MAREK ZAGAŃCZYK
Giuseppe Tomasi di Lampedusa „Szekspir”
8 sierpnia 2020
Giovanni Tomasi di Lampedusa (fot. domena publiczna)
MAREK ZAGAŃCZYK
Tomasi di Lampedusa był wspaniałym czytelnikiem. Potrafił opowiadać
o książkach, korzystać z ich ukrytej siły. Chciał, by jego pisanie płynęło z lekcji Szekspira, Swifta, Stendhala… To byli wyobrażeni czytelnicy jego książek, życzliwi, choć wymagający. Wystan Hugh Auden zapisał: „Wiadomo, że krytycy piszący o Szekspirze odkrywają bardziej siebie niż Szekspira, ale być może największą wartością dramatu Szekspirowskiego jest to, iż wszystko, co widz zobaczy na scenie, sprawia, że ostatecznie odkrywa siebie”. Tak dzieje się
w przypadku szkiców Stempowskiego, Kotta, Audena, Chiaromontego
i wykładów księcia Lampedusy. „Jestem — notował w 1954 — naturą osobną.
Z szesnastu godzin codziennego czuwania, dziesięć spędzam w samotności. Przesadą byłoby twierdzić, że przez cały ten czas czytam, bawię się raczej układaniem literackich teorii”. Literatura niosła ukojenie po obrotach losu, który odebrał mu większość dawnych przewag, ograniczył związek ze światem, sprowadził życie do istnienia w odosobnieniu, bez zbytku, nie licząc pieniędzy wydawanych na książki. Szekspir towarzyszył mu stale. Książę Lampedusy sięgał po niego, kiedy świat wydawał mu się niezrozumiały, trudny do przyjęcia. Kieszonkową edycję dzieł Szekspira zabierał na spacer do klubu, wielkie, ilustrowane wydanie w opasłych tomach przeglądał w domu przed snem.
I może tylko w Dickensowskim Klubie Pickwicka rozczytywał się równie chętnie
i z podobnym zamiłowaniem. W swoich wykładach o Szekspirze potrafił mówić
o zachwytach i rozczarowaniach, jakich doznawał w czasie lektury.
Mówił prosto, zdecydowanie, cenił opinie wyraźne. Wierzył, że tylko takie podejście zasługuje na szacunek. W rzeczach pisanych dawniej odnajdywał
się najpełniej, choć nie przestawał szukać nowych olśnień, nieustannie rozszerzając pole swoich dociekań. Coraz to inne książki stawały się przedmiotem namysłu. Poruszał się w nich z niebywałą swobodą i znawstwem. Podziwiam lekkość, z jaką mówił o literaturze.
Tomasi di Lampedusa przeglądał wszystko, co na lekturę zasługiwało.
Uczył się języków, by obcować z książkami bez pośrednictwa tłumaczy.
Swoją wiedzę nosił bez ostentacji. Jego miłość dotyczyła przede wszystkim pisarzy i poetów, tekstów źródłowych, i najczęściej nie spływała na autorów uczonych komentarzy, bo, jak pisał Auden, „są ludzie zbyt inteligentni na to,
by zostać pisarzami, lecz ci na ogół nie zostają krytykami”. Oczywiście, zdarzały się wyjątki: Hazlitt, Lamb, Sainte-Beuve, De Sanctis. Literatura jest, czy raczej powinna być, domeną tych, co czytają dla siebie, wierząc, że książki zmieniają nasze życie, a w każdym raziem pomagają się w nim odnaleźć.
Na początku lat pięćdziesiątych Tomasi di Lampedusa poznał Gioacchina Lanzę, Francesca Agnello, Francesca Orlando. Przychodzili do niego, by mówić,
a właściwie słuchać o książkach. Byli młodzi, spragnieni wiedzy, czuli, że los zesłał im wyjątkowego nauczyciela. Te rozmowy przekształciły się w wykłady
o literaturze. Księciu Lampedusy pozwoliły wrócić do dawno czytanych książek, były wyzwaniem, może najpoważniejszym, jakiego się podjął. Chciał, by za jego dyskretnym pośrednictwem podziwiani autorzy przemówili silnym głosem,
i co ważne, dali słuchaczom wiele radości.
Rozmowy odbywały się w Palermo, najczęściej rankiem, w kawarni Mazzara. Ale wykłady o literaturze, do których Tomasi di Lampedusa przygotowywał się starannie, były zawsze o szóstej po południu, trzy razy w tygodniu w jego domu przy via Butera. Odczyty poprzedzał cykl spotkań poświęconych angielskiej gramatyce i znaczeniu poszczególnych słów. Jak pisze biograf księcia,
David Gilmour: „pomiędzy końcem 1953 roku a wrześniem roku następnego Tomasi di Lampedusa przygotował tysiące stron o pisarzach angielskich od czasów najdawniejszych po Grahama Greene’a. Nie tylko czytał i pamiętał wszystkie powieści Waltera Scotta, ale znał sztuki zapomnianych dramaturgów elżbietańskich, wiersze mniejszych poetów czasów Restauracji. Chociaż starał się przedstawiać każdego z pisarzy osobno, w porządku chronologicznym,
dbał, by umieszczać ich w kontekście czasów, w których żyli, i wyjaśnić historyczne podstawy ich twórczości. Pytał: jak można zrozumieć piśmiennictwo angielskie między Miltonem a Wordsworthem bez znajomości politycznego tła tamtych czasów”. Ale to Szekspir był autorem najważniejszym, przedstawionym jak dobry znajomy, któremu możemy powierzyć wszystko.
W ostateczności bowiem liczy się całość dzieła budowanego tylko na tym, co dobre i wyjątkowe. Utwory nieudane przydają geniuszowi ludzkiego oblicza.
Tomasi di Lampedusa nie unikał opinii skrajnych, może niesprawiedliwych,
ale przez to jego opowieść o Szekspirze tętni życiem, zachęca do niezgody.
Są też w tej niewielkiej książce strony odkrywcze, choćby te dotyczące Miarki za miarkę. „Utwór, który ma na sobie odciśnięty (jak Pieta Rondanini, do której jest w swojej zwalistości i chropowatości podobny) znak olśniewającej genialności, w najwyższej mierze transcendentnej. […] W tym nierealnym Wiedniu, tak osobliwie przypominającym Wiedeń z Trzeciego człowieka […] pod osłoną wyjątkowo surowej moralności mają miejsce wydarzenia szczególnie odrażające. […] Miasta u Szekspira są zawsze otwarte i życzliwe ludziom. […] Jak dotąd, tylko zamek w Elsynorze był koszmarem. Ale w Miarce za miarkę zło rozkruszyło nawet kamienie”.
Mam też w pamięci fragment o różnych sposobach opisu krajobrazu, zanotowany przy okazji Makbeta. Są pisarze, którzy „ukazali pejzaż, nie poświęciwszy ani linijki na jego opisanie. […] Tołstoj, który nie był szczególnie wybitnym «pisarzem opisowym», ale który pozostawił niezrównane wizje krajobrazu, twierdził, że najpiękniejszy i najpełniejszy obraz równiny rosyjskiej w zimie może ukazać takie oto zdanie: «drewniany most na zamarzniętej rzece, a na nim para butów z cholewami, która sama kroczy przed siebie»”.
Po Szekspirze przyszedł czas na innych pisarzy podziwianych. Najwięcej
i najwnikliwiej Tomasi di Lampedusa mówił o Montaigne’u i Stendhalu.
Głośno rozmyślał o przewagach Pustelni parmeńskiej nad Czerwonym i czarnym. Podziwiał zwięzłość Stendhala, sposób, w jaki wyrażał emocje. Uważał go za niedościgły wzór opowiadania.
Na użytek słuchaczy Tomasi di Lampedusa dzielił pisarzy na magri, autorów ukazujących świat przez system zasłon i aluzji, wymagających interpretacji, takich jak Stendhal, Racine, Laclos, wspieranych przez supermagri
(La Rochefoucauld, Mallarmé). Po drugiej stronie byli grassi — wyjaśniający wszystko, unikający niedopowiedzeń, miejsc zatartych (Dante, Rabelais, Montaigne, Szekspir, Balzak, Tomasz Mann i Proust). Tomasi di Lampedusa cenił jednych i drugich, chciał pisać jak Stendhal, choć jego Lampart, jak zauważa Gilmour, jest najlepszym przykładem siły pisarstwa grassi. Podziały te były zabawą, zachętą do myślenia, próbą wydobycia dzieł i twórców z ich miejsc w sztafecie czasu. A także dowodem na siłę prywatnej historii literatury, opowiadanej przez wielkiego czytelnika.
Giuseppe Tomasi di Lampedusa należy do pisarzy podziwianych przeze mnie szczególnie. Za każdym razem, gdy wracam do jego Lamparta, inaczej myślę
o tej książce, co innego wydaje mi się ważne. Ta powieść istnieje dla mnie poza literaturą. Szukam w niej prawdy o ludzkich charakterach,
o historii, o krajobrazie. Każda strona tej misternie ułożonej opowieści budzi mój zachwyt. Nie ma w niej zmyślenia, jest ton serio, czułość dla świata sprzed katastrofy i świadomość jej nieuchronności. Jest dziwne rozluźnienie, wyrozumiałość i spokój. I to, co książę Lampedusy określał mianem mellowness: dojrzałość, smak o głębokim, choć na ogół łagodnym odcieniu, zgaszone barwy starych tkanin.
Dziś, gdy zaglądam do książek Tomasiego di Lampedusa, myślę o ich tłumaczu. Stanisław Kasprzysiak był osobą bardzo mi bliską. Zawsze czekałem na jego listy. Były żywą rozmową o świecie odbitym w literaturze. Wiele zawdzięczam jego uwagom spisanym na marginesie przeczytanych książek, wypowiedzianym przy okazji naszych spotkań w Krakowie i w Aninie. Adam Zagajewski wspomina pana Stanisława w posłowiu do tomu Pieśni Leopardiego. Za tymi słowami widzę wyjątkowego człowieka o wielkiej życzliwości i dyskretnym sposobie bycia. Takim go pamiętam. „Podziwiałem jego mądrość, stałość jego zainteresowań i prac, jego dyscyplinę. […] Nigdy nie zaznał szerszego rozgłosu, ale wydaje mi się, że było mu to najzupełniej obojętne. […] Był jak stoicki filozof, niewolny od sceptycyzmu, ale niestroniący od pasji intelektualnych. Ciekaw wszystkiego, co ocierało się o mądrość, bacznie obserwował także literaturę i filozofię naszych czasów. Nie był też obojętny na zmienne losy tego, co Grecy nazywali polis. Miał wielki szacunek dla prawdy”. Nigdy nie zapomnę
z jakim podziwem i czułością mówił o Stanisławie Kasprzysiaku Roberto Calasso. Myślę, że doskonale zdawał sobie sprawę, że w panu Stanisławie odnalazł nie tylko tłumacza swoich książek, ale także wyjątkowego rozmówcę, towarzysza w namyśle nad światem i przyjaciela w lekturze.