Kapłan niezależnego pisarstwa
BIEŃKOWSKA, KRÓL, SMOLAR, ZAGAŃCZYK wspominają WOJCIECHA KARPIŃSKIEGO

Zmarłego Wojciecha Karpińskiego wspominają przyjaciele: historyczka literatury i tłumaczka Ewa Bieńkowska, historyk idei Marcin Król, socjolog i dawny opozycjonista Aleksander Smolar oraz eseista Marek Zagańczyk, były zastępca redaktora naczelnego „Zeszytów Literackich”. Wojciech Karpiński, znakomity eseista, współpracownik paryskiej „Kultury” i „Zeszytów Literackich”, zmarł w Paryżu 18 sierpnia.



Zebrał i ułożył JACEK SZCZERBA

MARCIN KRÓL: – Poznaliśmy się, mając 13 lat, w pierwszej klasie Liceum Reytana. Jednak szkoła nic Wojtka nie obchodziła. Obaj nie słuchaliśmy na lekcjach. Jego lektury, zainteresowania były od szkoły odległe. W dziedzinach język polski i historia znacznie wyprzedzaliśmy program.

MAREK ZAGAŃCZYK: – Już jako bardzo młody człowiek zaskakiwał poziomem wiedzy. Rzeczy, które przychodzą z wiekiem, on miał od samego początku. Powieści, które czytał z Marcinem Królem pod ławką, znają tylko niektórzy historycy literatury. Potem o nich rozmawiali. I szukali ludzi, którzy byliby dla nich przewodnikami, takich jak Henryk Krzeczkowski, Paweł Hertz czy autorzy z paryskiej „Kultury”, niedotknięci peerelowskimi ograniczeniami.

ALEKSANDER SMOLAR: – W 1963 r. po raz pierwszy wyjechał z Polski, odwiedził wtedy paryską „Kulturę”. Zrobił tam ogromne wrażenie. Miał ledwie 20 lat, a jego znajomość literatury i kultury emigracyjnej była godna podziwu.

KRÓL: – To, co ważne w życiu, traktował z niesłychaną pieczołowitością. Gdy umarł Konstanty Jeleński, z którym Wojtek się przyjaźnił, zostały po nim liczne i cenne papiery. Jeleński mieszkał w dwupoziomowym mieszkaniu nad swą żoną malarką Leonor Fini. Ona najpierw chciała te papiery wyrzucić. Potem pomyślała, że kryją jakieś skarby. Wojtek wyrwał je od niej nadludzkim wysiłkiem. Są w Maisons-Laffitte.

SMOLAR: – Znałem dobrze jego starszego brata – Jakuba. Był socjologiem, zaangażowanym w opozycję. Należał do tzw. grupy taterników, która zajmowała się przemycaniem książek i pism z paryskiej „Kultury” przez góry, z ówczesnej Czechosłowacji. Jakub miał bardzo piękne wystąpienie na swoim procesie. Wtedy chodziłem do Wojtka, którego prawie nie znałem. Opowiadał mi o kolejnych dniach procesu. Był dumny z brata, szalenie emocjonalnie z nim związany. Przekazywałem jego relacje do Wolnej Europy.

KRÓL: – To, czym Wojtek się zajmował, w olbrzymim stopniu było związane z ludźmi z przeszłości, z którymi, w jakimś sensie, mógłby się zaprzyjaźnić. I nie chodzi mi tu o przyjaźń żywą.

SMOLAR: – Jego książka napisana wspólnie z Marcinem Królem – „Sylwetki polityczne XIX wieku” (1974) – w środowiskach niezależnych spotkała się z ambiwalentnym przyjęciem. Opozycja była przecież zdominowana przez ludzi o wrażliwości lewicowej. Andrzej Kijowski doszukiwał się nawet u Wojtka i Marcina elementów endeckich. Co nie było prawdą. Oni byli demokratami, liberalnymi, otwartymi, ale starali się przywrócić do obiegu intelektualnego myśl ludzi, wielkich Polaków, także z Polski emigracyjnej, których nie można zaliczyć do lewicy.

KRÓL: – Wojtek był zawsze bezgranicznie dobry, dobry w sposób konsekwentny, kategoryczny i bezwyjątkowy.

SMOLAR: – Na emigracji znalazł się przypadkiem. Stan wojenny zastał go w Stanach. Przyjechał z nich do Paryża. Do dzisiaj tajemniczą rzeczą jest dla mnie, dlaczego polskie władze umieściły go na liście osób do aresztowania. Był niewątpliwie człowiekiem opozycji, ale nie działaczem. Był kapłanem niezależnego pisarstwa, szczególnie emigracyjnego.

EWA BIEŃKOWSKA: – Miał niezwykły dar przyjaźni, wierności w przyjaźni, lojalności w przyjaźni.

ZAGAŃCZYK: – Zostałem zbudowany przez Wojciecha Karpińskiego. Wychowałem się na jego szkicach. Do plejady „pisarzy zbójeckich”, którą sam stworzył, a więc do Herlinga-Grudzińskiego, Stempowskiego, Miłosza i Jeleńskiego – ja zawsze dokładałem jego. Pokazał mi, jak ważna jest ciekawość świata, której nie wolno się wyzbywać. Pokazał mi, że literaturę trzeba traktować serio. Gdy nikt jeszcze nie myślał o pandemii, lubiliśmy rozmawiać o „książkach na grypę”, jak je nazywał, książkach na trudny czas.

KRÓL: – Wiele sobie zawdzięczaliśmy. Dwie jego ważne książki są napisane z wyimków naszych wspólnych podróży. Jego ostatnia książka „Henryk” (2016) opowiada o naszym wspólnym przyjacielu, Henryku Krzeczkowskim. Powstawała, z przerwami, przez ponad 10 lat. Wymagała pracy właściwie detektywistycznej. Wojtek postanowił dokładnie prześledzić życiorys Krzeczkowskiego, znalazł jego kolegów ze szkoły w Stanisławowie. Jeździł do nich, wymuszał na nich relacje, prawie zawsze z powodzeniem. To on wykrył, że podczas wojny, na zesłaniu w Kazachstanie, Krzeczkowski ożenił się z panią Martens, Rosjanką pochodzenia niemieckiego, która miała małą córeczkę Annę. Dzięki temu obie uzyskały polskie obywatelstwo. Później trafiły do Polski, a dawna mała Ania, jako Anna German, została znaną piosenkarką.

BIEŃKOWSKA: – Jego hojność szła w parze z ogromną wstrzemięźliwością. To był człowiek, który nie formułował sądów doraźnych: po wybuchu entuzjazmu czy złości. Pilnował języka – najpierw myślimy, a dopiero potem reagujemy. Od lat 90. jeszcze bardziej wzmocniona wstrzemięźliwość pojawia się w jego pisarstwie. Przyjaciółka Wojtka – Maria Paczowska, po wydaniu „Obrazów Londynu” (2014) zadzwoniła do mnie i powiedziała, że Wojtek osiągnął swój ostateczny cel: jego język jest oskrobany do kości.

ZAGAŃCZYK: – Był człowiekiem ciepłym, dyskretnym, nie narzucał się z własnymi poglądami. Fantastycznie słuchał, zadając od czasu do czasu pytania ukierunkowujące. W wielu jego książkach pojawiają się postacie, z którymi on rozmawia, zapisuje ich poglądy, choćby Węgier Gabor w „Obrazach Londynu”. A potem je komentuje: z tym się zgadzam, to jest ciekawe. Był niedogmatyczny, otwarty na innych, ze środowisk od niego odległych. Traktował drugiego człowieka po partnersku. Nigdy nie go widziałem w gniewie, w zdenerwowaniu. Jeśli coś go oburzało, odchodził na chwilę, a potem wracał gotów znów normalnie rozmawiać.

SMOLAR: – Był skromny. Nie miał przekonania, że wie lepiej. Jeśli jednak zadało mu się pytanie na jakiś temat, okazywało się, że jego wiedza jest ogromna. Wtedy mógł opowiadać długo: o literaturze, o poezji, malarstwie, o historii, o Rosji, która była jego pasją.

ZAGAŃCZYK: – Należał do najuważniejszych czytelników poezji, których znałem. Uczył się na niej kondensacji. Miał w głowie księgę cytatów z poezji polskiej. Obiecywałem sobie, że posłucham kiedyś rozmowy Wojtka i Adama Michnika o poezji. Było jasne, że poezja to jest Kochanowski, Mickiewicz, Wyspiański i Miłosz. Wojtek nie czytał ich tak jak lekturę szkolną. Byli dla niego ciągle żywi. I tak ich opisywał.

SMOLAR: – Jego głęboki patriotyzm był patriotyzmem bez złudzeń, ze świadomością naszych wad. Ale skrzywiłby się na każdą próbę opisania jego poglądów z zastosowaniem jakiejś formuły.

ZAGAŃCZYK: – Pisarzem, który dla niego zbudował nasz język, i pokazał, jakie są jego możliwości, był Gombrowicz. Stale do niego wracał. Przed każdym wyjazdem do Berlina, a Berlin traktował niemal jako własne miasto, mówił: – Nie ma lepszego przewodnika po Berlinie niż te kilka stron z „Dziennika” Gombrowicza.
Codziennie dziękował, że żyje w czasach Miłosza, że może z nim rozmawiać. Dzwonił do niego, pisał do niego. Komentował każdy wiersz, który Miłosz napisał. Przeżywał ten wiersz, jako coś niesłychanie bliskiego.

BIEŃKOWSKA: – Nigdy nie był człowiekiem kawiarnianym. Na pierwszą część wieczoru umawialiśmy się w jego mieszkaniu. Ostatnio mieszkał w 13. dzielnicy Paryża, o której mówi się, że jest głównie chińska. Rozmawialiśmy, oglądałam najnowsze zakupione przez niego książki, a potem szło się do dobrej restauracji. Nie był smakoszem, ale miał swoje potrawy mityczne, np. mrożonego melona owiniętego szynką. Do tego białe wino.

ZAGAŃCZYK: – Słuchał muzyki klasycznej, kompozytorów barokowych, romantycznych, lecz interesował go też Witold Lutosławski, którego znał prywatnie. Pragnął zrozumieć, co Lutosławski starał się osiągnąć w muzyce. Ciekawiło go to, co Lutosławski o muzyce mówił i pisał.

BIEŃKOWSKA: – Wojtek zapraszał na koncerty. Kiedyś Edita Gruberová, uważana za jedną z największych śpiewaczek sopranowych świata, występowała w Paryżu. Wojtek kupił bilety dla sześciu osób. Gruberová śpiewała od arii z operetek aż po pieśni Schuberta. Posłuchaliśmy jej, a potem ucztowaliśmy w restauracji niedaleko sali koncertowej.

Teatru zdecydowanie nie lubił. Raz, uproszony przez nas, poszedł w Paryżu na „Wymazywanie” w reżyserii Krystiana Lupy. Spektakl go zachwycił. Podobał mu się też Warlikowski, bo to był jakiś skromny Warlikowski.

SMOLAR: – Nie myślał o powrocie do Polski, tylko do niej przyjeżdżał. Odwiedzał przyjaciół. Często jeździł także do Berlina, do Londynu, do Rzymu. Żeby odwiedzać muzea.

ZAGAŃCZYK: – Był jednym z eseistów najżywiej opowiadających o obrazach. Potrafił mówić o nich tak, że ludzie je widzieli. Nieważne, czy kiedykolwiek stali naprzeciw opisywanego płótna. Mówił nie tylko o tym, co jest namalowane i kiedy zostało namalowane. Dopowiadał jeszcze, kto obraz zamówił, przedstawiał całą jego historię. Miał wiedzę często przekraczającą wiedzę zawodowych historyków sztuki.

SMOLAR: – Moja żona utrzymywała z nim kontakt telefoniczny. Pomagała mu w praktycznych sprawach życiowych. Nie było w nim wyszukanej elegancji. Miał ulubioną marynarkę.

BIEŃKOWSKA: – Wiódł życie dość surowe. Szalenie zdyscyplinowane, żadnych spotkań, które są tylko zajmowaniem czasu, młóceniem powietrza. Prosiłam: – Spotkajmy się w przyszłym tygodniu. Odpowiadał: – Nie, może za dwa miesiące. Jestem zajęty tym i tym.

SMOLAR: – Byliśmy razem na wycieczkach zagranicznych – w Egipcie płynęliśmy po Nilu. Pojechaliśmy do Niemiec, które znał doskonale, w Monachium poszliśmy do opery. W latach 80. wynająłem z żoną domek na wakacje, niedaleko Bordeaux. Okazało się jednak, że córka musi mieć operację wyrostka robaczkowego. Żona została z nią w Paryżu. Pojechałem do domku z synem Piotrem, który teraz jest dziennikarzem w „Le Monde”. Zaproponowaliśmy Wojtkowi i Jakubowi, żeby do nas dołączyli. Nad oceanem spędziliśmy wspaniałe chwile. Poza tym jeździliśmy od winnicy do winnicy, kosztując różnych win. Piotrowi, choć miał tylko kilkanaście lat, w przypływie wielkiej tolerancji też pozwoliliśmy pić.

ZAGAŃCZYK: – Wojtek należy do autorów, którzy najważniejsze rozmowy prowadzą w swoich książkach. W życiu często wolał być sam.

SMOLAR: – U nas spędzał każdą Wigilię. Lubił polskie potrawy, ale nie tylko. Jadał przyrządzone przeze mnie surowe ryby: tuńczyka, łososia albo doradę. Kroiłem je na plastry, marynowałem w zalewie z cytryną, oliwą i przyprawami. Uwielbiał też tatara z tuńczyka, którego robiła moja żona. Gdy przychodził na kolację, przynosił dobre czerwone wino. Nasze dzieci były do niego bardzo przywiązane.

KRÓL: – Bardzo nie lubił głupstw, rzeczy niepoważnych.. Nie politykował, mało go to ciekawiło. Tyle, co każdego.

SMOLAR: – Przywiązanie Wojtka do historii, jego wrażliwość na nią sprawiły, że gdy „Gazeta” zrobiła się antywałęsowska, nie dołączył do krytyków Wałęsy. Nie wiem, czy kiedykolwiek się z nim spotkał. Ale chyba był na wielkim spotkaniu Wałęsy z emigracją, u Pallotynów. Gdy Wałęsa przyleciał do Paryża z Bronisławem Geremkiem, 10 grudnia 1988 r., po debacie telewizyjnej z Miodowiczem, na zaproszenie prezydenta Mitterranda. Wojtek był uczulony na przejawy braku sprawiedliwości, na bezrozumne potępienia.

ZAGAŃCZYK: – Nie pragnął błyszczeć, nie pragnął podziwu. Uważał, że musi robić swoje, i niech to będzie na półkach, w bibliotekach. Bo to jest na dłuższe trwanie. Niekoniecznie musi się spotkać z natychmiastowym sukcesem, nagrodami. Pamiętajmy, że Wojtek nie dostał żadnej nagrody, poza nagrodami emigracyjnym – Kościelskich i Fundacji Alfreda Jurzykowskiego. Żadnego doktoratu honoris causa. Nie wiem, czy cierpiał z tego powodu. Ale ja cierpię z tego powodu. Bo nikt nie nakręcił o nim filmu dokumentalnego.

SMOLAR: – Charakter nie wypaczył mu się z powodu sukcesu roku 1989.

ZAGAŃCZYK: – LGBT? Nigdy nie rozmawiałem z Wojtkiem na te tematy, tak, jak nigdy nie rozmawiałem z Pawłem Hertzem. Dzisiaj pewnie bym ich o to zapytał. Mogę się domyślać, że jakiekolwiek ograniczenie wolności, z którejkolwiek strony, byłoby dla Wojtka nie do zaakceptowania.

Przyjaźnił się z Krzysztofem Jungiem, bo potrzebny był mu ktoś, kto łamał tabu, nie te dzisiejsze, te dawne. Od razu zobaczył w nim kolorowego ptaka, artystę malarza, performera, który umiejętnie maluje swoje życie, jako dzieło sztuki.

BIEŃKOWSKA: – Nie wiem, jak bym się znalazła na emigracji, gdyby nie ciągłe obcowanie z Wojtkiem – spotkania, telefony, mejle. Ostatnią rozmowę przez telefon miałam dziewięć dni przed jego śmiercią.

ZAGAŃCZYK: – Umarł w nocy, we śnie. To nieco łagodzi nasz ból. Śmierć Wojtka była dla wszystkich ogromnym zaskoczeniem. Nie chorował na nic przewlekle. Miał ogromne plany pisarskie, asystował przy przygotowywaniu wystawy Czapskiego w Szwajcarii.

BIEŃKOWSKA: – W projektach były dwie książki. Pierwsza o Berlinie, szeroko potraktowanym, z epizodem hitlerowskim, o którym mnóstwo czytał. Druga, na którą szczególnie czekałam, miała już tytuł – „Światła Rzymu”. Dla Wojtka był on miejscem wyjątkowym – jego tamtejsze przyjaźnie, Rzym historyczny, sztuka.

Szkoda, że tych książek nie przeczytamy.