MAURO COVACICH, Sissi z piercingiem

Zamek Miramare. Domena publiczna

MAURO COVACICH
Sissi z piercingiem*


Uczniowie stojący w kolejce nie dowierzają. Będą musieli zwiedzić sale, jedną po drugiej, a przede wszystkim wysłuchać przewodniczki, dziewczyny trochę tylko od nich starszej, wyprostowanej sztywno w profesjonalnej pozie, z identyfikatorem na piersi itd. Są Węgrami i są zmęczeni. Podróż z Pécsu trwała co najmniej pięć godzin, nie licząc przerw na toaletę. Chcieliby zostać na dworze, pograć w frisbee na trawniku, położyć się pod piniami i robić sobie zdjęcia komórką, lecz program wycieczki przewiduje zwiedzanie muzeum. Po południu, w nagrodę, spędzą kilka godzin na zakupach w Torri d’Europa, nowej galerii handlowej w kształcie azteckiego mauzoleum, przyciągającej wszystkich, którzy mogą dojechać do niej autokarem. Ale teraz kolej na kulturę. Czai się groźna za tymi oknami „w dawnym stylu”. Tymczasem inna wycieczka – emerytek z Genui, w trwałej na włosach i z torebką k-way przytroczoną do pasa, nigdy przecież nie wiadomo – jest już gotowa, by rozpocząć zwiedzanie i inna przewodniczka zaczyna snuć swoją opowieść: „Zamek Miramare i jego park powstały na Grignano, skalistym przylądku pochodzenia krasowego, z woli arcyksięcia Ferdynanda Maksymiliana Habsburga (1832˗1867), młodszego brata cesarza austriackiego, Franciszka Józefa. Proszę, podejdźcie bliżej. Zaprojektowany w 1856 roku przez Karla Junkera, został ukończony, przynajmniej jego część zewnętrzna, w 1860. Umeblowanie i dekoracje wnętrz, dzieło Franza i Juliusa Hofmanna, pojawiły się już po wyjeździe Maksymiliana do Meksyku w 1864. Mianowany cesarzem Meksyku, Maksymilian zginął rozstrzelany w Queretaro, w 1867 roku. Pozostając jednym z nadzwyczaj rzadkich przykładów arystokratycznej siedziby, która nie uległa przebudowie, zamek, za sprawą swoich mebli i dekoracji w stylu eklektycznym z połowy XIX wieku, emanuje urokiem miejsca łączącego śródziemnomorską atmosferę z formami typowo północnymi”. Przewodniczka pomija oczywiście nieszczęście, jakie przytrafiło się obojgu mieszkańcom zamku: jemu, który wyrusza na spotkanie z meksykańskimi kulami zanim jeszcze zdążyły go nacieszyć domowe złocenia i kanapy, jej, która zostaje wdową i popada w obłęd z nudy i bólu (szczególnie z nudy). Przewodniczka nie wspomina o szaleństwie Charlotty, ani tym bardziej o krążących plotkach, wieść bowiem głosiła, że uznanie jej za wariatkę było strategią wymyśloną na dworze po to, by możliwie dyplomatycznie ukryć jej sympatie do komunizmu.

Uczniowie z Pécsu są gotowi do wejścia, ruszają zrezygnowani owczym pędem ku półmrokowi kasy biletowej. Niektórzy rzucają ostatnie spojrzenie na blanki, iglice, kojącą typowość fasady. Istotnie, zamek jest dokładnie taki, jak według naszych wyobrażeń powinien wyglądać zamek, albo raczej, jakbyśmy go narysowali w wieku, powiedzmy, dziesięciu lat. Oślepiająco biały, niezmieniony, w średniowiecznym stylu, jego zarysy i płaszczyzny wydają się wycięte z kartonu. Węgierscy uczniowie nie pragną niczego innego jak zwiedzać na zewnątrz – wspaniały park ma dwadzieścia dwa hektary i wznosi się łagodnie ku górze skąd można zobaczyć morze i skalisty brzeg, a także wysyłać smsy do kogo tylko się chce, leniuchować ze słuchawkami na uszach albo podrywać koleżanki i skąd – w ostateczności – można nadal oglądać fasadę zamku – ale nie, trzeba wejść do środka, bo w przeciwnym razie nici z zakupów w Torri d’Europa.

Za nimi, pomiędzy wysadzanym kwiatami brzegiem fontanny a głównym wejściem, które nie zdążyło jeszcze wchłonąć kolejnej wycieczki, mignęły dwie dziewczyny w stroju do joggingu. Wiele głów się odwraca. Ciemnowłose, bardzo już opalone choć to dopiero początek kwietnia, o jędrnych pośladkach w krótkich spodenkach, z piercingiem w pępku, nieruchomym w otoczeniu mięśni brzucha. Dwie triestenki – już nie takie młode, jeśli się dobrze przyjrzeć – w czasie przerwy obiadowej.

Ilu z tych, którzy odwrócili głowy, by się im przyjrzeć, zrobiło to z powodu instynktownej pokusy, a ilu z powodu szoku, wynikającego z załamania się arystokratycznego, salonowego wyobrażenia triestenki, bez reszty rodem z Sissi i operetki, z jakim wyruszyli na tę wycieczkę? Zastanawiam się, bo znam mnóstwo osób, które, po kilku dniach spędzonych w Trieście, przyznali mi się do pewnej dezorientacji. Na pierwszy rzut oka wszystko zdaje się potwierdzać oczekiwania i odnosi się wrażenie, że lada chwila Romy Schneider przejedzie przed tobą powozem, potem zaczynasz rozumieć – jak zdarza się właśnie tym wycieczkowiczom, zafascynowanym stylem pop obu biegaczek – że stereotyp nie oddaje złożoności prawdziwego miasta. A jednak nie ma w tym sprzeczności. Albo raczej, prawdziwa tożsamość Triestu leży w jego sprzecznej naturze. Sissi na przykład, piękna Sissi, która odwiedzała często swoją szaloną kuzynkę w Miramare, uprawiała gimnastykę przez dwie godziny dziennie. Lubiła wyruszać na długie spacery, również poza granice parku i zawsze bez obstawy (to dlatego, pewnego chłodnego wrześniowego poranka 1898 roku, anarchista, Luigi Luccheni zabije ją ciosami sztyletu nad Jeziorem Genewskim). W Schönbrunn księżniczka Sissi ćwiczyła na kółkach gimnastycznych. Zainstalowała je w sali pełnej luster, dziurawiąc w tym celu bezcenne stiuki. Miała obsesję na punkcie diety, tak że niemal jako pierwsza powołała do życia model anorektyczki, ideał znużonych wrażliwców zapełniających wegańskie restauracje w Soho. Pozwoliła sobie nawet na kaprys tatuażu. Jednym słowem, prawdziwa Sissi, dokładnie tak jak prawdziwy Triest, nie jest tym, co sobie zawsze wyobrażaliście, nie jest Romy Schneider i nie jest nawet ową staruszką, która krąży wciąż jeszcze po centrum, wystrojona niczym jakaś wielka dama z XIX wieku. Nie, Sissi, podobnie jak Triest, to młodziutka czterdziestolatka naszych czasów, wytatuowana, umięśniona, z zamiłowaniem do zdrowego trybu życia, którą łatwo mogę sobie wyobrazić wydepilowaną, opaloną i, czemu nie, z piercingiem w pępku, jak tamte dwie biegaczki sprzed chwili.

Zapuszczam się w najwyższą część parku, tę, która wspina się w kierunku stacyjki Grignano, przechodzi ponad tunelem wykutym w skale, gdzie biegnie droga wzdłuż wybrzeża, i kończy się zagajnikiem wysokich drzew, coraz bardziej pustym, coraz bardziej przerzedzonym. Tutaj gatunek ludzki się zmienia. Składa się przeważnie z cudzoziemców. Nie chodzi jednak o turystów, lecz o naukowców z Sissa (Scuola Internazionale Superiore di Studi Avanzati). Matematyków, fizyków, astronomów, genetyków, neurobiologów, na ogół z Dalekiego Wschodu; spacerują po zagajniku z zawiniętą w papier kanapką trzymaną jak nowonarodzone dziecko, chcą przewietrzyć głowę zanim znów będą ją sobie łamać w pięknych budynkach, których szyby połyskują tam w górze, naprzeciwko opadającej stromo via Beirut. Instytuty Sissa są praktycznie wylęgarnią laureatów nagrody Nobla oraz badaczy, którzy wkrótce ją dostaną. Ogarnia cię niemal ochota, by zmierzyć radioaktywność tej okolicy, zważywszy na koncentrację super umysłów przy pracy. Wydaje mi się, że dostrzegam mózgową hiperprodukcję, odbieram pole elektromagnetyczne formuł i myśli, w zasięg którego wkraczam. Pozdrawiam lekkim skinieniem głowy Hindusa siedzącego na ławce, a on w odpowiedzi uśmiecha się. Na kolanach trzyma miseczkę, z której wyławia palcami wymieszane ziarna zbóż. Kto wie, czy stołówka Sissa dysponuje wyspecjalizowaną kuchnią i wydaje „etniczne dania”, czy też ten hinduski uczony przygotował sobie jedzenie przed wyjściem z domu? Kusi mnie, by go o to zapytać. Jeden z noblistów zresztą, matematyk, o ile się nie mylę, był Hindusem. Tymczasem natykam się na jeszcze dwóch, chyba Chińczyków, i tracę okazję, wymagającą wprawdzie odrobiny niezbędnej bezczelności, by zakłócić spokój Hindusowi zajętemu żywieniem własnego mózgu i goszczącego go ciała.

Naukowcy z Sissa przydają miastu prestiżu, a jednak, z wyjątkiem oficjalnych okazji, nie mają udziału w wyobrażeniu, które Triest ma na temat samego siebie. Żyją na swoim wygnaniu pachnącym żywicą, pomiędzy wydziałami a pinetą Miramare. W mieście pokazują się rzadko, unikając – całkiem nieświadomie, jak sądzę – środkowoeuropejskiego wizerunku, który turyści pragną natomiast dostrzec w każdym aspekcie, miejskim i antropologicznym, życia w centrum.

Triest jest pod każdym względem doskonałą metonimią Mitteleuropy – habsburskie dziedzictwo, tygiel ras, wielojęzyczność, a przede wszystkim wspaniała tradycja literacka, o wyraźnym wymiarze europejskim – mówisz Triest i wszystko to przychodzi ci na myśl. Mieszkając tu jednak dzisiaj, w pierwszych latach XXI wieku, odnosi się wrażenie, że kultura środkowoeuropejska, a zatem i „triesteńskość”, znalazły w literackiej autoprezentacji nie tylko wyróżniającą je cechę, lecz również więzienie. Inaczej mówiąc, sądzę, że Mitteleuropa nie składa się jedynie z mitteleuropejskich książek które powielają obraz Mitteleuropy, lecz przede wszystkim, z mitteleuropejskich osób, które każdego ranka budzą się, jedzą śniadanie, idą do pracy, do szkoły itd., nie wydaje mi się jednak, by literatura zajmowała się tym zjawiskiem. Jeśli, jak mam nadzieję, to literatura karmi się życiem, a nie odwrotnie, lepiej będzie obserwować, o ileż bardziej zróżnicowane, wieloznaczne i być może bardziej interesujące jest życie w Trieście w stosunku do stereotypu, w którym je zamknięto, choćby był on nie wiem jak pochlebny. W tym wspaniałym parku, urządzonym w każdym najdrobniejszym szczególe przez ogrodników Maksymiliana Habsburga dziś bywają hinduscy matematycy i maratonki w strojach jak do tańca na rurze. Dzisiaj moje miasto to Sissi w body z lycry. Miasto o znacznie mniej wyraźnych rysach, być może już nie arystokratyczne, lecz z pewnością wciąż żywe. To Sissi z piercingiem, z włosami w kolorze kobaltowego granatu, z salamandrą wytatuowaną na szyi. Ma jeszcze szczupłe palce jak u księżniczki, lecz obgryza paznokcie.

Jeśli zastanowić się głębiej, nie chodzi nawet o zmianę wiążącą się z naszymi czasami, o ten, co zwykle, synkretyzm, o który się je oskarża. Obok Triestu austrowęgierskiego istniał zawsze inny Triest. Obok miasta literackich kawiarni, dyskretnej przyjaźni Sveva i Joyce’a było zawsze inne miasto, swobodne, pikarejskie, o cechach niemal karioki. Na plaży w Barcoli, na przykład, ludzie opalają się przez sześć miesięcy w roku i kąpią się w morzu nawet w październiku. Jest w triesteńczykach jakiś dawny, moralny hedonizm. A także nowoczesna witalność, trochę easygoing, w kalifornijskim stylu. Umiłowanie życia, które mieszkańcy Veneto i Udine uważają błędnie za przejaw lekkomyślności, jedynie dlatego, że nie pasuje do północnych standardów produkcji i zysku. Nie przypadkiem wielu z nich uważa Triest za Neapol Północy.

Rio, Kalifornia, Neapol – taki Triest i taka triesteńskość nie trafiły nigdy na strony książek, nie stały się nigdy literaturą. A jednak miała rację przewodniczka genueńskich emerytek, kiedy powiedziała: „Miejsce, które łączy śródziemnomorską atmosferę z formami typowo północnymi”. Gdy będziecie podziwiać koronki i lampy w pokojach Charlotty, jak zdarzy się to nieszczęsnym uczniom z Pécsu, nigdy o tym nie zapominajcie: poszukajcie jakiegoś okna, wyjrzyjcie na zewnątrz, spójrzcie na morze, pamiętajcie, że Triest jest miastem śródziemnomorskim, najbardziej śródziemnomorskim miastem północnej Europy.

Schodzę ścieżką wijącą się pośród trawników wysuniętych na zachód niczym naturalne balkony nad zatoką Grignano, trawiastych dywanów połyskujących między plecakami licealistów na wagarach i radość tych ich wiosennych wrzasków jest tak rzeczywista, że niemal namacalna. Grają w wojnę, gonią się, śmieją jak wariaci – szczególnie dziewczyny, chodzą w parach, zajęte plotkami, udają, że bronią się przed podszczypywaniem ze strony chłopców, ale jedną ręką, bo w drugiej trzymają zawsze telefon komórkowy – wdychają zachłannie świeże powietrze pierwszych dni kwietnia. Wagary w Miramare były obowiązkowe dla każdego pokolenia, a w każdym razie triesteńczycy nadal lubią ten park i bywają w nim również jako dorośli, sprawiając, że jest to jedno z nielicznych miejsc, gdzie turyści i stali mieszkańcy mieszają się ze sobą, choćby w sposób przypadkowy.

Kierując się do wyjścia, zatrzymuję się przez chwilę na pokrytym żwirem placyku położonym stromo nad Grignano. Opieram się o poręcz, przy której stoją lunety na żetony, obserwuję w dole równe rzędy stolików na zewnątrz barów, głowy odrzucone do tyłu, rozkosz szyj zwróconych ku słońcu, a dalej porcik, faceta, który mocuje żagiel do bomu, szykowną restaurację z piniami, które wyrosły w środku, bo nie chciano ich wyciąć. Dalej, lecz dobrze widoczne gołym okiem, jest kąpielisko Bagno Riviera wraz z dwudziestoma metrami cementowego słupa, które pozwalają klientowi zjechać na plażę windą i stanowią wyrwę w urokliwej ciemnej zieleni wybrzeża. Widać robotników malujących kabiny. Ja też robiłem to w tym kąpielisku przez dwa sezony. Najpiękniejsza pora roku dla ratowników jest właśnie teraz, kiedy naprawiasz dulki, oliwisz krążki linowe, usuwasz z toalet piasek i liście, zdrapujesz wodorosty ze schodków, oczyszczasz rynny z igieł sosnowych, jesz podwieczorek razem z innymi, siedząc na pomoście i machając nogami w powietrzu, nie jest jeszcze gorąco, nie ma ludzi i jednym słowem, nic jeszcze się nie zaczęło. Potem będą dyżury w łodzi, pot, znoszenie sprzętu, napiwki, dziewczyny, tak, oczywiście, również dziewczyny, ale to wszystko później – teraz jest kwiecień i trzeba malować kabiny.

Grignano jest w istocie ostatnim piaszczystym odcinkiem adriatyckiego wybrzeża. Nie ma prawdziwej linii wodnej – dostęp do morza zabetonowano – lecz w wodzie jest ten sam piasek co na plaży w Rimini. Począwszy od Miramare dno robi się skaliste, definitywnie skaliste wzdłuż całej Istrii i Dalmacji, niemal na znak, że zaczyna się tu inne morze, przejrzyste, krystaliczne, a także, być może, inna ziemia. Grignano jest ostatnim kawałkiem Zachodu. Dalej, właśnie za tą balustradą Miramare, o którą się opieram, zaczyna się Triest, jego skaliste plaże, wiatry, barwy świata, nie całkiem egzotyczne, lecz mało znane mieszkańcom Veneto czy Romanii.

Nie potrafię powiedzieć czy na zatłoczonym centralnym parkingu są też węgierscy uczniowie. Emerytki z Genui tak, łatwo je rozpoznać z powodu k-way i niemal jednakowej trwałej w błękitnym kolorze. Niektóre mają katalog muzeum pod pachą. Wszystkie podnoszą głos o jedną oktawę na myśl o czekającym je prawdziwym punkcie programu: uczcie rybnej w jednej ze stu restauracji wydających obiady dla wycieczek, rozsianych na terenie od Miramare aż do Valico Rabuiese. Widać autokary austriackie, sporo włoskich, jeden czeski. Nie widzę węgierskiego. Chcę myśleć, że to dobry znak dla uczniów deportowanych do zamku. Nie śmiem domyślać się, gdzie kazano im otworzyć pudełka z obiadem. Na placu przed dworcem? W miejscu postoju na drodze krajowej? Ja wiem, gdzie bym ich zabrał. Wymijam tłum, wyobrażając sobie, że idą ze mną. Teraz ja jestem kierownikiem wycieczki. Wystarczy przejść jeszcze dwieście, trzysta metrów i można znowu iść swobodnie, nie potrącając nikogo – a tymczasem inne Sissi biegną, inne Sissi jeżdżą na wrotkach, inne Sissi pedałują na rowerach – tutaj na ogół turyści zdążyli już wsiąść do autokarów, nie widzą białych ulic, olśniewającego ciała miasta leżącego frontalnie, zbyt frontalnie w stosunku do ich trasy. Kiedy już dotrze się do koszar karabinierów – są to chyba najszczęśliwsi karabinierzy we Włoszech – zobaczy się małą, zachwycającą plażę stanowiącą jeszcze część morskiego rezerwatu należącego do parku, a zatem niedostępną dla kąpiących się. Kiedy chodziłem do piątej klasy szkoły podstawowej, nauczycielka zabrała nas tam pewnego ranka pod koniec maja, żebyśmy oczyścili plażę. Rękawice, foliowy worek i w drogę. Był rok 1976, czasy, w którym bycie ekologiem oznaczało coś pionierskiego i lekko transgresyjnego, przynajmniej we Włoszech. Moja nauczycielka miała dwadzieścia trzy lata i pochodziła z Florencji. Tamtego ranka, ja i jeszcze czterej moi koleżkowie wykąpaliśmy się ukradkiem. Umberto zgubił w wodzie buty i zaczął drzeć się jak prosię, bo nie umiał założyć ich z powrotem. Nigdy nie zapomnę przerażenia nauczycielki, kiedy zobaczyła nas w majtkach, zziębniętych, i Umberta, który walczył rozpaczliwie z butami. Usiłowała mu pomóc i ona też zaczęła od razu płakać. Jak gdyby chciała ukryć całą swoją odpowiedzialność, ale buty się skurczyły, a odpowiedzialności było rzeczywiście zbyt dużo, i nie dało się ich na powrót włożyć. Gdyby zdarzyło się przypadkiem, że Susanna Montecalvo przeczyta te linijki, chciałbym, aby wiedziała, że ja tamtego ranka zrozumiałem, co to znaczy popełnić błąd i że dla mnie pozostanie ona zawsze, chociaż była drobną blondynką, gigantem edukacji.

Zastanawiam się teraz, jak ta dziewczyna z Florencji zasymilowała się w mieście, czy znalazła triesteńskiego chłopaka i czy on zdradził jej sekret tego miejsca. Ja pokazałbym go od razu moim węgierskim uczniom. Kiedy jedliby kanapki, siedząc metr od morza, poprosiłbym ich, aby się odwrócili i przyjrzeli się skale w kształcie ananasa, wznoszącej się w odległości około dziesięciu metrów, dokładnie naprzeciwko koszar. Wydaje się niemożliwe, by tam, wśród kęp traw na górze, było miejsce choćby tylko na to, by postawić nogę bez ryzyka wpadnięcia do wody, ale – niespodzianka! – jest tam rodzaj naturalnego siodła, które wydaje się stworzone do tego, by położyć się w nim… we dwoje. Wyjaśniłbym moim węgierskim uczniom, że od strony morza, czyli tej niewidocznej, można się bardzo łatwo wspiąć. W letnie wieczory wydaje się, że jesteśmy na bezludnej wyspie – z mrugającymi światłami miasta w oddali i gwiazdami na wreszcie czarnym niebie – ma się wrażenie, że siedzi się na czubku gigantycznego ananasa, zapomnianego pośrodku pustkowia, a przecież leżymy kilka kroków od parkingu autokarów i koszar. Oczywiście, para, która tam trafia, może również ograniczyć się do krótkiej pogawędki – musiałbym to powiedzieć moim węgierskim uczniom – sądząc jednak po twarzach tych, którzy wracają, nie zdarza się to zbyt często. Tak, chciałbym naprawdę im powiedzieć: za kilka lat wróćcie tu ze swoją dziewczyną, jeśli nie zobaczycie żadnego samochodu zaparkowanego w pobliżu (zwyczajowy znak „zajęte”), zaparkujcie swój i wespnijcie się na czubek, aby cieszyć się wieczorem. Jest więcej Triestu na tym ananasie niż we wszystkich salach, które dopiero co zwiedziliście.

MAURO COVACICH
przeł. Joanna Ugniewska
1

MAURO COVACICH ur. 1965 w Trieście. Autor esejów (Trieste sottosopra, 2009), opowiadań i powieści, m. in. Anomialie (1998,), L’ amore contro (2001), A nome tuo (2011), La sposa (2015), La città interiore 2017, Di chi è questo cuore (2019), finalista nagrody Strega, laureat Campiello, współpracownik „Corriere della sera”. Mieszka w Rzymie.

JOANNA UGNIEWSKA profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka Tabucchiego i Magrisa, laureatka Nagrody „Zeszytów Literackich” im. Pawła Hertza dla tłumaczy oraz Nagrody im. Leopolda Staffa. Nakładem Zeszytów Literackich ogłosiła tomy szkiców Podróżować, pisać i Miejsca utracone. Ostatnio opracowała i przełożyła O demokracji, pamięci i Europie Środkowej Claudio Magrisa (MCK).


* Pierwszy rozdział książki Trieste sottosopra, Laterza, Roma-Bari 2009.


Zobacz także


Przypisy
1 Od tłumaczki: Nie jest łatwo być pisarzem w Trieście, tak silnie naznaczonym przez literaturę i gdzie, jak się zdaje, Claudio Magris powołał raz na zawsze do życia obraz miasta stworzony z erudycji i melancholii, miejsca peryferyjnego, odległego od głównego nurtu historii, gdzie jednak bardziej przenikliwie potrafiono dostrzec jej zasadzki i zagrożenia. Mauro Covacich, urodzony w 1965 roku, pragnie opowiedzieć o Trieście własnym głosem, o mieście współczesnym, nie zaś zwróconym wyłącznie ku przeszłości, miejscu doświadczania codziennego życia, a nie tylko wielkiej środkowoeuropejskiej tradycji literackiej. Tytułowa „Sissi z piercingiem” to odczarowanie habsburskiej mitologii, a zarazem czule ironiczne nawiązanie do wciąż żywego dziedzictwa.