JULIA HARTWIG
Josif Brodski

Josif Brodski

Mówiąc o mieszkańcach Brooklynu, wspomniałam o Josifie Brodskim, z którym zetknęliśmy się po raz pierwszy podczas naszego półrocznego pobytu w Wilson Center, w Waszyngtonie, w roku osiemdziesiątym trzecim, z okazji poranku, na którym czytał on swoje wiersze. Wówczas to zdumiał nas sposobem czytania: nie była to recytacja, ale rodzaj melopei. Słyszeliśmy już poprzednio, na występie w Ames, jak czytał swoje wiersze Andriej Wozniesienski, który również niejako „odśpiewywał” je, ale Wozniesienski robił to w sposób dynamiczny, „odgrywał” swój tekst, podczas gdy Brodski mówił swoje wiersze na jednym niemal tonie przypominającym skargę.

Po występie słuchacze zachęcani byli do zadawania pytań. I jeśli z jednego zachowania wyciągać można jakieś wnioski dotyczące charakteru człowieka, to Brodski pokazał, że potrafi być, kiedy zechce, naprawdę nieprzyjemny. Ktoś mianowicie zapytał go o coś z sali po rosyjsku. Na co Brodski, tonem niemal niegrzecznym, powiedział: „Dlaczego pani mówi po rosyjsku, skoro jest pani Polką? Ja rozumiem po polsku”. Oczywiście, nie tylko rozumiał polski, ale nawet tłumaczył wiersze polskie, najwięcej chyba K. I. Gałczyńskiego, a potem, już w czasach amerykańskich, Miłosza.

Nie o język polski tu jednak chodziło. Dopiero potem zrozumieliśmy dlaczego tak ostro zareagował. Żyjąc w Ameryce, konsekwentnie przestrzegał, by nie zwracano się do niego publicznie po rosyjsku i sam tego języka publicznie nie używał albo używał go z rzadka. Pozostając poetą rosyjskim, postanowił być może nie pozostawać wiecznym emigrantem, lecz przyjąć wszelkie konsekwencje faktu, że jest obywatelem amerykańskim. Lubił zresztą ten swój drugi język i pod koniec pisywał wiersze również po angielsku.

Po poranku zaproszeni byliśmy, wraz z grupą innych gości, na bardzo nieformalny lunch, który odbywał się przy wspólnym stole. Nie sąsiadując z nim bezpośrednio, mieliśmy okazję obserwować go z boku, szczerze zainteresowani jego losem i osobą. Znaliśmy bowiem historię jego procesu i słynnej jego odpowiedzi brzmiącej: „Pan Bóg” na pytanie prokuratora, kto dał mu zezwolenie na to, aby pisać.

Mocno zbudowany, rudawy, o przenikliwym spojrzeniu, poważny, a nawet jakby nachmurzony, robił takie wrażenie, jak gdyby się nigdy nie uśmiechał. Nie był człowiekiem, który chce się podobać. Przeciwnie, zachowywał się tak, jakby chciał zrazić do siebie ludzi, żeby mu wreszcie dali święty spokój. Nie próbował nawet zagajać rozmowy, milczał, a kiedy się odezwał, potrafił być opryskliwy. Takie wspomnienie pozostało nam po spotkaniu waszyngtońskim.

Zmienił się. Kiedy przyjechał do Warszawy na zaproszenie PEN Clubu po otrzymaniu Nagrody Nobla, był bardziej już otwarty, a w rozmowie telewizyjnej z Drawiczem, sfilmowanej pod gołym niebem, na zielonej trawce, rozgadał się na dobre. Podobnie w rozmowie z Miłoszem, filmowanej w Krakowie, która była arcyciekawa. Być może rozmowność jego wynikała z tej prostej przyczyny, że znalazł się w towarzystwie przyjaciół.

Na wieczorze penclubowym recytował swoje wiersze – nigdy ich nie czytał, znał je na pamięć – i atmosfera, jaką stworzył na sali, była niemal gorąca. Zapewne i dlatego, że lubił Polaków i, czuło się to, był naszym niezawodnym przyjacielem.

Pod koniec wieczoru ktoś poprosił go, żeby przeczytał wiersz jakiegoś poety angielskiego lub amerykańskiego. Zaproponował Hardy’ego albo Frosta. Na moją prośbę wygłosił wiersz Hardy’ego, oczywiście też z pamięci. Dowiedziałam się później, że również swoim studentom amerykańskim kazał uczyć się na pamięć utworów poetyckich. Uważał widać, że prawdziwa znajomość wiersza to ta, którą mamy zawsze w pogotowiu.

O jego wykładach krążyły wówczas najróżniejsze wieści. Podobno w sposób bezwzględny usuwał z sali wykładowej studentów żujących gumę lub szeleszczących zbyt głośno papierami i nigdy nie wpuszczał na wykład spóźnialskich. Trzeba znać przesadny liberalizm profesorów i samowolę studentów na uniwersytetach amerykańskich, żeby zrozumieć jak to postępowanie odbiegało od przyjętych już niejako, złych obyczajów.

Spotkanie w PEN Clubie pokazało nam innego Brodskiego: łagodniejszego i chętniej rozmawiającego z ludźmi. Od poranku w Waszyngtonie, gdzie poeta nieosadzony jeszcze w życiu amerykańskim, pełen kolców, zadr i blizn po zadanych ranach, nastawiony był zaczepno-obronnie wobec świata, minęło kilka lat. Był już laureatem Nobla, mieliśmy teraz do czynienia z kimś, kogo dane wpisane były na mapę światowych znakomitości.

Po wieczorze autorskim PEN Club urządził tradycyjną lampkę wina dla poety i dla gości w swoich pokojach na górce Domu Literatury, po czym zaprosił kilkanaście osób na skromną kolację do sympatycznej restauracji w Alejach Jerozolimskich prowadzonej przez Stanisława Pruszyńskiego, syna Ksawerego. Przypadło mi miejsce między Josifem Brodskim i Jerzym Turowiczem; po drugiej stronie Brodskiego siedział Drawicz.

Nie znając rosyjskiego – gdybym go nawet znała, pomna na incydent waszyngtoński, zapewne nie odważyłabym się nim posłużyć – podjęłam rozmowę po angielsku. Przypomniałam mu poranek w Waszyngtonie. Rozmowa zeszła na Miłosza, do którego Brodski miał stosunek entuzjastyczny. Uważał go za największego współczesnego poetę świata. Nie wiem, jak zeszliśmy na muzykę, zauważyłam, jak mało jest odniesień do niej w poezji Miłosza. Brodski zastanowił się chwilę i przyznał mi rację. Sam okazał się gorącym wielbicielem muzyki. Zapytany, którego kompozytora ceni sobie najbardziej, odpowiedział bez wahania: „Haydna. Zupełnie nieprzewidywalny” („Haydn! Unpredictable!”).

Był to dla mnie dobry dzień, a raczej dobry wieczór, bo wbrew moim obawom rozmowa potoczyła się gładko, pytania i odpowiedzi płynęły naturalnym tokiem, jakbyśmy byli już sobie dobrze znajomi. Okazało się, że Brodski znał trochę moich wierszy, zapewne z antologii Barańczaka, nie rozmawiał więc z kimś zupełnie anonimowym, to ułatwiało wymianę zdań. W pewnej chwili sięgnął do marynarki i wydobył z niej zdjęcie. Pokazał mi je dyskretnie, powiedział: „Tylko proszę tego nikomu więcej nie pokazywać. To zdjęcie mojej żony i córeczki”.

Zdjęcie przedstawiało zjawiskowej piękności młodziutką kobietę z rozpuszczonymi włosami, trzymającą w ramionach malutkie dziecko. Było w jej twarzy coś niezwykle szlachetnego, jakaś delikatność i powaga, doskonałość współczesnej Madonny. Nie mogłam się powstrzymać, by nie wyrazić mu swojego zachwytu. Brodski uśmiechnął się i szybko schował fotografię.

Był podobny do swoich wierszy: twardy, z jednego kruszcu, bezkompromisowy, niezachwiany. Ale pod tą jednolitą postawą wyczuwało się pulsujące źródło bólu.

Zachwycały mnie jego eseje: W półtora pokoju, wspomnienie o Audenie, esej o Wenecji. Zdumiewająca była jego wiara w siłę i wpływ poezji. W jednej ze swoich wypowiedzi zwracał się wprost do Havla, prezydenta i pisarza, a więc mającego jakby dwie władze w ręce, by zachęcił pisma codzienne do publikowania wierszy. Wierzył w moc uzdrawiającą szlachetnego słowa.

Taki to był Brodski i takim go we wdzięcznej pamięci zachowałam.

JULIA HARTWIG

JULIA HARTWIG ur. 1921, zm. 2017. Poetka. Stale w „ZL” od nru 15., poświęciliśmy jej „ZL” 115. Nakładem Zeszytów Literackich ukazała się jej korespondencja ze Zbigniewem Herbertem, tom Błyski zebrane oraz Dziennik amerykański.