Wszystkie poprzednie lata wtedy umarły. Kiedy pociąg przejeżdżał obok żydowskiego domu starców, wspieranego przez ojca, jego starzy mieszkańcy stali na balkonach i w oknach, machając prześcieradłami zdjętymi z łóżek. Machali nie dlatego, że się poddawali, tylko na pożegnanie. A jaka jest różnica między pożegnaniem a poddaniem się? I tu, i tu macha się białymi flagami i chusteczkami, albo nawet prześcieradłami.
Umierał wiele razy, bo składało się na niego wiele różnych materiałów, czasem jak żelazo, czasem jak biały chleb albo wiecznotrwałe drzewo. I to wszystko musiało umrzeć. Czasami widziałem go z rękami zakrywającymi twarz jak ubraniem, żebym nie widział jej nagości, czasami myśli były nazbyt ciężkie dla jego małego ciała i chodził ugięty pod ich ciężarem. Czasami był mocny jak słup telegraficzny, a myśli były wspaniałe, błyskotliwe i lekkie, jak rozpięte druty. Nawet śpiewające ptaki zlatywały się, by je obsiąść.
Kiedy umarł naprawdę, Bóg nie wiedział, czy umarł naprawdę. Zwykle odżywał, wstawał z martwych, ale tym razem nie wstał. Kilka tygodni wcześniej miał atak serca. Mówi się „atak serca”. Kto atakuje kogo? Czy serce — ciało, czy ciało — serce? Czy może świat atakuje jedno i drugie — razem?
Pewnego dnia przyszedłem go odwiedzić, leżał obok żelaznej butli z tlenem, z oczami niczym kieliszki rozbite podczas ślubu10. Kiedy podszedłem, słyszałem, jak wielka tlenowa bomba szepcze. Kiedyś koło łóżka chorego stał anioł, a teraz bomby pełne szepczącego tlenu. Nurkom i pilotom też daje się butle z tlenem. Dokąd trafi mój ojciec? Albo zanurzy się, albo wzniesie. W każdym razie opuści nas. Dał mi znak, żebym podszedł. Powiedziałem mu, nie rozmawiaj, to cię męczy. Powiedział, kot miauczy na sąsiednim dachu, może jest zamknięty i chce wyjść. Poszedłem do sąsiada i uwolniłem kota. I znów słyszeliśmy tylko szept tlenu. Do butli przymocowany był mierzący ciśnienie zegar. Ojciec miał tyle czasu, ile było tlenu w zbiorniku. Mama stała w drzwiach. Gdyby mogła, stałaby jako bomba z tlenem obok jego łóżka i oddawałaby mu swoją siłę życiową. Potem ojciec w łóżku powoli wrócił do zdrowia. Codziennie odzyskiwał kolory, które wszystkie uciekły z jego twarzy, jakby rozpierzchły się podczas ataku. Teraz wróciły niczym uciekinierzy po bombardowaniu. Zbiornik postawiono na balkonie.
Tego dnia, kiedy późnym wieczorem umarł, robiono mu elektrokardiogram. Przyszedł lekarz i włączył coś jak radio, i podłączył do ojca różnego rodzaju druty z prądem. Kiedy się kogoś kocha, po to żeby wniknąć w jego serce, nie jest potrzebne takie skomplikowane urządzenie. Inaczej, kiedy człowiek choruje. Igła zapisała zygzaki na papierze, jak sejsmograf podczas trzęsienia ziemi. Potem ojciec wyglądał jak rozgłośnia radiowa: cały oplątany drutami i antenami. Tego dnia wyemitował ostatnią audycję. Słuchałem jej.
Lekarz powiedział: co się tyczy nas, to jesteśmy w porządku. Jakby ktoś wątpił, czy i on był w porządku. Rozmontował swoją maszynę i pokazał nam zygzaki, które według niego były w porządku.
Wieczorem poszedłem z żoną obejrzeć film. Kiedy twarze na płótnie skończyły przesadnie śmiać się albo płakać, wyszliśmy na ulicę. Żona kupiła kwiaty u człowieka, który trzymał je w wiadrze obok pewnej kawiarni artystycznej. Przychodzą tam młodzi poeci o smutnych spojrzeniach, skierowanych zawsze w daleką przestrzeń, a także ludzie noszący na szpilkach przeróżne odznaczenia z różnych bitew i kulejący z powodu ran wojennych, i kulejący, bo to nobliwe, i wąsacze, i miłośnicy wojen, którzy nie noszą mundurów, i miłośnicy pokoju ubrani po wojskowemu. I dziewczęta, lubiące towarzystwo ich wszystkich. Kupiliśmy czerwone róże, może po to, by pobudzić zanikające kolory na policzkach ojca.
Przyszliśmy i usiedliśmy u ojca, żona włożyła kwiaty do wazonu, gdzie oddychały swobodniej. Przystawiliśmy sobie krzesła do łóżka, a ojciec zaczął opowiadać o pewnym człowieku, który przyjechał do Kraju po tym, jak wyskoczył z pociągu i ukrywał się u dobrych gojów. Oczy ojca wypełniły się łzami, kiedy opowiadał o dobrych ludziach, którzy ukrywali ściganego człowieka. Oczy wypełniły się łzami, a usta dziwnym rzężeniem. Opowieść urwała się jak przerwany w kinie film. Jak audycja radiowa, kiedy pojawia się i zakłóca odbiór inna rozgłośnia. Jaka rozgłośnia wdarła się do opowieści ojca? W końcu obie rozgłośnie zamilkły: jego i ta, która przeszkadzała. Jego usta rozwarły się, jakby jeszcze wiele opowieści o dobrych ludziach tłoczyło się do wyjścia, a jednych ust za mało, by je wszystkie wypuścić naraz. Skoczyłem ku niemu, objąłem go i pocałowałem chłodne czoło. Może przypomniało mi się czoło dotykające ziemi w Jom Kipur. Może myślałem o tym, by przywrócić mu ducha, jak Elizeusz11. Mama wróciła z łazienki. Żona zawołała lekarza. Lekarz przyszedł i ustalił to, co już było ustalone. Przyszedł dobry sąsiad i pozałatwiał sprawy. Przyszedł pewien rabin, znajomy ojca, i dokonał poprawek: przesunięto sprzęty, okna zamknięto i otwarto. Był przyzwyczajony do umarłych. Postawił na podłodze świecę, jak latarnię koło budynku, albo tam, gdzie naprawiają szosę. Potem otworzył książkę i szeptał. Butla z tlenem już nie musiała szeptać.
Nazajutrz w domu obmyli ciało ojca. Przesunęli meble w pokoju i wylali strumienie wody, i owijali go mnóstwem płócien12. Po pochówku przyszła rodzina i znajomi. Ze wsi przyjechała ciocia Szoszana, zadowolona z uwolnienia się od setek kur i ze spotkania ze znajomymi, których dawno nie widziała.
Wiele było okazji do żałoby. Przegapiliśmy okazję do gorzkiego, wielkiego krzyku. Może dlatego, że umarł w trakcie opowiadania, albo że zamknięto wszystkie rozgłośnie radiowe. Albo dlatego, że serce powinno rozewrzeć się jak ustnik trąbki, a nie było dostatecznie szerokie. Można było opłakiwać wraz z buczeniem pociągu, który dojeżdżał, między dręczącymi i ścigającymi go górami, do Jerozolimy. Albo w ciszy. Jak niedomknięte okno, które cierpi w ciszy.
Ludzie mają jedynie kilka wyrazów twarzy: smutek, strach, uśmiech i jeszcze parę. Jak manekiny w oknach wystawowych sklepów z sukienkami. Los nami obraca jak dekorator manekinami na wystawie, czasami podnosi im rękę albo obraca głowę, i tak już zostają na cały sezon. Jak my.
Zapuściłem brodę żałobnika. Najpierw była twarda, potem zmiękła. Czasami, leżąc, słyszałem strzały albo dudnienie traktorów w dolinie, albo wybuchy w kamieniołomach. Ojciec był jak kamieniołomy. Oddawał mi swoje kamienie i stawał się pusty. Teraz, kiedy umarł, ja jestem już zbudowany, a on otwarty, został opuszczony. Wokół wyrósł las. Czasami, kiedy jadę równiną, widzę opuszczone kamieniołomy przy szosie.
Zamówiłem nagrobek. Poprzedniego wieczoru widziałem dziewczynę obok pewnego nagrobka, zapinającą sandał. Kiedy podszedłem, uciekła między dwa wysokie domy. Zamówiłem płaski nagrobek z poduszką u wezgłowia. Kamieniarz wypytywał mnie, jak pytają krawcy o wymiary i szwy, krój i materiał.
Cmentarz jest nad granicą. Podczas zamieszek zmarli zostają sami. Czasami pojawiają się tam tylko żołnierze. Obok ojca pochowany jest niemiecki doktor, któremu nie wzniesiono nagrobka, tylko zostawiono wetkniętą w ziemię małą blaszaną tabliczkę. Od strony miasta widać wieżę Tnuwy13. Wieże już nas nie strzegą, ale ta wieża Tnuwy to lodówka. Są także wieże ciśnień, które muszą być wysokie, żeby wypełnić wszystkie domy wodą. Bóg, który był bardzo wysoki, wypełnił mojego ojca w całości.
Ja wypełniałem się czym innym i nie zawsze z wysokich wież. Czasami ciśnienie było niskie i wtedy wypełniałem się tylko do połowy ideami i marzeniami. Kilka dni temu byłem na cmentarzu. Na każdym grobie jest nazwisko i jakieś zdanie. Miejsce pochówku Mojżesza nie jest znane, ale wiadome jest miejsce jego życia i do dzisiaj znamy też całe jego życie. Teraz jest odwrotnie. Znane są tylko miejsca pochówku. Miejsca naszego życia nie są ani stałe, ani znane. Wędrujemy, zmieniamy się, zamieniamy i wiadome jest tylko miejsce pochówku.
Jeśli chodzi o mnie, wciąż idę własną drogą i rozwijam kilka cech mego ojca i kilka linii jego twarzy i charakteru. Jedne rozwijam, inne zostawiam.
Ale, jak powiedziałem na początku, mój ojciec wciąż umiera. Przychodzi w moim śnie, a ja się go boję i mówię, weź płaszcz, idź powoli, nie rozmawiaj, i żebyś się nie wzruszał. Odpocznij od tej strasznej wojny. Ja nie mogę odpocząć. Ja idę, i nie po to, by się modlić. Kładę tefilin4, ale nie na moje ramię i czoło, tylko do szuflady, której już nie otwieram.
Kiedyś szedłem wzdłuż starożytnej Via Appia w Rzymie. Ojciec spoczywał na moich ramionach. Nagle jego głowa opadła, a ja bałem się, by nie umarł. Położyłem go na skraju drogi i podłożyłem kamień pod głowę. Poszedłem wezwać taksówkę. Nie znalazłem jej i odszedłem od ojca. Po kilku pierwszych krokach obróciłem się, zobaczyłem go i znów pobiegłem w stronę ruchu drogowego. Widziałem go spoczywającego na poboczu drogi. Tylko głowę obrócił w moją stronę i śledził mnie wzrokiem. Widziałem go poprzez starożytny łuk Świętego Sebastiana. Ludzie przechodzili obok niego, pochylali się nad nim i szli dalej. Doszedłem do taksówki, ale była za wąska i wyglądała jak wąż. Poszedłem do innej taksówki, a kierowca powiedział: Znamy go, on udaje, że nie żyje. Obróciłem się i zobaczyłem, że ojciec wciąż leżał na poboczu drogi, a jego biała twarz była obrócona ku mnie. Ale nie wiedziałem, czy jeszcze żyje. Odwróciłem się znów i widziałem go jak jakąś odległą rzecz za starożytnymi łukami bramy Świętego Sebastiana.
JEHUDA AMICHAJ
tłum. z hebrajskiego i przypisami opatrzył
Tomasz Korzeniowski
JEHUDA AMICHAJ ur. 1924 w Würzburgu, zm. 2000 w Jerozolimie. W 1935 wyjechał do Palestyny. Walczył w II wojnie światowej i wojnie o niepodległość Izraela, 1948. Debiut poetycki, 1940. W tłumaczeniu TOMASZA KORZENIOWSKIEGO ukazał się tom jego wierszy Koniec sezonu pomarańczy (Świat Literacki). Poświęciliśmy mu numer 97 „Zeszytów Literackich”. Jehuda Amichaj to przybrane nazwisko poety, prawdziwe to Ludwig Pfeuffer.
Zobacz także
Przypisy
1 Wadi — (arab.) bieg wody. Sucha dolina na pustyni, rzeka okresowa (wszystkie przypisy pochodzą od Tłumacza).
2 Kitel — (jid.) długa, biała szata zakładana m.in. w Jom Kipur na znak czystości.
3 Alejnu — Alejnu leszabeach (hebr.) — Winniśmy chwalić. Modlitwa odmawiana pod koniec modłów w synagodze.
4 Tałes — (hebr.) tallit, szal modlitewny zakładany przez mężczyzn od czasów starożytnych. W jego czterech rogach umieszczone są, zgodnie z biblijnym nakazem (Lb 15, 37–41) cicit — frędzle mające m.in. przypominać o konieczności wypełniania przykazań Boga.
5 Babiniec — pomieszczenie w synagodze, przeznaczone dla kobiet.
6 Neila — (hebr.) zamknięcie. Piąta, końcowa część modłów w Jom Kipur. Po szeregu modlitw rozlega się dŹwięk szofaru, rogu baraniego, ogłaszającego koniec postu.
7 Zwyczaj przebłagania przed Jom Kipur nakazuje zarżnąć koguta w ofierze, co ma zapewnić wykupienie się od śmierci.
8 Szafa ołtarzowa — czasem w formie wnęki we wschodniej ścianie synagogi, do przechowywania zwojów Tory (Pięcioksięgu Mojżeszowego), czasem zwana (mylona z) Arką Przymierza, z którą Izraelici wędrowali przez pustynię, po czym przechowywali w Świątyni.
9 Kiedy Noe się upił, Sem wraz z Jafetem okryli ojca.
10Kieliszki rozbijane podczas zaślubin są wspomnieniem utraty Świątyni jerozolimskiej.
11 Elizeusz — uczeń proroka Eliasza (IX–VIII w. p.n.e.), cudotwórca i jasnowidz, leczył, wskrzeszał umarłych, zachował swą moc i po śmierci, bo, jak głosi legenda, pewien nieboszczyk ożył, gdy ich ciała się zetknęły.
12Obmycie ciała — hebr. tahara, oczyszczenie. Dokonuje go bractwo pogrzebowe, zgodnie z biblijnym nakazem (Koh 5, 14), uznając, że po śmierci człowiek winien być umyty, jak był umyty po urodzeniu.
13 Tnuwa — (hebr.) plon; nazwa spółdzielni mleczarskiej.
14 Tefilin — tilfila (hebr.) — modlitwa; filakterie — (gr.) dwa pudełeczka mocowane rzemieniami do czoła i lewego przedramienia jako spełnienie biblijnego nakazu. Wewnątrz znajdują się zwitki z fragmentami z Księgi Wyjścia i Powtórzonego Prawa.