MAREK ZAGAŃCZYK
P. G. Wodehouse „Dewiza Woosterów”
22 maja 2020
P. G. Wodehouse, fot. domena publiczna
P. G. Wodehouse „Dewiza Woosterów”
W chwilach kiedy los mi doskwiera lubię czytać Wodehouse’a, bo nieodmiennie budzi uśmiech i napełnia dobrym humorem. Dzieje się tak może dlatego, że historie o Bertramie Woosterze i jego służącym Reginaldzie Jeevesie nie mają nic wspólnego z moim światem. Jest w nich wyjątkowa łagodność, spokój, przekonanie graniczące z pewnością, że z każdej opresji da się wyjść cało, samemu lub z pomocą przyjaciół. Szczęśliwe zakończenie zawsze jest możliwe, bo tak naprawdę nie ma innego. Czasami tylko trzeba trochę poczekać. W tych opowieściach nawet głupota i nikczemność mają jakiś znośny wymiar. A zło, czyste zło, zatruwające nasz umysł i ciało nie pojawia się nigdy. Nawet śmiech nikogo tu nie rani. Najwyżej tylko chwilowo obezwładnia. W każdym z nas bowiem drzemie odrobina dziwactwa i dobrze jest traktować ją życzliwe.
W tym świecie angielskich rodzin, bez ojców i matek, królują ciotki i wujowie. Ale nasza uwaga prędzej czy później kieruje się ku parze głównych bohaterów. Jak Don Kichot i Sancho Pansa, jak Don Giovanni i Leporello, jak Fogg i Passepartout, Bertie i Jeeves są nierozdzielni. Przeglądają się w sobie i będąc dla siebie stworzeni tracą samotnie większość swoich przewag. Prawdziwie istnieją jedynie w duecie. Wtedy nic nie może się im oprzeć. Obaj najpewniej czują się w rozmowie choć każdy z nich ma odmienny rytm i styl wypowiedzi. Bertie mówi dużo, właściwie stale, jakby płynął przez niego strumień słów, których nie jest w stanie kontrolować. Czasami nawet ich nie rozumie, coś mu świta, ale nie jest pewien czy fraza, której używa brzmi właściwe. I wtedy zjawia się Jeeves. Jak na doskonałego kamerdynera przystało, mówi mało, treściwie, zawsze to, co trzeba. Puenty Jeevesa są u Wodehouse’a najwspanialsze, podobnie jak pomyłki i przejęzyczenia Bertiego, nie mówiąc już o wirtuozerii w wyborze nazwisk, na ogół zuchwale zestawionych z imieniem i wyjątkowej dbałości o język. Pan i sługa, a właściwie para kontraktowych przyjaciół. Niby mogą się rozstać, ale czynią to tylko na chwilę, bo każdy z osobna i trochę z innych powodów potrzebuje bliskości tego drugiego.
W. H. Auden napisał kiedyś szkic o podobnych parach w literaturze i muzyce. Znalazło się w nim miejsce także dla Bertiego i Jeevesa. Nie mogło ich zabraknąć. Są doskonale angielscy, ale nie w sposób ograniczający ich powszechne oddziaływanie. Tworzą raczej wyrazisty wzór w kulturze, są pociągający dla innych, mimo, że przecież należą całkowicie do pewnej zamkniętej sfery. Istnieją też poza czasem. Właściwie nie wiadomo kiedy dzieją się ich przygody. A nawet gdyby dało się to precyzyjnie ustalić, nie warto próbować, bo ich siła nie sprowadza się do jednego czasu i miejsca. Evelyn Waugh pisał, że „Wodehouse stworzył własny, wspaniały i samowystarczalny świat”. Jednym słowem w Bertiem i Jeevesie jest tyle Anglii, ile trzeba. Są dobrotliwi, a ich snobizm przyjmujemy lekko, niczym drobną dolegliwość. Nie jest to bowiem, jak u Prousta grzech główny, o groźnych konsekwencjach, a jedynie pewna wyrazista cecha charakteru. „Nikt – pisze Auden – nie jest mniej stoikiem niż Bertie. Jeśli nie ma wad, to dlatego, że jego pragnienia są zbyt niejasne i ulotne, by obdarzać go choćby jedną przywarą. […] Nigdzie nie ma wzmianki, że Bertie posiada zegarek lub, że gdyby go miał, potrafiłby na nim odczytać właściwy czas. Według wszelkich doczesnych kryteriów moralnych Bertie jest głuptasem, którego istnienie nie ma wartości dla nikogo. Jednak to Bertie Wooster ma niezrównanego Jeevesa za służącego. […] Bertie Wooster nie tylko wie, że jest osobą bez znaczenia, wie także, że do chwili śmierci pozostanie głuptasem, któremu potrzeba niańki. Jednocześnie jest całkowicie pozbawiony zawiści wobec tych, którzy mogą stać się kimś ważnym. Posiada bowiem tę najrzadszą z cnót, pokorę, przez co jest błogosławiony: to właśnie on, nikt inny, ma za sługę bogom podobnego Jeevesa”.
Czytanie Wodehouse’a dobrze jest zacząć od Dewizy Woosterów szczęśliwie obecnej także po polsku. Jest w tej powieści srebrna krówka na mleko i są ineksprymable, Klub Trutni i „zatopiona po wieczną ondulację w korekcie” ciotka Dalia, właścicielka tygodnika dla szlachetnie urodzonych „Buduar Milady” (niestety nie ma ciotki Agaty, „która żywi się tłuczonym szkłem, a zamiast koszuli nosi na ciele drut kolczasty”), jest Gucio Spink-Bottle i może w tej opowieści najważniejszy, biorąc pod uwagę choćby życiorys Wodehouse’a, Roderyk Spode, założyciel i przywódca „Zbawców Wielkiej Brytanii”, faszystowskiej organizacji bardziej znanej pod nazwą „Czarne Szorty” (nie koszule, bo „kiedy Spode tworzył swoją organizację wszystkie koszule były zajęte. Wobec tego, on i jego stronnicy noszą czarne szorty”). W przypadku tej postaci zresztą szczegóły garderoby, dodajmy damskiej, odgrywają ważną rolę.
Bertie korzysta z porannych środków wzmacniających receptury Jeevesa, po których „wierzch czaszki ulatuje gdzieś pod sufit, a gałki oczne wyskakując z oczodołów odbijają się od przeciwległej ściany niczym piłeczki do ping-ponga”. Podstawą tego wątpliwego lekarstwa są: surowe jajko, sos Worcester i szczypta czerwonego pieprzu kajeńskiego. Nigdy nie miałem wystarczająco dużo odwagi, a może nie byłem w tak dramatycznej potrzebie, aby spróbować, tej, jak mawia Bertie „obrzydliwej brei”. Ale tak naprawdę uzdrawiająca jest sama obecność Jeevesa, który nie tyle myśli, co dokonuje „analizy rozstrzygającej”, w mig znajdując właściwe rozwiązanie najbardziej zawiłych kłopotów. Nieczęsto się uśmiecha. Główne zadania Jeevesa to pomóc i doradzić. Jeeves należy do klubu „Młody Ganimedes”, zrzeszającego osobistych asystentów dżentelmenów z towarzystwa. Jeevesa zazwyczaj się nie słyszy. „Przepływa on bezszelestnie z punktu A do punktu B niczym gaz”. Jest „wielkim miłośnikiem i znawcą psychologii jednostki. Pożera ją na surowo”. Bertie, absolwent oksfordzkiego college’u Świętej Magadaleny, co chwila obdarza czytelnika mądrościami własnego kroju, które szydzą już z samej istoty aforyzmu. „Ile głębokiej prawdy jest w powiedzeniu, że połowa świata nie ma pojęcia jak żyją pozostałe trzy czwarte”. „W chwilach przygnębienia wykwintny strój wieczorowy dodaje człowiekowi otuchy”. „Stefcia należała do dziewczyn, które obdarzone są w równej mierze zuchwała przekorą wojskowego muła i niewzruszoną obojętnością ryby mrożonej”. Z każdej opowieści Wodehouse’a dałoby się bez trudu wypisać wiele podobnych spostrzeżeń, ale mnie ciekawi także jego własny życiorys, czasami przypominający zresztą powieściowe perypetie.
Wodehouse żył długo, ponad dziewięćdziesiąt lat i pisał wiele, jak twierdzą miłośnicy jego twórczości, nawet zbyt wiele. Co ciekawe w przeciwieństwie do Henry’ego Jamesa upodobał sobie raczej Amerykę niż Europę. Przyjaźnił się z Fitzgeraldem, pracował na Broadwayu razem z Jerome’em Kernem i Cole Porterem. A Dorothy Parker (o której najwyższy czas napisać osobno) chwaliła go w recenzjach. W 1931 roku przyczynił się do założenia w Hollywood klubu krykieta, którego członkami byli niezapomniany odtwórca roli Frankensteina, Boris Karloff, Errol Flynn i David Niven, który wcielił się w rolę Bertiego w ekranizacji z 1936 roku (zanim zrobił to w serialu Hugh Laurie). To w Ameryce powstała przeważająca większość jego książek. Wodehouse był niesłychanie pracowity. Zamiast, jak jego bohaterowie, mitrężyć cenny czas i siły pisał na potęgę. Ale najważniejszy, brzemienny w skutkach epizod w jego życiu wydarzył się w czasie wojny. Wodehouse jeszcze przed jej wybuchem mieszkał w willi w Le Touquet na francuskim wybrzeżu. Po wkroczeniu Niemców pozostał we Francji i został internowany. Przewieziono go do Belgii, a stamtąd do… Toszku na Śląsku. „Toszek – pisał – nie grzeszy urodą. Leży w sercu kraju zarośniętego burakami cukrowymi […]. Płaska monotonia tej okolicy sprawia, że wielu gości zadaje pytanie: «Jeśli to jest Górny Śląsk, to jak wygląda Dolny Śląsk?»”.
Od dawna obiecuję sobie wizytę w Toszku i choćby rzut oka na stary szpital psychiatryczny wielokrotnie zamieniany na więzienie. W 1941 roku Wodehouse rozpoczął współpracę z niemieckim radiem, w którym wygłaszał skierowane głównie do amerykańskiego słuchacza audycje propagandowe. W Anglii, czemu trudno się dziwić, uznanano go za zdrajcę i kolaboranta (w jego obronie stanął po wojnie m.in. George Orwell). W jednej z audycji Wodehouse mówił o internowaniu: „Cóż jest na to kilka sposobów. Ja wybrałem taki, że kupiłem willę w Le Touquet na wybrzeżu Francji i pozostałem tam do momentu wkroczenia Niemców. To chyba najlepsze i najprostsze rozwiązanie. Trzeba kupić willę, a Niemcy zajmą się resztą”. W 1947 roku Wodehouse wyjechał ponownie do Ameryki i mieszkał tam do śmierci w 1975, od 1955 roku jako amerykański obywatel.
Christopher Hitchens pisał, że Wodehouse „był tak pochłonięty sobą, że dał się wrobić w kolaborację z nazistami i odpierając zarzuty, musiał się zasłaniać głupotą”. A jednak i on, na ogół surowy sędzia ludzkich charakterów, dodaje: „Jeśli cokolwiek może powstrzymać niektórych ludzi przed przystąpieniem do grona miłośników P. G. Wodehouse’a, to właśnie atmosfera kultu panująca wśród krytyków i entuzjastów jego twórczości”.
MAREK ZAGAŃCZYK
Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”.
MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).