Mihail Sebastian
Od dwóch tysięcy lat
(fragmenty)

Fragmenty książki Michaila Sebastiana Od dwóch tysięcy lat
w tłumaczeniu Dominika Małeckiego



[część I, rozdz. I]

Myślę, że bałem się jedynie znaków i symboli, nigdy ludzi bądź rzeczy. Moje dzieciństwo zatruła trzecia topola na dziedzińcu kościoła św. Piotra: wielka, czarna, tajemnicza. Jej cień letnimi nocami wpadał przez okno i sięgał ponad łóżko – ciemna wstęga przecinająca skośnie narzutę. Przerażająca obecność, której nie mogłem ani nie próbowałem zrozumieć. 

       Lecz chodziłem z odsłoniętą głową, po wyludnionych ulicach, w mieście okupowanym przez Niemców; samoloty zostawiały na niebie białe smugi, bomby spadały w oddali i tuż obok, wydając głuchy i suchy grzmot, który potem odbijał się echem na odkrytym terenie. 

       I patrzyłem spokojnie, z zimną, dziecięcą ciekawością, na przejeżdżające przed wejściem wozy obładowane zamarzniętymi Turkami i nawet wobec tych piramid z ciał, jak pnie ułożonych w stosy, ani razu nie wstrząsnęła mną obecność śmierci. 

       I przepłynąłem Dunaj w uszkodzonej, wzbierającej wodą łodzi, w stronę wiosek Lipowan, a kiedy wydało mi się, że zbutwiałe dno dłużej już nie wytrzyma, zwyczajnie podwinąłem rękawy. A Bóg mi świadkiem, że marny ze mnie pływak. 

       Nie, nie sądzę, żebym kiedykolwiek się bał, chociaż Grecy z dużego ogrodu, którzy rzucali w naszym kierunku kamieniami, gdy nas tam znajdowali, co dzień – odkąd pamiętam – krzyczeli na mnie „tchórzliwy żydek”. Wzrastałem z tym okrzykiem, ciągnącym się za mną jak plwocina. 

       Wiem jednak, czym jest lęk. O, to tak. Drobnostki, których nikt nie zauważa, nabierały w moim życiu ogromnego znaczenia, urastały do rangi głębokich przeczuć, wywołując skurcze, paraliż. Na próżno podchodziłem w dziennym świetle do topoli po drugiej stronie ulicy, na próżno obmacywałem czarną korę i zakrwawionym paznokciem łamałem drzazgi wystające spomiędzy szczelin w drzewie. 

       „To jedynie topola”, mówiłem sobie, oparty o nią plecami, by poczuć ją bliżej i jej nie zapomnieć. Lecz pod wieczór i tak zapominałem, gdy będąc sam w pokoju, kładłem się spać – jak zawsze o dziesiątej. Z ulicy dobiegały kroki przechodniów, stłumione głosy, rzadkie krzyki. Później zapadała cisza, według znanego mi rytmu i nasilenia. Przy pewnym wysiłku być może zdołałbym sobie przypomnieć te trzy, cztery wewnętrzne drgnienia, którymi zaczynała się moja noc, rzeczywiste stopnie, którymi fizycznie schodziłem ku ciemności i milczeniu. Wówczas cień topoli znajdował mnie skurczonego, z zaciśniętymi pięściami, z otwartymi szeroko oczami, gdy pragnąłem krzyczeć, choć nie wiedziałem, jak ani do kogo…

*

Ciekawe odkrycie wczoraj w antykwariacie. George Gissing, La Rançon d’Eve. Z roku 1900, jak sądzę. Ani jednego szczegółu o autorze (prawdopodobnie Anglik). Zleciały dobre cztery godziny. 

       Skończywszy czytać, wyszedłem na ulicę po wieczorną gazetę. Znów bójki, zwłaszcza na wydziale medycyny, a także na naszym. Dziś też się tam nie pojawiłem. Po co? 

*

Zatrzymał mnie na ulicy Marcel Winder, żeby mi powiedzieć, że znów go pobili.

       – Numer osiem – oznajmił, nie wyjaśniając, czy to ósma bójka, czy po raz ósmy odniósł obrażenia. Rzeczywiście, miał czarnego siniaka pod lewym okiem. Był rozmowny, niemal wesoły, tak czy owak – wydawał się niewzruszony. Oczywiście ja nie byłem tego godny. Schroniłem się.

       Zdaje się, że chłopaki przygotowują się na dziesiąty grudnia, ale Winder nie chciał mi podać szczegółów.

       – To nie dla ciebie, chłopcze. Masz ważniejsze zajęcia. I przypadkiem, o tak, zupełnym przypadkiem, twoje ważniejsze zajęcia nie pozwalają ci narażać się na niebezpieczeństwo. Zwykły zbieg okoliczności. Winder traci czas. Chybił całkowicie: nie mam w sobie podobnej próżności.

*

Z listu od mamy, który dziś dostałem: 

i przede wszystkim nie idź na uczelnię. Czytałam w gazecie, że znowu zaczęły się burdy, a syn czapnika, który przyjechał do domu, powiedział mi, że u was jest gorzej niż gdziekolwiek indziej. Pozwól wykazać się innym. Posłuchaj matki i zostań w domu. 

       „Pozwól wykazać się innym”. Gdyby tylko mama wiedziała, jak to brzmi.

*

Czy to właśnie to? Poszedłem rano na zajęcia z prawa rzymskiego. Nikt się do mnie nie odezwał. Gorączkowo robiłem notatki, by nie musieć podnosić głowy znad zeszytu.

       W połowie wykładu zmięta kartka spada obok mnie na ławkę. Nie patrzę, nie rozwijam. Ktoś z tyłu głośno woła mnie po imieniu. Nie odwracam się. Sąsiad po lewej wpatruje się we mnie badawczo, bez słowa. Nie mogę wytrzymać jego spojrzenia i unoszę wzrok.

       – Wyjdź!

       Krótki, stanowczy rozkaz. Wstaje z krzesła, robi mi miejsce i czeka. Czuję wokół siebie pełną napięcia ciszę. Wszyscy wstrzymują oddech. Jeden mój gest i cisza pęknie…

       Nie. Wyślizguję się z ławki i niepewnie idę do drzwi pomiędzy rzędami spojrzeń. Wszystko przebiega według reguł, rytualnie. Jedynie ktoś przy drzwiach uderza mnie pięścią z ukosa, lecz trafia tylko połowicznie. Spóźniony cios, przyjacielu.

       Jestem na ulicy. Widzę piękną kobietę. Widzę przejeżdżającą pustą dorożkę. Wszystko jest na swoim miejscu – zimny grudniowy poranek.

*

Szukał mnie Winder, żeby pogratulować mi wczorajszego wyczynu. Nie wiem, kto mu opowiedział. Zostawił bilecik: pojutrze mam przyjść do akademika. Organizuje się po jednej grupie na każdy wydział. Chłopakom szczególnie zależy na tym, by dziesiątego grudnia pójść na zajęcia. Kwestia zasad, mówi Winder. 

       Mnie jednak to wszystko śmiertelnie nudzi. Marzy mi się klarowna, gruba, uczona książka, prezentująca światopogląd przeciwny do mojego, książka, którą czytałbym tak gwałtownie jak Kartezjusza, gdy sięgnąłem po niego pierwszy raz. Każdy rozdział był wewnętrzną walką. Ale nie: ja angażuję się w jakąś „kwestię zasad”. Śmieszne. 

*

Dziesiąty grudnia. Iść naprzód, z odkrytą głową, w deszczu, na ślepo, nie oglądać się na boki ani za siebie, nie krzyczeć, przede wszystkim nie krzyczeć, pozwolić, by spłynęła po mnie uliczna wrzawa, spojrzenia ludzi, ten czas zagubienia. No tak. Jeśli zamykam oczy, zostaje tylko drobny deszcz: czuję, jak krople zbierają mi się na brwiach, ześlizgują się po nosie i stamtąd kapią nagle na usta. Dlaczego nie potrafię, dlaczego nie mogę przeżywać głębokiego, niezmąconego spokoju konia, który w błocie, podczas burzy, ciągnie za sobą pustą dorożkę? 

       Jestem pobitym człowiekiem. To jedyne, co wiem. Nie czuję bólu; poza ciosem poniżej biodra żaden inny nie był silny. Mężczyzna w czapce miał dziwny wyraz twarzy: nie wierzyłem, że mnie uderzy, dopóki nie ujrzałem podniesionej pięści. Nie znałem go, pewnie spojrzał na mnie po raz pierwszy. 

       Jestem pobitym człowiekiem, a z takiego powodu świat nie zatrzymuje się w miejscu. Bank Włosko-Rumuński, kapitał zakładowy pięćdziesiąt milionów. Gdzie Minimax strzeże, ogień się nie szerzy. Stolicą Islandii jest… A gdzie się podział Isidor Leibovici? Jeśli znalazł wejście do sekretariatu, uratował się. Jeśli nie… Ale co, do licha, jest stolicą Islandii? Nie Christiania, na miłość boską, ani Oslo, bo to jest to samo…

       Jeśli zacznę płakać, będę zgubiony. Przynajmniej znam siebie na tyle dobrze, by o tym wiedzieć. Jeśli zacznę płakać – przegrałem. Zaciśnij pięści, głupcze, jeśli to konieczne, uznaj się za bohatera, pomódl się do Boga, powiedz sobie, że jesteś synem narodu męczenników, tak, tak sobie powiedz, uderz głową w ścianę, lecz jeśli jeszcze chcesz spojrzeć sobie w oczy i nie spalić się ze wstydu, nie płacz. Tylko tyle: nie płacz.

*

Gdybym wiedział, że to się na coś przyda, wyrwałbym stronę napisaną przedwczoraj. Jeszcze jeden taki przypływ patosu, a rezygnuję z pisania dziennika. Liczy się tylko jedno: czy potrafię podejść spokojnie, krytycznie do tego, co dzieje się teraz ze mną i z innymi.

       Poza tym: krążą pogłoski, że dziś po południu zamkną uczelnię do odwołania.

 [część VI, rozdz. I]

Szedłem właśnie do pracowni zobaczyć się z kierownikiem. Odkąd zacząłem prace w Snagovie, widuję go rzadko. Postanowiłem przyjeżdżać do miasta nie częściej niż raz w tygodniu, w sobotę. W przeciwnym wypadku mogę nie zdążyć do września.

Na rogu, od strony bulwaru Elżbiety, stała grupka jednakowo ubranych chłopaków sprzedających gazety: „Tajemnice Ceahlău! Śmierć Żydom!”.

Nie wiem, dlaczego się zatrzymałem. Zazwyczaj spokojnie przechodzę dalej, bo to dawny, niemal familiarny okrzyk. Tym razem stanąłem zaskoczony, tak jakby po raz pierwszy dotarło do mnie, co te słowa naprawdę znaczą. Dziwne. Ci ludzie mówią o śmierci, a do tego – o mojej śmierci. Ja zaś przechodzę zwyczajnie obok nich, myśląc o czymś innym, słuchając jednym uchem.

Zastanawiam się, dlaczego na rumuńskiej ulicy można życzyć komuś śmierci i dlaczego przychodzi to tak łatwo, że nikt nawet nie mrugnie okiem. Wydaje mi się wszakże, że śmierć jest rzeczą dość poważną. Pies rozjechany pod kołami samochodu – wystarczy na chwilę milczenia. Gdyby ktoś rozstawił się na środku ulicy, by żądać – bo ja wiem – „śmierci borsuków”, myślę, że wzbudziłby pewne zdumienie wśród przechodniów.

Jeśli pomyślę dobrze, problem nie polega na tym, że trzech chłopaków stoi na rogu ulicy i krzyczy „Śmierć Żydom!”. Rzecz w tym, że okrzyk ten przechodzi niezauważony, nie budząc sprzeciwu – jak brzęczenie tramwaju.

Czasami, gdy jestem sam w domu, uświadamiam sobie nagle, że słyszę tykanie zegara. Był niezmiennie obok mnie i z pewnością ciągle tykał, ale przez nieuwagę lub z przyzwyczajenia go nie słyszałem. Pośród wielu innych nieistotnych i znanych odgłosów zatracał się w pewien rodzaj milczenia, pochłaniającego dźwięki wszystkich otaczających mnie rzeczy. Z tej nieruchomej ciszy wyłania się nagle tykanie zegara, niespodziewanie gwałtowne i energiczne. Krótkie, raptowne uderzenia jakby małych metalowych pięści. To już nie zegar, lecz karabin. Jego odgłos zagłusza wszystko, wypełnia cały pokój, gra na nerwach. Chowam zegar do szafy – słychać go nawet stamtąd. Przygniatam go poduszką – dźwięk wciąż się rozlega, daleki i zaciekły. Jedynym lekarstwem jest rezygnacja. Muszę poczekać. W końcu natarcie jakimś cudem mija, trybiki się uspokajają, sekundnik łagodnieje. Nic już nie słychać: tykanie na powrót zlało się z ogólną ciszą domu, zatopiło w niewyczuwalnym szmerze wszystkich przedmiotów. 

To samo dzieje się z tym starym jak świat okrzykiem o śmierci, który zawsze rozbrzmiewa na jakiejś rumuńskiej ulicy, ale który słyszy się jedynie w pewnych momentach. Rok w rok obija się zwykłemu człowiekowi o uszy, człowiekowi, który jest obojętny, który się spieszy i którego zajmuje coś innego, ten okrzyk rok w rok wznosi się i rozlega echem po wszystkich drogach – i nikt go nie słyszy. Aż pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, nagle wyłamuje się spod przykrywającej go warstwy ciszy i zaczyna dobiegać z każdej kryjówki, spod każdego kamienia.

Ni stąd, ni zowąd? Cóż, niezupełnie. Wymaga to czasu znużenia, rozstrojonych nerwów, czasu napiętego oczekiwania, czasu zniechęcenia. Wtedy znów można usłyszeć te głosy, dotąd puszczane mimo uszu. 

*

W Snagovie, na placu budowy, na rusztowaniach, wśród robotników, między belkami, kamieniami i betonem, problemy nie istnieją. Zaczynają się, gdy wracam do miasta.

Coś się wydarzyło w ostatnich miesiącach. Pękł jakiś niewidzialny mechanizm pozwalający ludziom iść dalej. Widzę tylko wyczerpanych ludzi, spotykam jedynie ludzi, którzy się poddali. Rewolucja miała przyjść i nie przyszła. Epizod w obu Uioarach był tylko krótkim wybuchem, drobnym płomieniem. 

Mówiono: „Tu wszystko się skończy – stąd wszystko się zaczyna”. Nic się jednak nie skończyło, nic się nie zaczęło.

Dzień Świętego Jerzego dawno minął. Przewidywane przez Pârleę szubienice nie stanęły. Wszystkie wyznaczone dni nadeszły i minęły, wszystkie terminy wygasły.

Coś należy zrobić dla tych nerwów u kresu wytrzymałości, trzeba otworzyć nowe okna dla tych dusznych oczekiwań.

Kilku chłopców na rogu ulicy krzyczy „Śmierć Żydom!”. To na ten moment wystarczy.

*

Wyjątkowo trudno śledzić dzień po dniu stopniowe nasilanie się wrogości. Nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś otoczony ze wszystkich stron, i nie masz pojęcia, kiedy ani jak się to stało. Drobne, rozproszone zdarzenia, gesty pozbawione większej wagi, niewinne pogróżki bez pokrycia. Dziś utarczka w tramwaju, jutro artykuł w gazecie, pojutrze wybita szyba. Wszystkie te rzeczy wydają się zwyczajne, niepowiązane, błahe. Potem, jednego ranka, czujesz, że nie masz czym oddychać.

Jeszcze trudniejsze do zrozumienia jest to, że nikt, zupełnie nikt, kto jest w to wszystko zamieszany, nie ponosi żadnej winy.

*

Straszny moment w pracowni. Pokłóciłem się z Dronțu. Sprzeczaliśmy się – nie pierwszy raz, bo on jest typem człowieka, który mówi prosto z mostu, a ja też nie zwykłem owijać w bawełnę. Zazwyczaj kończy się szybko – moim i jego przekleństwem – po czym podajemy sobie rękę na zgodę.

Nie wiem, od czego zaczęło się tym razem. Poszło chyba o buteleczkę atramentu, którą gdzieś schowałem i której Marin koniecznie potrzebował. Poszturchaliśmy się trochę, w żartach, rzecz jasna, nieco na siebie pokrzyczeliśmy i ni stąd, ni zowąd staliśmy naprzeciw siebie, buzując z wściekłości. W oczach Marina było coś, czego nie rozpoznawałem. Przez chwilę, przez ułamek sekundy, myślałem, że to tylko żart i że Dronțu zaraz parsknie śmiechem. Chciałem wyciągnąć do niego rękę, na szczęście jednak nie miałem czasu wykonać choćby najmniejszego gestu, bo już wybuchnął:

– Nie zachowuj się jak Żyd! Ja jestem z Oltenii. Daruj sobie ze mną te żydowskie gadki.

Zbladłem. Nie mogłem nic zrobić: wszystko, co było między nami – wspomnienia, przyjaźń, nasza zawodowa znajomość – legło raptem w gruzach. Poczułem dotkliwie, że ten człowiek przede mną jest mi całkowicie obcy. Stał się tak odległy, nieznajomy i nieprzystępny, że odpowiadanie na jego słowa wydało mi się równie szalone jak próba rozmowy z kamieniem.

Powinno mi być smutno. Sam się dziwię, że tak nie jest. Jakbym został postrzelony w ramię i teraz czekał na ból, który jednak nie przychodzi.

Mam wrażenie, że nazwisko Marina Dronțu należy do kogoś obcego. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że można zapomnieć kogoś tak głęboko, tak nagle, całkowicie.

Spałem dobrze, bez snów. Pracowałem cały dzień.

*

Do Snagova przyjechała Marjorie. Byłem na rusztowaniach i gdy dostrzegłem ją z daleka, ubraną na biało, doznałem wstrząsu, jakbym zobaczył podobiznę Marjorie Dunton sprzed lat, w Uioarze. Zaprosiłem ją do siebie, około stu metrów od placu budowy, blisko jeziora. Dopiero teraz dociera do mnie, jak bardzo ten pokój przypominał naszą kwaterę z dawnych czasów. Marjorie pojawiła się z własnej inicjatywy.

– To, co się wczoraj wydarzyło, było okropne. Marin o wszystkim mi opowiedział. To absurdalne. Dwaj poważni ludzie, tacy jak wy… Musisz go zrozumieć. Chwila zdenerwowania, nieuwagi. Nie zrywa się dziesięcioletniej przyjaźni z takiego powodu. Rozumiesz, prawda? Powiedz, że rozumiesz!

– Droga Marjorie, rozumiem. Zrozumiałem od razu.

– Pogodzicie się, prawda? Wzruszyłem ramionami.

– Jasne, na litość boską, przecież nie jesteśmy dziećmi.

Wieczór na jeziorze, z Marjorie i Marinem. Przez większość czasu czuliśmy się niezręcznie. Uścisnęliśmy sobie dłonie bez żadnych wyjaśnień. Tak jest prościej.

Ze środka jeziora rozciągał się piękny widok na dom Blidaru. Proste linie budynku wyłaniały się z ciemności. Rusztowania, wózki załadowane wapnem, stosy kamieni pogrążyły się w cieniu. Widok tego domu mnie uspokaja. Chciałbym odwlekać jego ukończenie jak najdłużej.

Milczenie stawało się coraz bardziej krępujące i Marjorie to wyczuła. Poprosiła Marina, by powiosłował do brzegu.

– Jestem zmęczona, chłopcy. Dalej, przenieście mnie. Pamiętacie? Tak jak w Uioarze.

Czy pamiętamy?… Podniosłem ją do „Chodź, opowiem ci bajeczkę”, a Marjorie, przypominając sobie tamtą chwilę z dawno minionego wrześniowego dnia, zdjęła kapelusz i machając nim niby flagą, zaczęła śpiewać jak wtedy:

It’s a long way to Tipperary,
It’s a long way to go…

Doskonale rozumiałem, że jej wysiłki były jedynie próbą przywołania dawnych wspomnień, nie przeszkodziło mi to jednak poczuć ówczesnych emocji.

Gdy odprowadzałem ich do autobusu, Dronțu odezwał się do mnie z pewną ociężałością, z jakimś znużeniem w głosie i ze smutkiem, który wiele mi zrekompensował:

– Życie to wredna świnia. Każe nam robić masę świństw, nie pytając nas o zdanie. Świnia, mówię ci. Nikogo nie można winić.

Rzeczywiście, nikt nie ponosi winy. Do tego miejsca właśnie wszyscy prędzej czy później dochodzimy. Doskonale o tym wiem – z przeszłości, z głębokiego poczucia, że wszelki wysiłek jest bezużyteczny, doskonale wiem, że sprawy nie mogą potoczyć się inaczej…

Michail Sebastian Od dwóch tysięcy lat
tłumaczenie: Dominik Małecki
Książkowe Klimaty, 2020



Odsyłamy do lektury recenzji Od dwóch tysięcy lat
opublikowanej w kwartalniku „Wizje”