MAREK ZAGAŃCZYK
E. M. Forster „Howards End”

Dora Carrington Portret E. M. Forstera (olej na płótnie, ok. 1924) fragment.
w zbiorach National Portrait Gallery w Londynie


Po śmierci ojca, Edward Morgan Forster zamieszkał z matką w Rooksnest, w domu na pustkowiu, z dala od miasta, wśród pól, dzikich róż i drzew owocowych. Spędził tam dziesięć szczęśliwych lat. W 1910 roku napisał Howards End, książkę, która przyniosła mu sławę. Rooksnest ożyło powtórnie, zmieniło tylko nazwę. Posiadłość Wilcoxów została wyczarowana z pamięci. Te same jodły, ten sam układ pokoi, kort tenisowy, ten sam brzost na granicy między ogrodem i łąkami. O Rooksnest Forster napisał: „Ten dom to moje bezpieczne dzieciństwo”. Gdy jako piętnastolatek znalazł się w szkole, w Tonbridge, z sentymentem wspominał niedawno opuszczony świat. Dokładnie, szczegół po szczególe, opisał dom i otaczający go ogród. Tak jakby nie wierzył w możliwość powrotu. Przez chwilę czuł się znowu u siebie, na krętych schodach, w swoim pokoju. Narysował nawet mapę okolicy.

Przed domem rosły jabłonie, dalej znajdował się częściowo osuszony staw, ale prawdziwą osobliwością ogrodu był wysoki brzost, o grubym pniu. Tkwiło w nim kilkanaście świńskich zębów, wbitych głęboko w szorstką korę. Taki sam brzost Forster umieścił w Howards End. Drzewo stało się symbolem posiadłości. Pobyt w domu, daleko od kłopotów Londynu, przynosił ulgę. „Żaden opis nie oddawał szczególnego piękna tego drzewa – pisze Forster. – Nie było ani wojownikiem, ani kochankiem, ani bogiem – Anglicy nie celują w żadnej z tych ról. Było towarzyszem, który nachylał się nad domem – w jego korzeniach tkwiła moc i werwa, a w koniuszkach liści delikatna czułość, bo pień, którego dwunastu ludzi nie zdołałoby objąć, przechodził ku górze w samotną ulotność i bladawe kiście pąków zdawały się pływać w powietrzu. Było towarzyszem. Dom i drzewo umykały wszelkim pojęciom płci”. Brzost był dla Forstera najważniejszym drzewem dzieciństwa. On jeden nie ulegał zmianom. Trwał, jakby czas się go nie imał.

Howards End miało być typową angielską powieścią, w duchu Wellsa i Galsworthy’ego, bez wycieczek za granicę, bez słońca Włoch i niebezpiecznych romansów. Forster chciał opisać swój świat, a właściwie świat, za którym tęsknił, bo dawna Anglia wielkich posiadłości właśnie odchodziła w przeszłość. Pojawili się nowi ludzie, dla których liczył się przede wszystkim pieniądz, szybko zdobyty i równie szybko zainwestowany.

Pierwowzorem powieściowych sióstr Schlegel były trzy siostry Dickinson. Forster był częstym gościem w domu Dickinsonów przy All Soul’s Place. Rozmawiano tam, z równą zaciekłością, o sztuce i problemach społecznych. Fragmenty tych dyskusji Forster włączył do powieści. „Świat złożony z samych panien Schlegel byłby szary i bezkrwisty – pisał. – Ale ponieważ świat jest taki, jaki jest, chyba właśnie one błyszczą w nim jak gwiazdy”. Panny Dickinson chętnie słuchały muzyki. Forster opisał jeden z koncertów. Grano V Symfonię Beethovena. „Każdy chyba przyzna, że jest najwznioślejszym hałasem, jaki znają ludzkie uszy. Raduje wszystkie klasy i warstwy”.

Pisząc Howards End Forster wykorzystał też doświadczenie ponaddwudziestoletniej pracy w Working Men’s College. Uczyli tam kiedyś Ruskin i Rossetti. Szkoła łączyła liberalną edukację z modelem uniwersyteckim Oksfordu czy Cambridge. Była przeznaczona przede wszystkim dla osób niezamożnych, z niższych warstw społecznych, których nigdy nie byłoby stać na naukę na słynnych uniwersytetach. Wykształcenie miało łagodzić podziały klasowe. W praktyce studentami byli głównie urzędnicy. Forster jako aktywny przedstawiciel władz uczelni, pisywał do szkolnej gazety. O Working Men’s College mówiono często w jego kręgu. Ojciec panien Dickinson należał do założycieli szkoły, a jego córki prowadziły w niej zajęcia teatralne.

W college’u Forster zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Hepburnem, Szkotem i agnostykiem. Hepburn był gwiazdą szkolnego kółka dyskusyjnego, doskonałym mówcą, obdarzonym poczuciem humoru choć przy tym skłonnym do zadumy. Możliwe, że to właśnie on był wzorem postaci Leonarda Basta z Howards End.

Forster nie wierzył w powodzenie nowoczesnej, powierzchownej edukacji, coraz bardziej podporządkowanej jasno wskazanym celom, koniecznym do osiągnięcia w przyszłości. Drwił ze snobizmu i starał się odsłonić jego mechanizmy z prawdziwie proustowską ironią. W powieści Bast czyta Kamienie Wenecji Ruskina, ale robi to nie dla przyjemności. Ma inny cel. Traktuje głośną książkę jako bilet wstępu do lepszego, kulturalnego towarzystwa. „Ale o kulturze odziedziczonej – zauważa Forster – którą można stopniowo rozwijać, nie miał najmniejszego pojęcia. Chciał ją posiąść z dnia na dzień, podobnie jak propagator religijnego odrodzenia jedność z Chrystusem. Panny Schlegel dokonały tej sztuki, posiadły kulturę i trzymają w rękach wodze tego świata. Gdy tymczasem jego mieszkanie jest nie tylko duszne, ale i ciemne”. Bast przegrywa w zapasach z życiem. Jest za słaby, może zbyt wrażliwy. Sama wrażliwość jednak nie wystarcza. Przede wszystkim nie pasuje do Howards End, mimo że lubi nocne spacery po lesie. Do Howards End nie należeli także Wilcoxowie, którzy „wpadli w dolinę i wypadli z niej, zostawiając po sobie trochę kurzu i trochę pieniędzy”. Sądzili, że kierują własnym losem, ale to Howards End zmieniło ich życie, doprowadzając do katastrofy.

Posiadłość Wilcoxów jest miejscem tajemniczym. Przyciąga i niszczy zarazem. Pozwala trwać tym, którzy rozumieją, że domy mogą mieć duszę, a opuszczone, umierają jak ludzie. Przez chwilę istnieją we wspomnieniu, ale już ich nie ma i w dawnym kształcie nigdy nie wrócą. „Domy mają własne sposoby umierania, a ich upadki bywają tak samo różne, jak upadki ludzkich pokoleń – jedne giną z krzykiem, inne odchodzą w milczeniu i potem w mieście widm wiodą pozagrobowe życie, jeszcze inne – tracą duszę, zanim zetleje ciało”.

W powieści Forstera dzieje się niewiele. Nawet śmierć Basta okazuje się przypadkowa. Dla większości czytelników jest to książka o dawnej Anglii, pochwała konserwatywnych ideałów, chwilami nudna w lekturze. Ale jej niezwykłość tkwi w zdarzeniach opisanych na drugim planie, przy okazji. Howards End jest powieścią o miłości, dziwnej, bo obudzonej późno, surowej. Nie ma w niej melodramatu. Największą wartością jest stałość uczuć. Miłość wymaga poświęceń, ale cichych, dobrze ukrytych. Nie znosi demonstracji. Postaci Forstera nie zakochują się nagle, wchodzą w miłość powoli, z pełną świadomością. Wiedzą, że za miłość trzeba zapłacić czasami wysoką cenę. „Śmierć niszczy człowieka, idea śmierci zbawia go – nikt jak dotąd nie wymyślił lepszej formuły. Nędza i tragedia mogą wydobyć z nas to, co mamy w sobie najcenniejszego i dodać miłości skrzydeł. Mogą, ale nie jest pewne, czy istotnie wydobywają, nie są bowiem najlepszymi służkami miłości”.

Czasami w tych staraniach pomaga dom. Łagodzi cierpienia, swoim trwaniem odsyła w przeszłość. Trudno zrozumieć jego siłę, tak jak nie sposób wytłumaczyć tajemnicy brzostu. Et in Arcadia ego. Śmierć jest nawet w Arkadii, jak pisał Panofsky w szkicu o Poussinie. Śmierć tkwi w posiadłości Wilcoxów. Howards End walczy o istnienie, jak wiśniowy sad Czechowa, ogrody Iwaszkiewicza. Jest znakiem czasu, który odchodzi, świadectwem epoki, która nadal przyciąga naszą wyobraźnię.
A Forster stale znajduje dla swych niespiesznych opowieści nowych czytelników. Pewnie pomaga mu film, bo trudno zapomnieć o ekranizacjach Jamesa Ivory’ego. Czytając Howards End mam stale przed oczami Anthony’ego Hopkinsa i młodziutką wówczas Helenę Bonham Carter. Muzyka Richarda Robbinsa pozwala wrócić do tych kilku cudownych obrazów malowanych z talentem wielkich pejzażystów. I może dlatego ciągle odkładam na później nakręcony niedawno serial telewizyjny.

Cieszy mnie, że tak wrażliwi pisarze i czytelnicy jak Julian Barnes, którego książki stoją w mojej bibliotece tuż obok Forstera, pisze o swoim poprzedniku z podziwem i zrozumieniem. „Przeczytałem Howards End i definitywnie zdałem sobie sprawę, z jak dorosłym pisarzem mam do czynienia; jak poważne są jego zainteresowania; jak dobry jest w kwestiach małżeństwa, przyjaźni, miłości i beznadziejnych pożądań; jak świetnie pisze o kobietach, o wyborze między sztuką i życiem, sztuką a pieniądzem, smakiem a wulgarnością; jak głęboko rozumie siłę konwencji i mało heroicznych, lecz niezbędnych podróży, których życie od nas wymaga; jaki potrafi być sprytny i cierpki, a przecież wyjątkowo myślący. Być może błędnie oceniłem jego manierę, lub spodziewałem się czegoś, czego nie oferował; być może przedtem zbyt mało wiedziałem o życiu by go docenić”.

Jakiś czas temu przeglądając Alfabet wspomnień Antoniego Słonimskiego natrafiłem nie bez zdziwienia na akapit poświęcony Forsterowi. Jak się okazuje Słonimski odwiedził go w Cambridge „w tragicznych dniach Powstania Warszawskiego, gdy próbowaliśmy odwołać się do opinii o wydatniejszą pomoc dla walczącej Warszawy”. I zaraz po tym wspomnieniu idzie u Słonimskiego cytat z Forstera, chyba najsłynniejszy, choć bez wątpienia zasługujący na stałe powtarzanie: „Gdyby mi kazano wybierać między zdradą przyjaciela i zdradą wobec ojczyzny – błagałbym Boga, aby mi dał dość siły, bym mógł zdradzić ojczyznę”. Słonimski dopisuje do tych słów właściwy sobie komentarz: „Znając Boga Anglików nie wątpiłem, że nie wysłucha jego prawdy”. Ciekaw jestem, co powiedziałby na to Forster. Pewnie uśmiechnąłby się jako znawca, może nie angielskiego Boga, ale na pewno angielskiego ducha. Swego czasu, co przypomina Barnes, Forster dał opis śniadania, jakie podano mu w pociągu. Nie dziwię się, że ta notatka trafiła do antologii tekstów o jedzeniu, choć równie dobrze mogłaby się znaleźć obok głębokich studiów na temat narodowych charakterów: „Owsianka czy duszone śliwki, sir – nadal dźwięczy mi w pamięci ten okrzyk. Ucieleśnia on – nie, nie angielskie jedzenie, ale siły, które ciągną go w błoto. To głos prawdziwego ducha gastronomicznej szarzyzny. Owsianka napełnia Anglika, śliwki go czyszczą, więc funkcje tych potraw są przeciwstawne. Lecz duch, który nimi rządzi, jest ten sam: wyrzekają się przyjemności, a delikatność uznają za niemoralną”.

MAREK ZAGAŃCZYK

E. M. Forster, „Domostwo Pani Wilcox”.
Tłum. Ewa Krasińska. Warszawa, Czytelnik, 1977.

Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”
udostępniamy go za zgodą autora.

Dora Carrington Portret E. M. Forstera (olej na płótnie, ok. 1924) fragment.
fot. domena publiczna, źródło: Wikipedia © National Portrait Gallery, London


MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portretyDroga do SienyCyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019). Wydawca, założyciel wydawnictwa Próby