MARIA IWASZKIEWICZ
Portrety: Irena Krzywicka
13 lutego 2020
Irena Krzywicka, fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego
Portrety: Irena Krzywicka
Irena Krzywicka była wielokrotnie opisywana jako egeria, feministka, pisarka, autorka słynnych reportaży, przyjaciółka Boya itd. Ale ja ją pamiętam – ponieważ mieszkała w Podkowie Leśnej – zupełnie inną. Chodziłam do niej z ojcem, chociaż to było daleko, bo ona mieszkała w Podkowie Wschodniej, a my w Zachodniej, więc na dwóch przeciwległych krańcach.
Gdy przychodziliśmy, często zastawaliśmy Krzywicką w fartuchu albo w szlafroku, albo pracującą w ogródku. Bardzo dbała o ten ogródek, kiedyś nawet zapędziła Boya do roboty – jest fotografia Boya z grabkami w ręku. I miała w sobie coś takiego, co mieli też domownicy Stawiska, że przyplątywały się do niej różne psy, koty. Wielką sławą cieszyła się jej biała kotka Wobica, bo Krzywicka pisała o niej w „Wiadomościach Literackich”. Myśmy mieli w tym czasie pięknego kota perskiego, Mika, więc ona zeswatała te koty, co skończyło się pojawieniem na świecie, mniej więcej w drugim roku wojny, ślicznych kociąt. Wśród nich był kocur, który dla swojej wspaniałej urody został nazwany Szachunio, czyli szach.
Nie tylko zwierzęta ciągnęły do Krzywickiej, ale także ludzie potrzebujący opieki. Wychowywała się u niej dziewczynka, której Krzywicka załatwiła później posadę ekspedientki u Wedla – a Wedel dobrze płacił.
Przed wojną Krzywicka przeżywała swoje najlepsze czasy: dziennikarska kariera, sława. Jej mąż był wziętym adwokatem, więc byli zamożni, ich dom w Podkowie zaprojektował dobry architekt, Maksymilian Goldberg. Pełnia życia. Do tego romans z Boyem – zdaje się, że to była wielka miłość obopólna, choć Krzywicka nie zdecydowała się na rozwód. Bywała na wszystkich premierach, wszędzie ją zapraszali, wszędzie drukowali. Ja uważam jej książki za niedobre, natomiast reportaże, na przykład z procesu Gorgonowej, pisała znakomite.
Była ładna i bardzo dobrze się ubierała. Mam w pamięci ostatnie urodziny ojca przed wojną, 20 lutego. Ojciec wydał przyjęcie w warszawskim mieszkaniu na Kredytowej, przyszła też Krzywicka. Dokładnie pamiętam jej suknię: z czarnego jedwabiu, marszczona w drobne pliski – zgodnie z ówczesną modą – i przewiązana pasem skręconym z dwóch kawałków materiału, żółtego i niebieskiego. Ojciec na jej widok zapytał: „Dlaczego ty masz flagę ukraińską na sobie?”.
Miała słaby wzrok, ale w tamtych czasach nieelegancko było nosić okulary. Krzywicka trzymała okulary w torebce i kiedy chciała coś zobaczyć, wyjmowała je i bez rozkładania przystawiała na chwilę do oczu, niby że wcale nie ma tych okularów.
Kiedy przyszła wojna, Krzywicka straciła męża. Wiedziała, że zginał, ale chyba do końca nie zdawała sobie sprawy, że został zamordowany w Katyniu. Jej samej początkowo nikt w Podkowie nie ruszał. Niedaleko mieszkał bardzo zamożny człowiek, nazywał się Samowicz. Pod koniec wojny mówił do ojca, że tak zbiedniał, że zostało mu tylko „parę kilo złotych zegarków”. To był Rosjanin pochodzenia polskiego, który przyjechał do Polski po rewolucji październikowej i już tu został. Wielu takich było, na przykład pułkownik Bokszczanin. Chowali się głównie w wojsku i śmiertelnie bali się przyjścia Rosjan. Oni już wiedzieli, co nas czeka. Samowicz opiekował się Krzywicką, i to do tego stopnia, że pewnego razu – widocznie groziło jej niebezpieczeństwo – pojechał do Grodziska, do urzędu niemieckiego, i złożył przysięgę, że Krzywicka nie jest Żydówką. Ale i tak musiała ukrywać się przed Niemcami, wtedy już w Warszawie istniało getto, i któregoś dnia Krzywicka nagle wyjechała z Podkowy. Zmieniła nazwisko i zamieszkała w domku na Mokotowie, w miejscu, które wtedy było prawie wsią, u stóp Królikarni. W tej okolicy mieszkała również ciotka Jadwiga, która przeżyła tam całe powstanie.
Kiedy Krzywicka, z dwoma synami i matką, przenosiła się do Warszawy, zabrała ze sobą swoją gosposię, która była niemal członkiem rodziny i wszędzie z Krzywicką jeździła. W Wyznaniach gorszycielki Krzywicka pisze, że którejś nocy przez dłuższy czas słyszała kroki na tarasie. Opowiedziała to gosposi, a ona na to: „Proszę pani, to pewnie pan Boy”. Później dowiedziała się, że właśnie tego dnia rozstrzelali Boya.
Przed powstaniem wydarzyła się tragiczna historia: zachorował i umarł starszy syn Krzywickiej, Piotruś. To był dla niej straszny cios. Ojciec pojechał wtedy do niej i całą noc trzymał ją za rękę, bo przyjaciele Krzywickiej bali się, że może popełnić samobójstwo. Uwielbiała tego syna, bardziej go kochała od drugiego, Andrzeja, który miał wtedy pięć lat. Andrzej któregoś dnia napisał do niej na kartce dziecinnym pismem: „Chciałbym, żebyś mnie kochała tak samo jak Piotrusia”, i wsunął jej w drzwi.
Po wojnie wróciła do swojej podkowiańskiej willi. Mam wrażenie, że po tych wszystkich nieszczęściach – mąż zabity w Katyniu, Boy rozstrzelany we Lwowie, umarł Piotruś – wszystkie jej fumy zniknęły. Nawet moja mama, która miała do Krzywickiej nieco chłodny stosunek z powodu jej poglądów na aborcję, uważaną przez moją mamę za niedopuszczalną – mówiła, że wyszła z niej dobra, zwyczajna kobieta. Wkrótce wyjechała do Paryża jako pracownik ambasady polskiej, a w latach pięćdziesiątych podobną posadę dostała w Szwajcarii. Potem wróciła do Warszawy i mieszkała chyba na Mokotowie, ale ja już jej wtedy nie widywałam.
Jej młodszy syn, Andrzej, był genialnym fizykiem. W młodości walczył z chorobą Heine-Medina. Krzywicka go pielęgnowała, mieszkała wręcz w szpitalu, bo wymagał ciągłych zabiegów. Później wykładał na uniwersytecie we Francji. Kiedy byłam w Paryżu w późnych latach sześćdziesiątych, zadzwoniłam do Krzywickiej, która mieszkała z synem pod Paryżem, w miejscowości, gdzie ulokowany był instytut fizyki, w którym pracował Andrzej. Zajmowali ładną willę z ogródkiem, koty oczywiście były. Powiedziałam Krzywickiej przez telefon, że chciałabym się z nią zobaczyć, a jej pierwsze zdanie brzmiało: „Marysiu, skoro jesteśmy obie takie stare, to mów mi po imieniu”. A była dokładnie dwadzieścia pięć lat ode mnie starsza.
Okropne historie spotkały ją na stare lata: utraciła wzrok, a do tego jej syn po śmierci żony poślubił dosyć podejrzaną osobę. Opowiadali mi Brandysowie, którzy tam jeździli, że ta synowa oddzieliła murem pokój Krzywickiej, tak że nie mogła wchodzić do głównej części domu. Małżeństwo Andrzeja z tą panią wkrótce się zresztą rozsypało.
Krzywicka umarła, mając około dziewięćdziesięciu lat, byłam na jej pogrzebie. Pochowana została w grobie Ludwika Krzywickiego, ojca jej męża, na cmentarzu ewangelickim w Warszawie. Andrzej Krzywicki przyjeżdżał parokrotnie do Warszawy i odwiedzał dom w Podkowie. Dom jest w dobrych rękach, bo zamieszkali w nim ludzie, którzy wiedzą, do kogo wcześniej należał.
Z Krzywicką wiąże się pewna anegdota. W 1955 roku, kiedy w Warszawie odbywał się zjazd młodzieży, Zygmunt Kałużyński zakochał się w urodziwej cudzoziemce. Dziewczyna wkrótce rzuciła go dla Aleksandra Forda, reżysera. Krzywicka coś o tej historii słyszała i na przyjęciu u niej, na którym był też Kałużyński, zagaduje do niego: „Słyszałam, że pan dostał Forda”, a to była amerykańska fundacja przyznająca stypendia. Kałużyński robi się blady. Widząc, co się dzieje, Barbara Jonscher, malarka, zaczyna udawać, że wyskakuje przez okno, żeby tylko odwrócić uwagę Krzywickiej… Kałużyński mówi: „Nie, proszę pani”. A ona: „Ale jak to? Ja dowiedziałam się, że pan dostał Forda”. Wreszcie ją odciągnęli. Przypomina mi się historia, którą opowiadała mi Zula Balińska, koleżanka z Czytelnika. Otóż wracała samolotem z Rumunii i leciał razem z nią dziennikarz, bardzo grzeczny, który nie miał jednej ręki. Toczy się ogólna rozmowa, padają stwierdzenia, że u nas takie złodziejstwo, i nagle Zula się orientuje, że mówi do tego pana: „Bo wie pan, w Szwecji za to rękę obcinali!”. Jak się opamiętała, myślała tylko: wysiąść, wysiąść. Gafy mają to do siebie, że człowiek czuje, że coś nie tak, ale w to brnie. Krzywicka przy tym Fordzie strasznie się upierała.
MARIA IWASZKIEWICZ
nagrała i opracowała Agnieszka Papieska
MARIA IWASZKIEWICZ ur. 1924, zm. 2019. Córka Jarosława Iwaszkiewicza i opiekunka jego spuścizny. Ogłosiła tom wspomnień Z pamięci (Czytelnik), cykl „Portrety” ukazuje się w „ZL” od nr 122.
AGNIESZKA PAPIESKA ur. 1973. Eseistka, współpracownica „Nowych Książek”. Współedytorka Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza (Czytelnik) i korespondencji Jarosława Iwaszkiewicza z Wiesławem Kępińskim (PIW), a ostatnio korespondencji Pawła Hertza i Jarosława Iwaszkiewicza (ZL).