MAREK EDELMAN, Miłość w getcie

Kadr z filmu Marek Edelman… I była miłość w getcie


W maju 2019 odbyła się premiera filmu Marek Edelman… I była miłość w getcie w reżyserii Jolanty Dylewskiej zrealizowanego we współpracy z Andrzejem Wajdą i Agnieszką Holland.
Pierwodruk opowiadania Marka Edelmana Miłość w getcie ukazał się w
,,Zeszytach Literackich” 2008 nr 2/102



MAREK EDELMAN
Miłość w getcie*

Pani Tenenbaumowa, pielęgniarka ze szpitala Bersonów i Baumanów, była przyjaciółką mecenasa Berensona. Codziennie podawała mu obiad. Po obiedzie pan mecenas zasypiał, a wtedy przychodziła jej córka, grzeczna siedemnastoletnia dziewczynka, ulizana, gładko uczesana, w białej wykrochmalonej bluzeczce. Pomagała mamie sprzątać. 
Skończyła się Wielka Akcja i 44 tysiące osób dostało numerki życia. Wśród nich pani Tenenbaumowa. Kiedy wszyscy z numerkami wyszli na stronę „do życia”, ktoś zauważył, że pani Tenenbaumowa leży w łóżku, a na stoliku stoją puste butelki po luminalu oraz list i jej numerek życia. Pani Tenenbaumowa napisała w tym liście, że swój numerek życia oddaje córce i że popełniła samobójstwo.
Deda, tak miała na imię córka pani Tenenbaumowej, dostała ten numerek życia. Nie będę opowiadał dokładnie o różnicach zdania wśród lekarzy na temat ratowania pani Tenenbaumowej. Jedni uważali, że trzeba ją ratować, a inni, że nie, bo taka była jej wola. I tak się stało.
Deda miała numerek życia. Taka nieśmiała dziewczynka została sama. I nagle się zakochała w jakimś chłopcu. Widocznie miała też trochę pieniędzy, bo chłopak załatwił im mieszkanie po aryjskiej stronie. Rozkwitła w tej miłości. Przez trzy miesiące żyła z tym chłopcem w wielkim szczęściu w mieszkaniu po aryjskiej stronie. Nic innego nie było po niej widać, tylko tę miłość. Każdy bez wyjątku, kto ją wtedy widział, mówił, że promieniała szczęściem. Marysi, która do niej przychodziła, powiedziała, że to są najszczęśliwsze miesiące w jej życiu. Ciepło, które dawał jej chłopiec, powodowało, że zapominała o getcie. To szczęście trwało trzy miesiące. Potem – może się skończyły pieniądze – gospodarze wydali ją i jej chłopca. 
Między akcją styczniową a kwietniem wracaliśmy przez piąte piętro wielkiej kamienicy z wielkimi mieszkaniami z akcji z piekarni (każdy piekarz musiał oddawać nam 40 bochenków chleba i to się zwykle działo nad ranem po zakończeniu wypieku). Wszystkie drzwi w mieszkaniach, również na klatki schodowe, były pootwierane, żeby ułatwić przejście (wchodzisz do mieszkania frontowymi drzwiami, przechodzisz przez całe mieszkanie i wychodzisz na kuchenną klatkę, a stamtąd do następnego mieszkania). W korytarzach i przedpokojach były poustawiane łóżka.
Zobaczyłem Złotogórskiego. To był wielki chłop i nie wiem, dlaczego został mi w oczach jego wielki opalony tors (bo jeszcze nie było lata i nie miał się jak opalić). Na jego ramieniu leżała siedemnastoletnia mała dziewczynka o blond włosach. Spała wtulona w niego, a na jej twarzy malował się błogi uśmiech i spokój. Po kilku dniach wpadli razem w jakiejś dodatkowej łapance i wywieźli ich do Treblinki.

Marek Edelman na gruzach kamienicy przy ul. Świętojerskiej 34
(Tu spoczywa Michał Klepfisz) 19 IV 1946
fot. ze zbiorów Róży i Ireny Klepfisz

Blisko czterdziestoletnia lekarka, mąż też lekarz, oficer lotnictwa. Zaginął w czasie wojny. Nie wiedziała, co się z nim stało. Teraz wiadomo, że zginął w Katyniu. Drugiego dnia wojny przyszła do szpitala na swoje stanowisko pracy i już z niego nie zeszła. Była bardzo samotna. Czuła się nieswojo. Nawiązał się romans między nią i o piętnaście lat młodszym chłopcem. Chłopak nagle zachorował, wzięła go do siebie do łóżka i jakimś cudem odratowała. Spała z nim w jednym łóżku przez parę dni. Potem mówiła, że pierwszy raz w tej samotności znalazła kogoś, była z kimś i będzie się odtąd starała być zawsze z kimś. W Powstaniu Warszawskim znów została sama. Miała flakon, a w nim cztery gramy (kolosalną dawkę!) morfiny. Wypiła te cztery gramy morfiny i wtedy ktoś przyszedł, kiedy się już lekko zataczała, i wlał jej na siłę do gardła kubek wody z mydłem. Zwymiotowała i obudziła się w środku nocy już przytomna. I wówczas zaczęła się jej wielka miłość z chłopcem o dwadzieścia lat od niej młodszym. Przeżyła z nim w szczęściu ten okres, między końcem Powstania a listopadem, kiedy została wyprowadzona z Żoliborza jako szczęśliwa, uśmiechnięta, pomocna wszystkim kobieta. Skończyła się wojna, zamieszkała w Łodzi. Któregoś dnia ktoś do niej przyszedł i zastał drzwi otwarte. Odniósł wrażenie, że mieszkanie jest puste. Tymczasem, jak się okazało, w kuchni pod kocem z głową zakutaną tym kocem leży pani doktor. Może śpi, może drzemie. Nagle siada i mówi: – Ja tu więcej sama nie będę. – To mówi człowiek tak odważny jak ona. – Ja się boję, ja muszę stąd uciekać. Nie wiadomo, jakim sposobem dostała się do Australii. Tam też była sama. Wielki specjalista w swojej dziedzinie medycyny. Po Pacyfiku pływał okręt z żydowskimi dziećmi, którego żadne państwo nie chciało wpuścić. Stanął na redzie, dwanaście mil od brzegu. Mieszkańcy na łodziach podpływali do okrętu i zabierali po kilkoro dzieci. Moja lekarka wyszła również na brzeg. Zabrała do siebie dwóch chłopców i dziewczynkę. Jeden z chłopców został architektem i budował w Szanghaju, drugi – profesorem budowy okrętów, a dziewczyna została najlepiej wykwalifikowaną laborantką. Gdy dorósł jeden z jej synów, zakochała się w nim i przeżyła z nim długie szczęśliwe lata. Napisała potem w liście, że chociaż już wie, co stało się z jej mężem, którego bardzo kochała, to przy życiu utrzymała ją miłość. Miłość i ciepło jej syna, który został potem jej kochankiem. Umarła, mając ponad 90 lat.

Mama tej dziewczyny zachorowała. Została sama z siostrą bliźniaczką. Bały się być w nocy same w domu z chorą mamą. Zaczął je odwiedzać chłopak, rykszarz. Jak było tak bardzo z mamą źle, zostawał na noc, a ona ze strachu, że coś się stanie, przytulała się do niego. Spała z nim w batystowej nocnej koszuli. Wtulała się w niego i spokojnie przy nim zasypiała. Chyba się zaczęli kochać. Nie jest pewne, czy się kochali, ani nawet, czy wiedzieli, jak to się robi, ale zyskiwała dzięki jego obecności dużo spokoju. Mama zaczęła zdrowieć, a ona poszła do pracy. Któregoś dnia na Karmelickiej była obława. Gdy się o tym dowiedziała, pobiegła do domu, ale mamy już nie było. Tłum, parę tysięcy osób, był pędzony na Umschlagplatz. Nawinął się jej chłopak z rykszą. Dogonili pochód i wzdłuż całego wielotysięcznego tłumu zaczęli szukać mamy. Tuż przed Umschlagplatzem dojrzeli ją. Ona wysiadła z rykszy, on został na skraju chodnika. Powiedziała mu: – Niestety musimy się rozstać, mama nie może iść sama w taką drogę. I poszła za mamą do wagonu. Co się stało z siostrą, nie wiadomo.

Była wigilia Bożego Narodzenia. Dwie nasze łączniczki mieszkały na Miodowej, w domu, w którym dziś się mieści Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Wróciły do domu, kiedy już się ściemniło, i zaczęły rozpakowywać zakupy. Wyjmowały różne wiktuały, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Był to starszy pan z długą brodą. Żyd, któremu udało się uciec przed półgodziną z komisariatu, gdzie był zatrzymany. Czy się znali przedtem, trudno powiedzieć. Może wiedzieli o swoim istnieniu i dlatego do nich trafił. Został. Przyszły jeszcze inne koleżanki rzekomo na wigilię i tak w czwórkę czy piątkę zostali na noc. Spali na podłodze. Jedna z naszych łączniczek kochała się z nim przez całą noc na oczach wszystkich. Trudno powiedzieć, czy ta łączniczka nie była typem biseksualnym, bo przedtem była przyjaciółką starszej lekarki, którą zabrali w łapance po aryjskiej stronie do Oświęcimia. Został ten stary Żyd z długą siwiejącą brodą. Zakochał się w naszej łączniczce i razem tak żyli do Powstania Warszawskiego. Ich miłość była tak wielka, chyba z obydwóch stron, że zaniechali wszelkich środków ostrożności i razem, trzymając się za ręce, chodzili po mieście. Wyglądali na tak szczęśliwych, że mogli tak, trzymając się za ręce, swobodnie chodzić po ulicach i nie odczuwać żadnego strachu. Rozdzieliło ich Powstanie Warszawskie, a on powiedział: – Nie mam już nikogo, jestem sam i nikt mi już ręki nie poda. Cztery tygodnie Powstania przeżył, siedząc na schodach na Starym Mieście. Ona jako sanitariuszka w innej dzielnicy pracowała w jakimś szpitalu. Spotkali się w Śródmieściu, gdzie razem przeżyli tydzień. Obydwoje odżyli, znów nie czuli strachu. On, przeżywszy Powstanie, został aresztowany przez UB i ślad po nim zaginął. Ona została sama w Warszawie i urodziła dwoje dzieci, i – jak mówiła – wszystko to, co czuła do niego, włożyła w te dzieci. Nigdy za mąż nie wyszła. A była ładna.

Była pracownikiem technicznym w szpitalu w getcie. Była ładna, ale głupia. Jakoś się wydostała na aryjską stronę. Została naszą łączniczką. Miała niebieskie oczy, ale mówiło się, że ma oczy jak krowa. W Powstaniu Warszawskim była na Żoliborzu. Któregoś dnia granat wybuchł tuż obok niej i ciężko ranił jednego z żołnierzy. Zaopiekowała się nim i oczywiście natychmiast się w nim zakochała. Przez sześć tygodni leczyła mu rany na głowie, uważając się za wielką specjalistkę, bo przedtem pracowała w szpitalu. Żoliborz skapitulował, ale on wciąż nie miał siły chodzić. Została z nim na opuszczonym przez ludność cywilną Żoliborzu. Gdzieś w listopadzie znalazł ich patrol Czerwonego Krzyża. Wynieśli go, a ona poszła za noszami. Została z nim. Byli razem do końca jego życia. Nasza głupia łączniczka mówi, że warto jej było przecierpieć getto i Powstanie Warszawskie, bo dzięki temu wie, co to jest miłość i ile można z siebie oddać drugiemu. Kiedy umarł, całą miłość przelała na syna. Ale ta jej miłość była szalenie uciążliwa.

Ściemniało się. Do godziny policyjnej brakowało pół godziny. A on dostał polecenie, żeby przejść do małego getta. Młody, zdrowy, szybki. Poleciał. Załatwił. A kiedy zaczął wracać, było już ciemno. Przeskakując od bramy do bramy, dotarł do domu. W ciemnej klatce schodowej stał jakiś cień. Dotknął i poczuł dwa grubo splecione warkocze. Objęli się i razem weszli na pierwsze piętro. I już przez całą wojnę razem zostali. Przeszli razem wszystko, co najgorsze i najlepsze podczas okupacji. Po wojnie wyjechała do Ameryki sama. On został. Nauczyli się siebie, nauczyli się być jednością. Po dwudziestu latach znów się spotkali. Chociaż przez ten czas oboje żyli każde innym życiem, dalej byli jednością. Kiedy umierała, zadzwoniła jej opiekunka i zapytała, czy można przestać ją leczyć.

Ulica Mylna zaczynała się przy Przejeździe i biegnąc zygzakiem, kończyła na ogrodzonym skwerku przylegającym do Karmelickiej. Z drugiej strony skwerku dobiegało idące łukiem Nowolipie, które dalej już wyprostowane ciągnęło się po drugiej stronie Karmelickiej. Ulicy Przejazd też dzisiaj nie ma. Zaczynała się przy Lesznie. Minąwszy Długą po stronie wschodniej, tworzyła placyk z pokrzywioną Mylną i łukowatym Nowolipiem, żeby za Nowolipkami skręcić do Nalewek.
W czasie lipcowej Wielkiej Akcji przypadkiem przechodząc ulicą Mylną, w oknie suteryny ostatniego przed Karmelicką, przylegającego do skwerku domu zobaczyłem twarz Hendusi Himelfarb. Była moją szkolną koleżanką, córką wielkiego działacza społecznego, przywódcy związków zawodowych. W czasie wojny pracowała w sanatorium Medema w Miedzeszynie pod Warszawą. Tam wysyłano zagrożone gruźlicą dzieci z warszawskiego getta i tam w atmosferze przyjaźni i rodzinnego ciepła odbywały rzekomą kurację. Miała jasną twarz i jasne, grube warkocze. Zwykle upinała je na głowie w koronę, teraz były luźno opuszczone. – Hendusiu, chodź – zawołałem do niej. – Jest droga wyjścia dla ciebie, dla takich jak ty. Jutro wyjdziesz na aryjską stronę. Dzielił nas chodnik i ten ogrodzony skwerek. – Mam tu ze sobą sto pięćdziesięcioro dzieci, przecież ich nie zostawię. Nie mogą same pójść do wagonów i same pojechać w tę podróż – krzyczała do mnie z okna suteryny przez całą szerokość chodnika. W tym domu przedtem mieścił się szpital ewangelicki. Teraz ulokowali w nim sanatorium Medema przywiezione z Miedzeszyna, ale Hendusia wiedziała, dokąd prowadzi ich dalsza droga. Wiedziała to również Roza Ejchner, stara nauczycielka z Wilna, która z nimi została. Wszyscy inni nauczyciele i wychowawcy gdzieś się rozbiegli podczas wywózki sanatorium z Miedzeszyna. Wśród nich żona Artura Zygielbojma z synkiem, która ukryła się w krzakach między Miedzeszynem i Wiązowną. Ale ktoś musiał ich wydać i zostali tam w tych krzakach zabici. Z dziećmi do Warszawy, a potem dalej, w ostatnią podróż pojechały tylko Hendusia i Roza. Hendusia mogła wyjść, przeżyć, uratować się. Ale nie chciała, żeby dzieci się bały, żeby płakały. Pozostała z nimi świadoma, co się stanie. Czy z poczucia obowiązku, czy z miłości do nich? Wtedy to było to samo.

Siostra przełożona, wysoka, przystojna, z szopą złotorudych blond włosów. Mieszka w dawnej sali operacyjnej, gdzie szyba zajmuje całą ścianę. Stoi w szlafroku przy oknie i wzywa przechodzącego podwórkiem chłopca. Otwiera mu drzwi, rozchyla szlafrok i pokazuje przepiękne mlecznobiałe ciało. Chłopak, choć zaskoczony, jednak wchodzi. Wstrzykuje mu dawkę morfiny i kładzie się naga na tapczan, a on zdezorientowany ucieka. A potem przychodzi Wielka Akcja Wysiedleńcza. Zakochał się w niej lekarz, folksdojcz piątej kategorii, którego Niemcy mianują komisarzem szpitala. W Wielkiej Akcji, gdy wysiedlają szpital dziecięcy z Siennej, zabierają ją na Umschlagplatz razem z dziećmi. Komisarz dowiaduje się o tym wieczorem, pokazuje swoją niemiecką legitymację i wpuszczają go na Umschlagplatz. Znajduje ją wśród tłumu i wyprowadza. Po godzinie policyjnej są już w jego mieszkaniu. Kochają się do szaleństwa przez całą noc, a potem ją i jej chorego na gruźlicę męża wyprowadza z getta i wynajmuje im w Świdrze mieszkanie. Codziennie przyjeżdża do nich, dowożąc jedzenie. Zawsze, gdy przyjeżdża, wychodzą na pół godziny do lasu. Któregoś dnia przyjeżdża i zastaje mieszkanie puste. Sąsiedzi mówią, że przed chwilą wyprowadzono ich i leżą rozstrzelani przy torze kolejowym. Idzie tam, klęka i długo się modli. Ucieka, gdy nadjeżdża patrol niemiecki. Tak się skończyła ta szaleńcza miłość.

MAREK EDELMAN

MAREK EDELMAN, ur. 1919, zm. 2009 w Warszawie. Ostatni dowódca powstania w getcie warszawskim, kardiolog. Działacz opozycji demokratycznej. Odznaczony Orderem Orła Białego, 1998. Laureat Nagrody Lewiatana, 2008. Drukował w „Zeszytach Literackich” 52, 66, 72, 74, 88, 91, 92, 94, 97, 99, 102, 121, 129 i 138.
Decyzją Rady m. st. Warszawy rok 2019 został ustanowiony Rokiem Marka Edelmana.
15 kwietnia 2019 w Warszawie, pomiędzy ulicami Gen. Wł. Andersa i Wałową od strony ulicy Franciszkańskiej, nazwano skwer imieniem Marka Edelmana.


* Spisała Paula Sawicka 27 I i 19 II 2008


Zobacz także