MAREK ZAGAŃCZYK
André Gide „Dziennik”

André Gide „Dziennik”

André Gide urodził się w 1869 roku, zmarł w 1951. Był o dwa lata starszy od Prousta. Kiedy w 1922 Marcel Proust umierał, Gide miał przed sobą jeszcze trzydzieści lat pracy. W przeciwieństwie do Prousta, doczekał się Nagrody Nobla. Otrzymał ją w 1947. Czasami daty silniej niż słowa oddziałują na naszą wyobraźnię. Wystarczy zobaczyć Prousta w Paryżu w 1950 roku, obok Sartre’a i Camusa.

Gide żył długo, nawet bardzo długo. Przez sześćdziesiąt lat prowadził dziennik. Notował myśli, zdarzenia, komentował własne książki, oceniał dzieła wrogów i przyjaciół. Był obserwatorem i doradcą, krytykiem i wyrocznią, klasycznym autorem zbójeckich ksiąg. Jego powieści czytano zachłannie, całe fragmenty cytowano z pamięci.

Dziennik pojawił się późno. Pierwszy tom ukazał się jeszcze za życia Gide’a, drugi – w trzy lata po jego śmierci. „Gide – pisze Joanna Guze – wchodził w życie literackie z końcem XIX wieku. Jego doświadczenie obejmuje belle époque, I wojnę światową, dwudziestolecie międzywojenne, II wojnę światową, lata powojenne. […] Zaczynał od symbolistów i Mallarmégo, a kończył w epoce egzystencjalizmu”.

Dziennik jest książką bez której trudno wyobrazić sobie życie literackie pierwszej połowy XX wieku, przynajmniej w jego francuskiej odsłonie. Czytali go wszyscy, choć niektórzy krytycznie. Sam Gide pisał o nim z rezerwą, że jest jak niedyskretny przyjaciel, któremu nie ma nic do powiedzenia. Jednych zadziwiał, innym wydawał się zbyt uładzony, ale przecież także zawód, odrzucenie jest świadectwem zaciekawienia. Notatek Gide’a nie można było zlekceważyć, pominąć jak tyle innych zapisów, ale trudno jednoznacznie stwierdzić na czym polegała ich siła, bo każdy znajdował w nich to, czego szukał.

Gide komentował świat, w którym wiele, niemal wszystko, wystawiono na widok publiczny. Prywatność stała się towarem. Publiczne były już nie tylko romanse, ale także nawrócenia. Trudno było stanąć z boku. Wygrywali ci, którzy przeszli przez Paryż, i zostali zauważeni. Gide będąc w środku, właściwie sam będąc środkiem, starał się zachować duchową niezależność. Nie lubił być podglądany. Tworzył własny obraz, zapewne jedyny, jaki był gotowy przyjąć. „Nigdy nie byłem skromniejszy – zauważał – niż w tym przymusie zapisywania co dzień w notatniku stronic, o których wiem dobrze, że są mierne, pełne powtórzeń i jąkań, tak mało sprzyjających uznaniu, podziwowi czy sympatii. Zawsze towarzyszyło mi pragnienie, żeby poruszyć uczucia, choćby nawet daleko mi było do wysokiej jakości. Jeśli te notatki ukażą się kiedyś, ilu zrażą… Ale jak kocham tego, kto mimo nich, dzięki nim, zechce być moim przyjacielem. Trwam przy tym notatniku rozpaczliwie; mówi o mojej cierpliwości. Pomaga mi utrzymać się na powierzchni”.

Dziennik Gide’a jest także zapisem osobistych pasji i poszukiwań. Trzy z nich wydają się najważniejsze. Niemal przez całe życie Gide zmagał się z Bogiem, szukał rozwiązania na własną miarę, z dala od ortodoksji. Bez wątpienia miał zmysł metafizyczny i jak wielu „heretyków” był może bliżej Boga niż jego gorliwi wyznawcy. Nie zachęcały go praktyki Kościoła, nie potrafił odnaleźć w nim miejsca dla siebie. Zresztą nie był to tylko spór z instytucją, także żarliwa rozmowa z przyjaciółmi, Greenem i Claudelem, będącymi po drugiej stronie. Kościół był dla Gide’a zbyt ciasny. Gide okazał się dla Kościoła niebezpieczny. 24 maja 1952 roku jego książki znalazły się na kościelnym indeksie.

Gide należał do pisarzy wyjątkowo muzykalnych. Grał na fortepianie. Dziennik pełen jest opisów drobnych zwycięstw i codziennych porażek poniesionych w czasie muzycznych ćwiczeń. Nie są to najczęściej błyskotliwe uwagi o muzyce, kompozytorach, a raczej świadectwo żmudnej pracy i przyjemności, jaką dawała gra na instrumencie. Gide nie potrafił żyć bez muzyki, tak jak nie umiał istnieć bez książek. Był żarliwym czytelnikiem. W każdą podróż zabierał kilka tomów. Czytał uważnie, wielokrotnie wracał do ulubionych lektur, do Goethego, Browninga, Dostojewskiego i przede wszystkim do Montaigne’a. Z wdzięcznością czytam jego wybór z Prób i traktuję go jako świadectwo żywej rozmowy z podzianym autorem. Pozostaje dla mnie do dzisiaj najlepszym wprowadzeniem do dzieła Montaigne. Każde słowo komentarza, każdy cytowany zapis ma wysoką temperaturę i pozwala zobaczyć Montaigne takim, jakim był, takim jakim chciał, aby widzieli go inni. I co ważniejsze odnieść te uwagi także do siebie, jakby odbijały nasze własne życie.

Czasami Gide miał wrażenie, że dociekliwość czytelnika pochłaniającego dzieła innych autorów szkodzi temu, co sam zamierzał napisać. Książki innych zabierały czas, onieśmielały. Na ogół tylko na chwilę. „Nabrałem zwyczaju – pisał – żeby czytać chodząc, jedząc. Nie umiem pozostać na moment bez książki. Cały czas, który powinienem poświęcić myśli i pracy, zagarnia lektura”. „Kiedy zdarza mi się otworzyć którąś z nowych książek, zdaje mi się niemal zawsze, że tę odrobinę prawdy i nowości można by wyrazić krócej – albo też nie mówić wcale. Dlatego, kiedy mnie samemu przychodzi ochota na pisanie, waham się i zapytuję siebie: Czy naprawdę warto to powiedzieć? Czy inni nie powiedzieli tego przede mną? Czy ja sam tego już nie powiedziałem? I milknę”.

Mimo to Gide właściwie nie przestawał pisać. Powstawały powieści, opowiadania, tomy reportaży. Każda nowa książka Gide’a była żywo dyskutowana. Dziś się ich nie czyta. Gide – zauważa Kazimierz Brandys – „pozostał w literaturze i dzieli los wielkiej plejady nieczytanych. […] Mylimy się jednak sądząc, że wielcy nieczytani odeszli. Każdy z nich jest kroplą naszej świadomości, molekułą języka, istnieją w nas”.

Dziennik Gide’a ukazał się po polsku w wyborze i tłumaczeniu Joanny Guze. W tym przypadku nie sposób pominąć tłumacza. Niezależnie, czy jest to van Gogh, Chateaubriand, Goncourtowie, Valéry czy Camus Guze potrafiła znaleźć dla nich miejsce w polszczyźnie. Jej tłumaczenia zawsze brzmią bezbłędnie. Mają w sobie lekkość i swego rodzaju oczywistość, to wyjątkowe przekonanie, że słowo, rytm zdania zostały dobrane właściwie, że inaczej nie można.

Dziennik Gide’a miał w Polsce uważnych czytelników. W 1960 roku berliński „Tagesblatt” zwrócił się do znanych pisarzy z prośbą o podanie pięciu książek, które wywarły największy wpływ na ich twórczość. Witold Gombrowicz wymienił między innymi Dziennik André Gide’a. Uzasadnienie brzmiało: „…bo ja właśnie też pisze dziennik… a Gide był jedyny, który zabrał się z najwyższą powaga do tej formy, tak egzystencjalnej i tyle obejmującej, że zapewne zwycięży współczesne opowiadania”. Historię uzupełnia wspomnienie Alejandro Rússovicha: „Któryś z przyjaciół przysłał mi Dziennik Gide’a po francusku. Witold w stosunku do Gide’a był sceptyczny, a nawet pogardliwy: «Ten tam Francuzik ze swoimi homoseksualnymi wybrykami…». Nie znając prawie żadnej jego książki wyrażał raczej ideę, jaką sobie ukuł na jego temat. Nalegałem, żeby przeczytał Dziennik i w rezultacie sam go nie dokończyłem, bo Witold już nie chciał się od niego oderwać. Jego komentarze dotyczyły znaczenia dziennika jako rodzaju literackiego. Odkrywał w nim nowy model wyrazu – nowy instrument – i zastanawiał się nad sposobem użycia go. Czytał Dziennik Gide’a jako pisarz. Zresztą wszystkie jego lektury były lekturami artysty, twórcy. Ale ta przyniosła wyjątkowy rezultat: ożywiła myśl, którą piastował już dawno – pisania własnego dziennika, dziennika zupełnie innego niż Dziennik Gide’a”.

MAREK ZAGAŃCZYK


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka, „Sztuka czytania”.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).