O dziele CZESŁAWA MIŁOSZA
Głosy z lat 1937-2000

O dziele CZESŁAWA MIŁOSZA
Głosy z lat 1937-2000*

JÓZEF CZECHOWICZ:

Schodzi uczeń marzenia na północne kraje,
ogniem błyszczy jak Cyrus, morduje pokrzywy,
przewiązał gałąź wiśni i chce wody żywej
szukać w jeziorze. O wy, ziemskie ciernie,
cóż znajdę w tej przepaści, która łez nie daje,
na połamanych polach, w lodowej cysternie?

Tom poezji to tylko łuna po walce. Trudno jest odgadnąć z łun, jak toczył się bój. Od wierszy do pamiętników tak przejmujących jak te, co zostały po Brzozowskim czy Amielu albo Kierkegaardzie, droga niedaleka. I nawet to, że tu i tam, w wyznaniach i w liryce wiele uzupełniać sobie trzeba, odgadywać, kluczyć, czytając między wierszami, nawet to upodabnia dwa rodzaje konfesji.

Trzy zimy Czesława Miłosza wstrząsają swoim charakterem. Jest to bowiem łuna już nie po walce, ale po rzezi. Jakże nie pasują do tej poezji określenia: neoklasycyzm, parnasizm, krążące po kołach literackich War­szawy. Parnasizm, neoklasycyzm! Co za pomyłka! Poeta na wskroś ro­mantyczny, związany z Mickiewiczem i Dantem nie tylko podobnym sto­sunkiem do harmonii poetyckich, ale i aurą wewnętrzną, poeta bardziej chrześcijański, niż sam to podejrzewa (choć może po protestancku, nie po katolicku), określony został na podstawie kilku fragmentów, czy rekwizy­tów tak nietrafnie i nieprawdziwie.

Gdzież jest miejsce dla ciebie w tym wieku zamętu

książko mądra, spokojna, stopie elementów

połączonych na wieki spojrzeniem artysty…

Przepaścista różnica, która dzieli poezje Miłosza od wszystkiego, co się dzieje w młodej liryce polskiej, wynika z jego postawy intelektualnej wobec dwóch światów: dotykalnego i niewidzialnego. Bój wielki stoczo­ny o prawdziwość tych kategorii zrodził wiersze Trzech zim. Poeta jest smutny, przejrzały, gorzki i pełen zrozumienia ciężaru świata, jego chło­du, grozy i okrucieństwa. Istnienie ukazuje mu się w kształcie zim wcze­snych a srogich. Wiadomo, że ziemia wabi pięknymi barwami i głosami, ale czymże jest to wszystko na szalach ważących sens istnienia?

Ty, Boże, miłościw mnie bądź,
od ust ziemi chciwych odłącz mnie,
od pieśni jej nieprawdziwych wybaw mnie.

Poezja to pełna pytań nasyconych goryczą, a gorycz ta sama już za od­powiedź starczy. Poezja to okiełznana, w której najgłębsze okrzyki nie pa­dają, choć wibrują niewcielone, niespełnione, bardzo blisko. Kto umie wyczuć je – wyczuje.

Na przemian krążą, jak w jakimś systemacie udręczeń ciche, przejmu­jące słowa i obrazy świata z akcentami ostatecznego smutku. A wskutek artystycznej wstrzemięźliwości poety wszystko to ma ton niemal spokoj­ny, na pozór niemal beznamiętny. Może ów pozór zmylił tych, co nazwa­li go neoklasykiem?

Powiedziano ongiś, że gdyby nie było Boga, należałoby go wymyślić. To prawda. Dla poetów nie ma innej drogi, jak tworzenie przed Bogiem. Jeśli się nie pisze tak, jakby się było z Nim sam na sam, nie ma po co pi­sać. Zabawką czczą jest pisanie inne. Zabawką tym straszliwszą, że odzy­wałaby się w pustce.

Integralny pesymizm Miłosza, płynący nie z rozczarowań wieku i do­świadczeń, jak u innych poetów, ale dany mu jako baza pojmowania wszystkiego, istniejący a priori, doprowadza go do ostatniej krawędzi – może właśnie dlatego, że jest równie intelektualny, jak biologiczny. Za krawędzią zostaje już tylko jedno: samounicestwienie.

Wszystko, co z twojej głębi może być poczęte, nim granicę narodzin przejdzie, martwe jest. Wszystko, czego dotykasz w nocy fundamentach, sypie się jak igliwia jesiennego deszcz.

Trzy zimy – wiersze ludzkie przez źródło udręki i nieludzkie przez pa­stwienie się nad samym sobą, przez rozdzieranie liryzmem ran, które dłoń własna ostatnim wysiłkiem zwiera. Poeta wstrzymuje się od krzyku bole­ści, z dumy, a może nawet z pychy, aby zbyt ludzkim nie być.

1937

LUDWIK FRYDE:

Ten poeta nie rozjątrza się, nie zgrywa na tle efektownych dekoracji, nie wybucha grzmiącą retoryką; w słowach jego jest twarda surowość i wstydli­wa oszczędność. Gdy czytamy takie wiersze, jak Hymn lub Śpiew, gdy za­trzymuje naszą uwagę bolesna ironia Kołysanki, wyczuwamy opanowaną wolę, męską wolę spojrzenia w oczy przeznaczeniu i wydźwignięcia się z dna zanarchizowanych uczuć. Z niezachwianą pewnością przekreśla Mi­łosz współczesną rzeczywistość i równocześnie wyrzeka się łatwego kata­strofizmu; w sobie samym znajduje źródło siły; wyodrębnione, niczym nie skrępowane „ja” stanowi dlań jedyną rzeczywistość; sztuka, twórczość arty­styczna to (obok modlitwy) jedyna może prawdziwa forma istnienia.

„Uczniem marzenia” nazwał Miłosza Józef Czechowicz. Z siebie same­go, z wyobraźni, budującej z różnorodnego materiału fantastyczne wizje, wysnuwa poeta swe dzieło. Jego obrazy poetyckie, oderwane od realności, wybiegające w krainę czystej fikcji, absolutnie nieprzetłumaczalne na język praktyki życiowej, mają charakter na wskroś statyczny. Ich niematerialna wyrazistość jest w tej nieruchomej, uroczystej statyczności jak gdyby kla­syczna. Podkreśla ten klasycyzm charakterystyczny metr trzynasto- lub jede­nastozgłoskowy i powolny, harmonijny tok zdań, w przedziwny sposób łą­czący się z ich pozarozumową, wizyjną zawartością.

A przecież mimo klasycznej formy z poezji Miłosza przebija niepokój; niepokój przemijania w czasie pustym i złym; niepokój osamotnienia, na które nie ma lekarstwa nawet w miłości; niepokój religijny, dręczący duszę nieprzeniknioną tajemniczością życia i śmierci.

1937

KAZIMIERZ WYKA:

Głębokie umiłowanie świata bez względu na to, co on niesie, wspólist­niejące z świadomością okrutnej znikomości rzeczy ziemskich. Słowa, że „wszystko jest z ziemi poczęte, wszystko powróci do niej”, wyrażają zarów­no najbardziej ekstatyczną pochwałę ziemskości, jak stwierdzenie nieodpar­te, że to właśnie oznacza nieuchronną znikomość.

Tu przejście do religijności. Marzenie o wierze, która, niczym eschatolo­gia poety, zmieniając rzeczy doczesne w „płyn cierpki pełen skrytych ja­dów”, z popiołów doczesności mogłaby wydobyć rzeczy wieczne. Lecz do tej zgody nie dochodzi. Wiemy sobie, zapamiętuje poeta z religijności tylko grozę, tylko „światło potępienia”. Sploty i przeciwieństwa tym bardziej zdu­miewające, że nigdy skazą nie poznaczą artyzmu.

Ta antytetyczność liryki Miłosza sprawia, że jego klasycyzm to zarówno granica opanowania uczuć, jak i durna patetyczna rodząca się z przezwycię­żeń całkowitych, duma świadoma, na jakich sprzecznościach przychodzi jej budować.

1937

STEFAN NAPIERSKI [MAREK EIGER]:

Wielkiego skoku dokonał Miłosz w ciągu trzech lat – a tytuł tomu ni­niejszego jest niewątpliwie aluzją do tego okresu twórczej pracy – jakie dzielą tę książkę od poprzedniego zbioru, którym debiutował. Powitałem wówczas wschodzący talent, wiążąc z nim duże nadzieje; dzisiaj nie zawa­ham się stwierdzić, iż wśród swego pokolenia zajął już miejsce czołowe. Co więcej, ulegam wrażeniu, iż w ostatnim dziesięcioleciu nie słyszano w poe­zji polskiej tonacji o tak pełnym, samoistnym i przejmującym brzmieniu; Miłosz wydaje się reprezentacyjnym poetą swej generacji, tak jak Tuwim był nim w odniesieniu do generacji poprzedniej. Nie dlatego, iżby był bezbłędny lub w tym stopniu oryginalny, o jakim roją ludzie, przywykli myśleć poza kategoriami kultury: bynajmniej nie wyskakuje nagi, jak z głowy Zeusa bóstwo. Przeciwnie, jest to poeta trud­ny i oporny, mogący budzić wiele zastrzeżeń; jest nie tylko zawiły (na po­zór) w swych złożach psychicznych, lecz ponadto zdeterminowany mnóst­wem splątanych filiacji artystycznych. Wszakże stwierdzić trzeba, że na tle swych rówieśnych – a mam tu na myśli wszystkich tych, którzy przekro­czyli dwudziestkę, a nie dotarli do trzydziestki – jest zjawiskiem nie tyl­ko całkowicie odrębnym, lecz i na wskroś, nieodwołalnie jak gdyby samot­nym: i właśnie to udziela mu gorzkiego lauru przywódcy. Stoi poza szko­łami stylistycznymi swoich czasów, poza walką o sposoby i chwyty tech­niczne, poza dziarską, pełną obustronnej fanfaronady i chełpliwego załgania – polemiką, jaka to aparatura formalna mniej jest zwietrzała i bardziej adekwatna współczesnej wrażliwości. Przejął niezawodnie wiele, lecz nie drogą intelektualnej spekulacji, i jeśli gatunek jego dzisiejszego pisarstwa jest alembikiem, w którym osiadło sporo chemicznych soli, jeśli w tej po­etyckiej chemii bulgocą płyny cudze (a mam na myśli zwłaszcza francu­skich symbolistów), to Miłosz wchłonął je jak gdyby mimowiednie, całą skórą, porami swej nienasyconej biologii, jak się połyka na ślepo alkohol lub rosę. Wszystko, czego dotknie, przerabia na soki własne; jest w sobie samym uwięziony bez ratunku, sobą jeno straszliwie oczarowany; to mało komu z artystów jest dostępne, prawie nikomu. Dziś już wobec niego, który zaczyna górować, podnoszą się głosy sprzeciwu; jeśli utrzyma linię swego fatalizmu, zdarzyć się może, że niezadługo rozlegnie się cały chór protestów. Taki poeta bowiem w niewinnej swej bezwiedzy sprawdza wszystkich innych. Niebezpieczna to, okrutna, powiedziałbym, niewinność, ta właśnie, o którą Jacques Rivière posądzał Artura Rimbaud. Jest to jasnowidzenie dzieciucha, któremu nie wystarcza świat widzialny, ta cała upajająca rze­czywistość pozorów, z której rodzą się godne potężnych mitów halucyna­cje. Wielkie rojenia pychy młodego zdobywcy, „podróżnika świata” i „ucz­nia marzenia”, który podeptał wszystko to, co mu przekazała tradycja i, po­czuwszy się wolny, jak kosmokrator, i jak on samotny, sądzić poczyna ży­we i umarłe. W podobnej sztuce całe istnienie jest stawką, o którą idzie ta gorzka, zacięta, bezpardonowa, ziemska i nadświatowa zarazem gra. Tutaj wszystkie wierzenia i wszystkie złudzenia jednako wystawia się na próbę i, jeśli niezgodne z pulsowaniem drapieżnej krwi, odrzuca wzgardliwie na śmietnik stuleci, dołącza do spiętrzonej góry odpadków i gruzów. Ten, kto się wdał w taką waśń, pragnie osiągnąć nagrodę najwyższą, po prostu za­pragnął wielkości. Jest to bezpośredni spór ze światem, przybrany w szatę symboliczną, w szyfr, w znaki trudne lub niemożliwe do całkowitego od­czytania; to zmaganie się oburącz, dotykalne jak napięte mięśnie ramion, odwieczna, wciąż się ponawiająca, jakubowa walka. Jeśli gdzie, to tu, nie uciekając się do frazesu, stwierdzić wolno istnienie poezji metafizycznego niepokoju, trwogi kosmicznej, której nic nie ukołysze. Smolistość, korzenność, roślinność, animalność poezji tej, jej dna sięgająca biologiczna siła zawiera zarazem w sobie głód pożerającego nienasycenia. Jest to witalność tak chłonna, że dla jej nasycenia nie starczy jej cały świat, jak to było u Rimbauda, jak bywa zawsze u barbarzyńców, a także u proroków. To je­den z powodów, dla których twórczość Miłosza wydaje się w równej mie­rze zamknięciem pewnego historycznego okresu, całkowitym jego wyczer­paniem, jak także dalekich możliwości – prekursorstwem […]. Wydaje się, że Miłosz, tak młody przecie artysta, po licznych błądzeniach, bole­snych i zachwycających, stanął u tego widmowego punktu, od którego roz­począł ziemskie wędrowanie: u skraju „morza nicości”; a brzeg ten jest jakby na nowo progiem wiary. Jeśli nie w człowieka jeszcze, to w zjawy artyzmu.

Jest bowiem Miłosz lirykiem nawiedzonym, by nie rzec opętanym, a twórczość jego przypomina egzorcyzmy, dokonywane nad samym sobą. Nad własną jaźnią sprawuje symboliczne sądy, a wszystkie siedem grze­chów głównych, których dopatrzyć się można w tych wyobrażeniowo wy­bujałych, zawsze niepokojących, niekiedy wspaniałych wierszach, sprowa­dzić się dadzą do jednego grzechu: słabości. Poezja dla Miłosza nie jest bo­wiem tylko kunsztowną i wielopiętrową budowlą, której kondygnacje wznosi z zachwytem, rygorem i trudem, jak szczeble jakubowej drabiny, lecz – podobnie jak dla Rimbauda i Apollinaire’a – nowym jak gdyby organem poznawczym. Coraz to zmienia rytmikę w traf­nych i kunsztownych interwałach, jakby każdy wiersz jego był żywym organizmem, który przytłacza nadmiar i oto zaczerpnąć trzeba oddechu; umiłował ziemskość ponad wszystko jakąś zapamiętałą, desperacką mi­łością straceńca, wiedząc o jej znikomości, która raz po raz prześwieca mu między palcami, jak blask straszliwy; zaprzysiągł się w służbę docze­sności, klasyczny heretyk, przeczuwając, że ona to właśnie naładowana jest, jak skondensowany piorun, który nagle wybucha całą grozą i łagod­nością zaświata.

Wiersze jego w wielkiej magii poetyckiej i w olśniewającej piękno­ści wywijają się wszystkie niemal z ojczystego mickiewiczowskiego krajobrazu – pejzażu jezior białoruskich, cerkwi, na poły pogańskiej puszczy i legendarnych stepów myśliwców – i z najwyższym trudem poprzez splątanie ekspresji dźwigają się ku mitowi, który przed pokusą i patosem zagłady ocalić ma i utrwalić ten przyrodzony „kraj lat dziecin­nych”, ten rodzimy krajobraz duszy […]. Gdyż liryk ten o świetnej sa­mowiedzy rzemiosła, aparaturę wersyfikacji kształtuje zarazem jak gdy­by pod przymusem, pod ciśnieniem instynktu, o którym nie wie nic, za­truty jest snem bachicznym, jak ciężkim chmielem, jego członki ocięża­le wykonują ruchy ludzi śpiących, którzy przez sen gadają. Dlatego po­ezja jest dlań aktem pokuty, pokuty tych, których znamionuje straszliwa, zbójecka niewinność ludzi, którym nie było dane pożywać z drzewa wiadomości złego i dobrego – którzy, słowem, zawahali się u progu tej cywilizacji, co wywodzi się z chrztu. Cywilizacja ta pozwala nam prze­trwać, mimo wszystko. Miłosz wstrzymał się w pół drogi i dał się pod­ciągnąć nieobjętym horyzontom halucynacji, które tak silnym jak on ta­lentom pozwalają niekiedy tworzyć arcydzieła. I oto tego klasyka, uwi­kłanego w fantasmagorie, nie przestaje pożerać olbrzymia tęsknota za oczyszczeniem.

1938

JULIAN TUWIM:

Dawno nie czytałem tak porywająco pięknych wierszy, jak Poema na­iwne Miłosza. Już w Polsce wiedziałem, jaki to samorodny i przedziwny poeta. Ale jego nowe wiersze przyprawiły mnie o jakiś miłosny i wiosen­ny zawrót głowy. Nie władam zupełnie tajnym językiem, jakim o wier­szach piszą krytycy i recenzenci (sens tej uczonej wiary trudniej zrozu­mieć niż utwory, które „objaśniają”), więc najprostszymi słowami okre­ślam swój stosunek do cyklu Poema naiwne: oczarowanie, zakochanie, febra poetyckiego wzruszenia. Ile w tym wiedzy i mądrości lirycznej! Mi­łosz, mam wrażenie, jest naczelnym poetą dzisiejszej Polski.

1945

KAZIMIERZ WYKA:

Miłosz jest jednym z tych kilku zaledwie współczesnych poetów pol­skich, którzy posiadają swój własny, rozpoznawalny w każdym urywku styl. Styl, który wciąż się kształtuje, wciąż fermentuje i daleki jest od roz­wiązań sztywnych i powtarzanych niczym własne echo. Osiągając zdoby­cze absolutnie doskonałe, porzuca je wciąż, by szukać doskonałości no­wych. Płaci za to cenę błądzeń, cenę potknięć. Poezja jego przedziera się wciąż przez przeszkody, które już raz przezwyciężyła. Piętrzy je przed so­bą i próbuje własnej sprawności. Nie jest łatwa dla poety przede wszyst­kim i dlatego nawet jej sprzeczności oczyszczają i uczą.

Sprawiają wreszcie to, że jest to poezja, która nie znosi miar łagod­nych, okolicznościowych czy pozostających u jej powierzchni, lśniącej blaskami najbardziej autentycznego piękna. Wymaga surowego klimatu i na pewno tak go zniesie, jak zniosła próbę wojny. Bo przy wszystkich błądzeniach obecny zakres twórczości Miłosza o ileż jest bogatszy od te­go, z jakim wkraczał on w lata wojny. Jest bogatszy i pozostaje nadal re­prezentacyjny zarówno w tym, co odrzucił: próba k a t a s t r o f i z m u, jak w tym, czego szuka: ś w i a t o b i e k t y w n i e p i ę k n y i o b i e k t y w n i e p r a w- d z i w y.

Nadal reprezentacyjny, lecz jako artysta bardziej samotny niż przed wojną. Wyrósł nad głowy swoich rówieśników i rywali poetyckich. Stoi przed nim trud, już nie tylko na miarę jego pokolenia, któremu dotąd spro­stał jako artysta, łamał się i walczył jako człowiek ustalający swoje miej­sce w rzeczywistości. Trud na miarę poezji, która nie przemija, gdy prze­miną jej czasy.

1946

JERZY STEMPOWSKI:

Ostatni numer „Kultury” otrzymałem i bardzo go chwalę. Uważam to za wielkie osiągnięcie redaktorskie z Pańskiej strony, że zyskał Pan od ra­zu współpracę Miłosza, po którym się wiele spodziewam. W Miłoszu wi­dzę najlepszego pisarza polskiego jego pokolenia, a jego Traktat moralny, drukowany przed laty w „Twórczości”, wydaje mi się wciąż najlepszym utworem powojennego pięciolecia. Mam nadzieję, że wystąpienie Miło­sza i on sam zostaną dobrze przyjęte przez całą emigrację, która powoli i późno zaczyna się leczyć ze swej histerii pierwszego okresu.

1951

Leży przede mną ogłoszony przez Miłosza w 1948 Traktat moralny. Kiedy w tym czasie otrzymałem go z Warszawy, nie miałem wątpliwości, że mam przed sobą najwybitniejszy utwór polski napisany po 1939. Z bie­giem lat sąd ten utwierdził się we mnie i umotywował. Miłosz jest nie tyl­ko ogromnym talentem, ale także poetą o wielkiej dyscyplinie, o klasycz­nym zmyśle proporcji, znającym wszystkie arkana swej sztuki, jej wzory i jej uprawnienia. Jeżeli ktoś zechce się dowiedzieć, jak pisarze polscy – w latach gdy ciążyło na nich całe brzemię nacisku jednej i obojętności drugiej połowy świata – opierali się nadchodzącemu zmrokowi i samot­ności, jak-odnajdywali w sobie najskrytsze siły oporu, znajdzie do tego klucz w Traktacie moralnym. Ten przejmujący dokument, mimo różnych nowości formalnych, leży w najlepszej tradycji naszej poezji romantycz­nej, wnosząc do niej jednocześnie czynnik nowy: czuć w nim oddech wal­ki wręcz, jakiego nie mają pisma emigrantów, którzy przeżywali te czasy z daleka. Piękny, bezpośredni ton jego poematu, pouczający i przyjaciel­ski zarazem, lecz zachowujący dla siebie sekret sztuki, jest też stamtąd, z obrębu zmagań. Do tego tonu uprawnieni są tylko ci, którzy tam byli. Już te same właściwości rozstrzygają o tym, że Traktatu moralnego nie będzie mogła przemilczeć żadna przyszła historia literatury. O bardzo nie­wielu tylko utworach literackich można to z góry powiedzieć.

1952

WITOLD GOMBROWICZ:

Skończyłem książkę Miłosza. Niezmiernie pouczająca i pobudzająca lektura dla nas wszystkich, dla literatów polskich – także wstrząsająca. Bez przerwy prawie myślę o tym, gdy jestem sam, i coraz mniej mnie interesuje Miłosz-obrońca zachodniej cywilizacji, a coraz bardziej Miłosz-przeciwnik i rywal Zachodu. Tam, gdzie on usiłuje być odmienny od zachodnich pisarzy, jest dla mnie najważniejszy. Wyczuwam w nim to samo, co we mnie tkwi, to jest niechęć i lekceważenie w stosunku do nich, zmieszane z gorzką bezsilnością. Ze­stawienie Miłosza z Claudelem, na przykład, albo z Cocteau, albo nawet z Valérym, dziwne nasuwa wnioski. Oto zdawałoby się, że pisarz polski, ten kolega Andrzejewskiego i Gałczyńskiego, bywalec Ziemiańskiej, dys­ponuje większym zasobem realizmu i bardziej jest „nowoczesny” i, w do­datku, bardziej swobodny duchowo, bardziej otwarty na rzeczywistość i bardziej wobec niej lojalny; a dalej odnosi się wrażenie, że jest może bar­dziej jeszcze samotny; a dalej, że odrzucił resztki tych złudzeń, jakich cze­piają się jeszcze zachodni wieszczowie (gdyż Valéry, choć całkowicie wy­prany z iluzji, nie przestał jednak być człowiekiem związanym z pewnym środowiskiem i z pewnym ładem społecznym – a Miłosz jest zupełnie wysadzony z siodła). Więc można by sądzić, że owa zbrutalizowana kultu­ra dostarcza – i nie byle jakich – przewag. Lecz to wszystko jak gdyby niedoprowadzone do końca, niedopowiedziane, nieskonsolidowane i brak nam może tego ostatecznego uświadomienia, które by nadało pełną odręb­ność i siłę naszej prawdzie. Brak nam klucza do naszej zagadki. Jak drażni niejasność naszego stosunku do Zachodu! Polak, konfron­tujący się ze światem wschodnim, jest Polakiem określonym i z góry wia­domym. Polak, zwrócony twarzą na Zachód, ma mętne oblicze, pełne nie­jasnych gniewów, niedowierzania, tajemniczych zadrażnień […].

Środa

Miłosz jest pierwszorzędną siłą. To pisarz o jasno określonym zada­niu, powołany do przyspieszenia naszego tempa, abyśmy nadążyli epoce – i o wspaniałym talencie, znakomicie przystosowany do wypełnienia tych przeznaczeń swoich. Posiada on coś na wagę złota, co nazwałbym „wolą rzeczywistości”, a zarazem wyczucie punktów drastycznych nasze­go kryzysu. Należy do nielicznych, których słowa mają znaczenie (jedy­nie co może go zgubić, to pośpiech).

Ale pisarz ten przetworzył się obecnie w speca od Kraju, a zatem i od ko­munizmu. Tak jak rozróżniłem Miłosza Wschodniego i Zachodniego, tak też może należałoby zrobić rozróżnienie między Miłoszem, pisarzem „absolut­nym”, a Miłoszem, pisarzem obecnego tylko momentu dziejowego. I wła­śnie Miłosz Zachodni (to jest ten, który w imię Zachodu osądza Wschód) jest Miłoszem mniejszego kalibru i bardziej doraźnym. Miłoszowi Zachodniemu można postawić szereg zarzutów, które dotyczą właściwie całego tego odła­mu literatury dzisiejszej, żyjącej jednym tylko problemem: komunizm […j.

Czwartek

On, Miłosz, podobnie jak oni wszyscy (literaci pewnej szkoły, wycho­wani na „społecznej” problematyce), doświadcza zmagań, udręczeń, wąt­pliwości, które były zupełnie nieznane dawniejszym pisarzom.

Rabelais nie miał pojęcia o tym, czy jest „historyczny”, czy „ponad-histo­ryczny”. Nie zamierzał uprawiać „pisarstwa absolutnego” ani hołdować „czy­stej sztuce”, ani też – na odwrót – wypowiadać swojej epoki, w ogóle nic nie zamierzał, ponieważ pisał, jak dziecko załatwia się pod krzakiem, aby so­bie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało; zwalczał, co stawało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy – własnej i cudzej – pisał, co mu podchodziło pod pióro.

Niemniej Rabelais wypowiedział swoją epokę i przeczuł epokę nad­chodzącą i, w dodatku, stworzył nieprzemijającą i najczystszą sztukę – a stało się to, ponieważ wypowiadając siebie z najpełniejszą swobodą, wypowiadał zarazem wieczną istotę swej ludzkości i siebie, jako syna swojego czasu, i siebie, jako zarzewie nadchodzącego czasu.

Ale dzisiaj Miłosz (i nie on jeden) przykłada palec do czoła i medytu­je: jak i o czym mam pisać? Gdzie jest moje miejsce? Jakie są moje obo­wiązki? Mamże zanurzyć się w historii? A może szukać „drugiego brze­gu”? Kim mam być? Co mam robić? Nieboszczyk Żeromski, bodaj, miał zwyczaj odpowiadać w takich razach: pisz, co ci serce dyktuje – i oto ra­da, która najbardziej mi trafia do przekonania.

Kiedyż położymy kres tyranii chochołów abstrakcji, aby ujrzeć na no­wo świat konkretny? Potęga tych wyfilozofowanych antynomii jest tak wielka, iż Miłosz zupełnie zapomina, z kim rozmawia, i podsuwa mi rolę obrońcy „czystej sztuki”, rolę nieomal estety. Cóż mam z tym wspólnego? Jeśli przeciwstawiam się schematom, grożącym literaturze nazbyt aktual­nej, to wcale nie po to, aby narzucać inny schemat. Ja nie opowiadam się za sztuką wieczną ani czystą, mówię jedynie Miłoszowi, że trzeba uwa­żać, aby życie nie przetworzyło się nam pod piórem w politykę – albo w filozofię, albo w estetykę. Nie domagam się ani sztuki stosowanej, ani czystej – domagam się swobody, domagam się twórczości „naturalnej”, takiej, która jest niepremedytowanym urzeczywistnianiem się człowieka.

Lecz on mówi: – Lękam się… i lękam się tego, że gdy oddalę się od Historii (to znaczy od truizmów doby obecnej), będę samotny. Na co ja powiem: – Ten lęk jest nieprzyzwoity i, co gorzej, urojony. Nieprzyzwo­ity, gdyż jest, zaiste, rezygnacją nie tylko z wybitności, ale i z własnej prawdy, jest rezygnacją z jedynego – chyba – heroizmu, który stanowi dumę, siłę, żywotność literatury. Ten, kto się boi ludzkiej wzgardy i osa­motnienia wśród ludzi, niech milczy. Ale lęk ten jest także urojony – al­bowiem popularność, którą zdobywa się na służbie czytelnika i prądów epoki, oznacza jedynie duże nakłady – i nic, nic więcej, a tylko ten, kto zdołał wyodrębnić się z ludzi i zaistnieć jako człowiek osobny, a dopiero potem zdobywa sobie dwóch, trzech, dziesięciu wyznawców, braci, ten tylko wydobył się z samotności w granicach sztuce dozwolonych. I mówi (wciąż we władzy tej wyrozumowanej wizji, która w nim tak kłóci się z najcenniejszymi właściwościami jego osoby): – My, Polacy, możemy dziś z góry i śmiało przemawiać do Zachodu „dlatego po prostu (tu cytuję dosłownie), że nasz kraj jest terenem przemian najważniejszych, jakie mogą się zdarzyć, i że w tych przemianach jest «śpiew przyszłości», który wzniesie się, kiedy runie panowanie Moskwy nad narodami”. Na to odpowiedziałbym ra­dą, aby tę myśl przyłożył do Bułgarii albo Chin, które także są przecież w owej historycznej awangardzie. Nie, Miłoszu: żadna historia nie zastąpi ci osobistej świadomości, dojrzałości, głębi, nic nie rozgrzeszy cię z ciebie samego. Jeże­li jesteś osobiście ważny, to choćbyś zamieszkiwał w najbardziej konserwa­tywnym punkcie globu, świadectwo twoje o życiu będzie ważne; ale żaden hi­storyczny magiel nie wyciśnie słów ważnych z ludzi niedojrzałych.

Więc to wszystko staje się trudne, wątpliwe, ciemne, zagmatwane pod najazdem skomplikowanej sofistyki naszych czasów; ale odzyskuje kry­staliczną jasność swoją, gdy pojmiemy, że dziś nie mówimy, nie piszemy w jakiś nowy i szczególny sposób, ale tak właśnie, jak to się działo od po­czątku świata. I żadne koncepcje nie zastąpią przykładu wielkich mi­strzów, żadna filozofia nie zastąpi literaturze jej drzewa genealogicznego, obfitego w nazwiska, które napełniają dumą. Nie ma wyboru: można tyl­ko tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale. Dziedzictwo tej wielkiej rasy, które nam zostało przekazane, jest jedynym prawem, które nami rządzi. Lecz ja tutaj nie polemizuję z Miłoszem, który jest rasowym koniem – polemizuję tylko z jego chomątem, z tym wozem wypełnionym skrupułami, które mu przeszłość jego doczepiła.

1953

THOMAS MERTON:

Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że Pańską książkę uważam za jedną z najinteligentniejszych i najbardziej pobudzających, jakiej przeczyta­nie szczęśliwie mi się przytrafiło pierwszy raz od bardzo długiego czasu. To ważna książka, która sprawia, że większość innych książek na temat obecnej sytuacji człowieka wydaje się skrajnie niemądra. Uważam ją za szczególnie ważną dla siebie, w mojej sytuacji mnicha, kapłana i pisarza. Jest oczywiste, że w takich czasach jak nasze katolicki pisarz ma absolutny obowiązek trzy­mać się rzeczywistości i nie trwonić czasu na gadulstwo i puste racjonaliza­cje. Na nieszczęście, czego Panu nie potrzebuję wykazywać, większość z nas czyni tak, albo i jeszcze gorzej. Aż nadto widoczna jest żałosna i godna po­litowania pustka tylu katolickich utworów, łącznie z moimi własnymi. Pań­ska książka zjawiła się zatem przede mną jako coś – szczerze mogę tak to nazwać – „duchowego”, to znaczy jako natchnienie do wielu przemyśleń, medytacji i modlitwy wokół moich własnych zobowiązań względem reszty rodzaju ludzkiego i wokół trudnego położenia nas wszystkich.

Wydaje mi się, że tak jak Pan to pokazuje i jak mówią czy dają do zro­zumienia inni Panu podobni pisarze (Koestler, Camus), musi istnieć postawa trzecia, postawa prawości, która odrzuca poddawanie się nacis­kom ze strony obydwu zwartych bloków, stojących w świecie przeciwko sobie. Po prostu jasne jest, że według czystych kategorii dialektycznych przyszłość zależy od tych z nas, którzy zaryzykują swoją głowę, kark i wszystko – w trudnym, fantastycznym zadaniu znalezienia tej nowej postawy, stale zmieniającej się i ruchomej „linii”, która w ogóle nie jest li­nią, ponieważ polityczni dogmatycy nie potrafią jej wytyczyć. W tym tkwi trudność i wyzwanie. Jestem ostatnim, który by twierdził, że wie o niej cokolwiek. Wiem tylko jedno, że ktokolwiek interesuje się Bogiem, który jest Prawdą, musi rozbić gotowe skorupy postaw „zniewolonych”, które zapewniają wygodną ucieczkę od wolności – ktoś, kto kocha wol­ność, musi przejść przez bolesne doświadczenie poszukiwania jej, być może bez powodzenia. A co do mnie, ten list jest wyrazem solidnego kol­nięcia od wewnątrz w moją własną, szczególnego rodzaju skorupę, Panu zaś zostawiam wyobrażenie sobie, jaka jest jej natura i twardość.

1958

Przypuszczam, że tak jak wszyscy ludzie tutaj, mam dość fantastycz­ne wyobrażenie na temat żelaznej kurtyny – tak jakby ludzie po obu jej stronach byli po prostu dla siebie nawzajem martwi. Otchłań pomiędzy ło­nem Abrahama a bogaczem w piekle […]. Cokolwiek by Pan odczuwał w związku ze Zniewolonym umysłem (a ja nie odważyłbym się próbować wpływać na to, by czuł Pan inaczej), na pewno jest to książka, która powinna była zostać napisana, a takiej książki naturalnie nie dałoby się w ogóle napisać bez ogromnych niedociągnięć. Być może wszystkie one były nieuniknione. Z doznawanego cierpienia wypłynie dobro dla Pana i dla innych. Moim zdaniem, jest to książka wy­jątkowa. Jest jedną z bardzo nielicznych książek o pisarzu i komunizmie, czy o samym komunizmie, mających jakąś rzeczywistą wartość – o tyle, o ile ja się w tym orientuję. Reszta to są często po prostu kompilacje ma­gicznych formułek i egzorcyzmów albo zwykłych banałów. Całym sercem odżegnuję się wraz z Panem od stereotypowej, powierzchownej postawy, jaką na płaszczyźnie publicznej, politycznej i społecznej przybiera Zachód względem Rosji etc. W rzeczy samej – od hipokryzji po obu stronach. N i k o g o, kto by poświęcił jedną myśl ludzkim wartościom i osobom, ludzkiemu duchowi, jego prawdziwemu przeznaczeniu, jego prawdziwe­mu zobowiązaniu do odbudowywania świata od podstaw na ruinach tego, co mu pozostawiły po sobie przeszłe pokolenia. To znaczy, nikogo z wy­jątkiem tych, którzy są w środku i którzy zdają sobie sprawę, że są uwię­zieni między dwoma kamieniami młyńskimi. Wszyscy inni po prostu po­magają kamieniom mleć dla samego mielenia. Lecz właśnie tak, jak Pan mówi, ci, których się miele, wychodzą z tego jako czysta mąka.

1959

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ:

W jesieni roku 1930, wkrótce po śmierci mojego teścia, dostałem list, który zaczynał się od słów: „Uwielbiam pana!”. Mam ten list do dziś dnia u siebie. Pisał do mnie student pierwszego roku Uniwersytetu Stefana Ba­torego, a list był tak ciekawy, intensywny i inteligentny, że mu odpowie­działem. A parę tygodni później młody człowiek siedzał już przy jadal­nym stole w Stawisku. Tak się zaczęła przyjaźń, ta korespondencja, i to obopólne rozczarowanie, tak się zaczął ten bolesny stosunek, który do dziś dnia cierniem tkwi – jeżeli nie w sercu moim, to w dłoni.

Od tego czasu wszędzie Cześ: to w Stawisku, to w Brukseli (w Bruges…), to w Warszawie. Zajęcie Zaolzia – Cześ na Stawisku i rozmowa. Ostatnia niedziela przed wojną – Cześ w gronie najbliższych przyjaciół w Stawisku. Pożegnanie dwudziestolecia: Staś Baliński zagrał wszelkie przeboje dwu­dziestolecia, a Wanda Telakowska z Toniem Sobańskim odtańczyli wszyst­kie modne tańce, poczynając od tanga à la Messalka i Redo. Cześ asystował przy tym jako zadatek przyszłych czasów. Okupacja! Powrót Czesia i pierw­sze spotkanie w mieszkaniu Cękalskiej, a potem te wizyty w Stawisku, z An­drzejewskim, z Lutosławskim, tłumaczenie Szekspira – a potem Kraków, zjazd literatów po wyzwoleniu – i wszędzie Cześ, Cześ. Ostatnio widziałem go w Paryżu. Nie dał się wzruszyć […].

1962

JÓZEF CZAPSKI:

Człowiek wśród skorpionów zdaje mi się pierwszą próbą ogarnięcia nie­uprzedzoną myślą całego Brzozowskiego. Miłosz, widząc w nim prekurso­ra filozofii egzystencjalnej, dociera głębiej do wewnętrznej logiki rozwoju myśli tego wyznawcy Marksa i kardynała Newmana, myśli złożonej, wie­lokierunkowej, sobie samej nieraz przeczącej. Nikt chyba nie był bardziej powołany, by taką książkę napisać, niejedno Miłosza z Brzozowskim łączy: te same pasje społeczne, ta sama pasja problemów intelektualnych i świa­domość ich absolutnej powagi, ta sama rzetelność i wrażliwość na moralny aspekt zagadnień, podobne oscylacje i rozdarcia, których autor ani nie za­mazuje, ani ukrywa, ale przeciwnie, próbuje się doszukać ich sensu.

Miłosza próbowano także z prawa i z lewa zaszczuć, tylko że na szczę­ście dla niego i dla nas on tu zwyciężył. Brzozowski mógłby (gdyby żył) mu powiedzieć: „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą / a ja doliną”.

Kontrast między zbieżnością niektórych wątków myślowych Brzo­zowskiego i Miłosza a rozbieżnością ich drogi życiowej jest frapujący.

ALEKSANDER WAT:

Rozmowa z Miłoszem fantastycznie ciekawa i pouczająca, chyba dla niego szczególnie. Podczas mojej nieobecności zaczęła Ola. O moich wierszach w ostatniej „Kulturze”. Zarzuca nie tyle hermetyczność, bo przyganiał kocioł garnkowi, ile częste u mnie ześlizgi w niekontrolowane i niezdyscyplinowane sfery, w „sen” […].

Izajasza czyta tak, że lepiej rozumiem swe intencje. Na to ja: „Co trud­nego, hermetycznego? Świątynia już jest na szczycie, a w kramach kupczą i prostytutka taksuje serca”. (Czesław: „pokurczone jak pusty trzos”). Wi­dać, że teraz wiersz mu się bardzo podoba. – „Wieczny powrót?” – „Nic podobnego: dawniej Świątyni nie było i nędza, nagość, teraz Świątynia piękna i my bogaci, mamy wszystkie gadgety, ale kupczymy i prostytutka taksuje serca, i ptaki giną, chmury kłębią się porażone. I na to nie ma ra­dy”. – „Ale czy ta filozofia jest słuszna?” – „Co to jest prawda, pytał już Poncjusz Piłat”. – „Relatywizm, którego nie uznaję, dla mnie relatywizm jest względny, my żyjemy w świecie relatywizmu, ale wiemy, że to złudze­nie, że jest coś nierelatywnego, co umożliwia istnienie relatywizmu. Ale co? Nie mam pojęcia”. – „Więc wiersz niehermetyczny?” – „No tak”.

Przedtem rozmowa o dyscyplinie i śnie. Ja: „Istotne jest uchwycenie momentu właściwego między dyscypliną swoistą dla każdego poety a snem, czyli folgowanie głosom. Znamy już wszystkie dyscypliny i ob­mierzły nam. My w naszym wieku już bardziej musimy słuchać głosów, przebić się poprzez wrzawę w eterze głosów-pasożytów, usłyszeć te, które są może samą zasadą jak w baroku […]”. Miłosz notabene podaje jako przykład moich wierszy zdyscyplinowanych, które najwyżej ceni, choć trudne: Sen flaminga i Parabole perskie. Mówimy oboje z Olą: „Ty narzu­casz sobie zbytek dyscypliny, rygory poetyki – to dobre i konieczne dla młodych poetów, ale dla dojrzałych, dla starych koni, którzy się jeszcze bawią w poezję? A zauważ, że dziś, niestety, wraz z przypuszczalnym i nieodwracalnym starzeniem się świata organicznego, poezja jest rzeczą starości. Ty stawiasz sobie parkany, mury berlińskie, umoralniające”. Mi­łosz: „Ale tyle rzeczy złych w literaturze i świadomości polskiej, że nie można nie pouczać”. – „Słusznie, i pouczaj innych. Ale niech te twoje nauki nie krępują ciebie samego, nie dbaj o nie. Gdy taki faryzeizm stanie się dla ciebie nieznośny, wtedy i nauki twoje, i pouczanie, i poetyki teore­tyczne staną się prawdziwsze, trafniejsze, odsieje to cię z moralizator­stwa”. – „Ja istotnie poddaję każdy wiersz egzaminowi teologicznemu”. – „Teodycei – źródła istnienia zła. Rzecz mordercza. Teologia jest poezjo­bójczynią. Prowadzi do strasznych skutków, do takiego czy innego soc­realizmu […]”.

Znowu przyłapał mnie (w pierwszym dizain) na niedokładności (błę­dzie stylistycznym), ale ma oko wytrawne. To niesłychanie cenna zaleta.

Stawar na przykład przebiegał okiem całość, nigdy nie zastanawiał się nad szczegółem jakimkolwiek. Miłosz to rzeczywiście natura na wskroś moralna, […], rzetelna.   Mimochodem, chyba przy okazji Jeffersa, mówię mu: „Ty jesteś je­dynym w polskiej poezji, absolutnie jedynym panteistą”. Bo kto inny? Dla wielkich kosmos to był człowiek (Norwid) czy naród, czy społeczeń­stwo, czy szlachta. Przyroda, Natura u Drużbackiej. Cudowne, miejsca­mi vivaldowskie Cztery pory roku – to ekonomia szlachecka, przyroda oswojona, kultywowana, stworzona przez zacnego Pana Boga dla szlach­ty i kmieci. Potem sielanki Lenartowicza, Karpińskiego, no i Przybosia – to hipostazje uczuć autora. Polacy nigdy nie bywają panteistami w ko­smicznym, mistycznym czy nawet filozoficznym znaczeniu. Stąd nie­możliwość uprawiania filozofii z braku terminologii znośnej, naturalnej dla języka. Np. jak tłumaczyć le reel (das Wirkliche)? Ten wstręt pol­szczyzny do rzeczowników od przymiotników, które stanowią cechę fi­lozofii europejskiej od Arystotelesa, ba, od presokratyków, no i hindu­skiej. Polacy dopuścili tylko […] „dobre i złe” i to zmienili na „dobro i zło” pod presją religii. Jak filozofować bez rzeczowników odprzymiot­nikowych, jakości, atrybutów, branych jako substancje? Toteż prawdzi­wą filozofią, która doszła do wyżyn, to […] szkoła logistyki, co świad­czyłoby, że przecież Polacy mogą celować w filozofii, ale brak im instru­mentu mowy. Dlatego celują w poezji uczuć i nastrojów. W końcu miał rację Pini, gdy w przedmowie do Norwida kpił z poezji intelektualnej, bo poezja to uczucia w obrazach, jak świadczą Skamandryci, stąd ich naro­dowa partycypacja. Poeta intelektualny w Polsce jest, i nie może nie być, wyobcowany. Miłosz, któremu to mówię: „Ale ja często nienawidzę i brzydzę się naturą”. – „To naturalne, gdy się czymś jest naprawdę i dość głęboko, wtenczas brzydzisz się i nienawidzisz” […]. Czesław (wi­docznie usatysfakcjonowany czy tym, że panteista, czy że jedyny w ca­łej literaturze) kończy: „My wszyscy pany panteisty, my same pany?”. – „Tak, strannyj narod, wsie pany”.

1963

JÓZEF SADZIK:

Masz rację: Kościół był zawsze „ladacznicą narodów”; rzecz jednak w tym, że dzisiaj nie wie, co zaofiarować światu. Język religijny skończył się definitywnie. Jest to dramat, którego nie znał człowiek nigdy. Jak mówić o Chrystusie do człowieka niereligijnego? Nie rozpoczął się jesz­cze język wiary.

1971

JERZY KWIATKOWSKI:

Rzadko już zdarza się, by ludzie porozumiewali się ze sobą cytatami ze współczesnego poety, rzadko zdarza się, by te cytaty nabierały samoistnego życia, odrywając się od macierzystych wierszy. A tymczasem: „Tam nasz początek”; „Pośmiertna czkawka Heidelbergu”; „Idźmy w pokoju ludzie prości”; „Awangardzistów było bardzo wielu”; „Innego końca świata nie będzie”; „U nas ciekawy jest Witkiewicz”; „Gdzież jest, poeto, ocalenie?”…

Tak jest. Mówimy naszymi wielkimi romantykami i Norwidem, mówimy Wyspiańskim i Boyem, mówimy Broniewskim i Gałczyńskim, mówimy Gombrowiczem. I mówimy także Miłoszem. Była już ta poezja niezapomnianym dla tuż przedwojennego pokolenia, dla pokolenia rówie­śników poety, dla pokolenia okupacyjnych konspiratorów, dla tuż powo­jennego pokolenia, dla pokolenia 56. Chyba także – dla pokolenia 60. Patronowała, odegrała ogromną rolę w stworzeniu dwóch – co najmniej – nurtów poetyckich: wojennej „Apokalipsy spełnionej” i klasycyzmu lat sześćdziesiątych.

Jest w Polsce najpełniejszą poetycką monografią epoki. Zapowiadała wielki kataklizm, analizowała go, gdy nadszedł, do dziś powraca do nie­go w snach. Cała przepojona jest podstawową problematyką moralną, którą kataklizm ten narzucił. Śledzi bystro i dalekowzrocznie przemiany, jakie dokonują się w psychice współczesnego człowieka. Wie o nim bar­dzo wiele, przenikliwa i nieufna. A jednak zawsze – szuka ocalenia.

Jest opętana polskością, uparcie i gniewnie. Pejzażem – Miłosz to wielki poeta Krainy Nizin, jak mało kto ukazujący jej trudną, nieodpartą urodę. Kulturą – którą żyje, którą bada, która jest tworzywem tych wier­szy. Narodem.

Miłosz należy do poetów, którzy nigdy nie tracą więzi z ojczyzną, bar­dziej jeszcze – z rodzinną okolicą. Jest na Zachodzie Scytą. Gorąca linia łączy go stale z krajem, a uniwersalne paryskie izmy pozostawiają go bar­dziej obojętnym, niż gdyby mieszkał w Warszawie czy w owych Ginej­tach lub Opitołokach, o których pisze w jednym z ostatnich wierszy. Przez tę gorącą linię przechodzą nie tylko słowa – po męsku powściąganej – tęsknoty. Jest w jego stosunku do własnego narodu dociekliwość anality­ka, obsesja bezstronności, pasja weredycznego moralisty […].

Dzisiejszy Miłosz jest jeszcze inny i inaczej oddziałuje na czytelnika. Utrwalił się w naszym wyobrażeniu jako poeta historiozoficzny, jako mo­ralista, jako poeta kultury. Wydawało się: pewne dziedziny ludzkiego do­świadczenia zamknął przed własną poezją, uznał je za sprawę czysto pry­watną. Z ostatnich jego tomów: z Króla Popiela, Gucia zaczarowanego, Miasta bez imienia, wynika jednak, że – nie. Sąsiaduje w nich z Miło­szem dawnym Miłosz nowy: „metafizyk”, spragniony życia religijnego poszukiwacz Boga i prawd ostatecznych. A jednocześnie: eksplorator własnej podświadomości. W tomach tych pojawiły się nowe, zupełnie odmienne od tych z lat katastrofizmu – poetyka snu, poezja wyobraźni. Nowy świat otworzył się przed poetą. Wysunięta tu została na plan pierwszy magia tej poezji: jej działanie este­tyczne. Bardzo to dziś niemodne zainteresowanie, sądzę jednak, że w pisa­niu o poezji najbardziej może usprawiedliwione. Pamiętać wszelako trzeba o jednym: jest to poeta jak najdalszy od wysuwania celów estetycznych na plan pierwszy. Piękno jego poezji jest dlań produktem ubocznym. Powstaje jak gdyby mimochodem – w trakcie poszukiwania prawdy i dobra.

1972

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ:

Doszedł do mnie ostatni tom wierszy Czesława (jeżeli to można na­zwać tomem wierszy) i wzbudził we mnie i w mojej Żonie prawdziwy za­chwyt [mowa o tomie Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada]. Leży to u mnie na biurku i odczytuję to sobie raz za razem. To bardzo wielki po­eta – i tylko u nas tacy poeci mogą się urodzić, z tym przedziwnym zmą­ceniem. Niby pan Adam, niby Julek – a nie ten Cyprian okropny króle­wiak z wysuszonym mózgiem.

1974

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI:

Miłosz odparował elegancko wzmiankę o Zniewolonym umyśle w mo­im dzienniku. Ma oczywiście rację, że nie załatwi się sprawy jednym zda­niem: „książka świetnie napisana, lecz błędna, wydumana za biurkiem”. Tę wymówkę przyjmuję z zawstydzeniem. Co nie przeszkadza, że biję się w piersi tylko za grzech skrajnej lakoniczności.

Miłosz odwołuje się do „heglowskiego ukąszenia”. Jego skutki są nastę­pujące: przekonanie, że „należy stawiać na ruch, który ma przyszłość, zor­ganizowany centralnie, hierarchicznie, oparty na marksizmie”; olśnienie, że „historia naszej planety stanowi jedność, rozwijającą się prawidłowo, zgod­nie z pewnymi prawami”; urzeczenie koniecznością historyczną”, a co za tym idzie, pilnowanie, „żeby nie narazić się bogini-Historii”. Kto (jak ja) tłumaczy wszystko strachem, upraszcza zjawiska i procesy bardzo skompli­kowane. Według Miłosza moje „zainteresowania są czysto moralistyczne”, toteż „lgnięcie tzw. intelektualistów do komunizmu” skłonny jestem po­wierzchownie wyjaśniać „po prostu ich głupotą i znieprawieniem”. Miłosz dodaje: „Różnica między nami na tym polega, że zarówno dawniej, jak i te­raz przypisuję to działaniu przyczyn o wiele głębszych”.

Miłosz uważa kryterium „moralistyczne” za mało tu przydatne, zbyt płytkie. Ja za główne, jeśli nie jedyne. Natomiast w owych „przy­czynach o wiele głębszych” – w heglowskim zawierzeniu „historii ro­zumnej” i „przyszłości” (czyli w praktyce sile) – widzę istotnie ma­ski strachu, znieprawienia, często głupoty, czasem ciągot do udziału we władzy.

W dzienniku Gombrowicza jest taki zapis: „Etyka marksizmu. Zga­dzam się, że komunizm urodził się stokroć bardziej z obrażonego po­czucia moralnego niż z pragnienia poprawy bytu materialnego. Spra­wiedliwość – oto jego krzyk… Prawdziwy komunizm to męczarnia poczucia moralnego, które uświadomiło sobie krzywdę społeczną i już nie może zapomnieć – ta krzywda pożera mu wątrobę jak Promete­uszowi”. Pierwsze zerwania intelektualistów z „prawdziwym komuni­zmem” miały podkład prawie wyłącznie moralny. Silone, który z par­tii wystąpił około roku 1930, lubi dziś powtarzać za Simone Weil: „Sprawiedliwość, wieczna uciekinierka z obozu zwycięzców”. Co, gdy się dobrze zastanowić, jest programową negacją „heglowskiego ukąszenia”.

Zapis Gombrowicza pochodzi z roku 1956, z roku przebudzenia się „poczucia moralnego”. Trudniej byłoby wyobrazić go sobie w latach, które Miłoszowi posłużyły za materiał do Zniewolonego umysłu. W Pol­sce były to lata przyśpieszonej, brutalnej lekcji sowietyzmu. Jakież zatem siły pchały nazajutrz po wojnie polskich intelektualistów w objęcia Nowej Wiary? Działanie „prawidłowości historycznej”, uznanie żelaznych „praw rozwojowych”? Wiem coś o tym z własnych obserwacji, ze Lwowa pod okupacją sowiecką, który był swego rodzaju poligonem powojennej rze­czywistości krajowej: szalały na nim wśród intelektualistów (z nieliczny­mi wyjątkami) strach, głupota i znieprawienie, bez śladu „heglowskiego ukąszenia” […]

Do mojej listy deprawacyjnej trzeba dołączyć chorobę nagminną u li­teratów: próżność.

We wschodniej Europie i w Rosji wiele się pod tym względem zmie­niło i dalej zmienia, na lepsze od czasu ukazania się książki Miłosza. I szczególnie ważną sprężyną tych zmian jest właśnie fakt, że „zaintere­sowania moralistyczne” wzięły tam na powrót górę nad wybiegami „znie­wolonych umysłów” w poszukiwaniu „historycznego” alibi.

1977

TOMAS VENCLOVA:

Miałem to szczęście, że przeżyłem całe niemal moje świadome życie w tym samym mieście, w którym Miłosz spędził młodość i w którym zaczął pisać wiersze […]. Tam właśnie po raz pierwszy miałem okazję prze­czytać książkę Miłosza. Książką tą była Rodzinna Europa […]

Miłosz zawsze chciał, i chce także teraz, wpływać na rzeczywistość wierszem, chce odnaleźć w niej swoje miejsce, ale w żadnej mierze nie chce być sługą czasów, w których przyszło mu żyć. Poeta jest wyrazicie­lem swojej epoki, jako że jest wyrazicielem jej języka, epoka i język „my­ślą przez poetę”; jednak ta myśl z kolei powinna wpływać na epokę i ję­zyk; i dlatego są tu konieczne wyjątkowa trzeźwość spojrzenia, uczciwość i samokontrola […].

Poeta jest także strażnikiem tradycji, strażnikiem słowa. Zaintereso­wanie tradycją i słowem cechowało Miłosza od najwcześniejszych lat, ale stało się nadzwyczaj silne po doświadczeniach wojny, okupacji i pierw­szych lat powojennych. Totalitaryzm, również ogólna chaotyczność histo­rii, zagraża przede wszystkim istnieniu ludzkości w czasie; jeśli chcemy mieć przyszłość, musimy mieć przeszłość. Dewastowany (i zdewastowa­ny) świat powinien znaleźć nową integralność w sferze myśli i w poezji. Dlatego właśnie Miłosza interesuje osadzenie człowieka w czasie i prze­strzeni i stąd właśnie bierze się jego fascynacja „oporną materią”, jego rzadka zdolność rozumienia i umiejętność przekazania paradoksalnych cech świata niemal w kilku słowach. Stąd wywodzi się jego miłość do kultury […].

Poezja Miłosza osiągnęła wzniosłość i sugestywność charakterystycz­ne dla mitu. Jest precyzyjna, skondensowana, przepojona wiedzą o czło­wieku, pozbawiona wszelkiego sentymentalizmu, egzaltacji czy niegod­nej skłonności do ironii. Czasem jest po prostu krzykiem szalonej, po­wściąganej rozpaczy, rozpaczy okiełznanej przez rozum, mającej miarę i rytm. Miara myśli i wizji jest jedyną formą wiersza i jedyną łaską dostęp­ną poecie.

Najważniejszym celem poezji jest pokonać rozpacz, przezwyciężyć entropię; w jakim stopniu cel ten jest osiągalny, to już inna kwestia, ale ja­wi się on przed poetą w każdym punkcie kuli ziemskiej. Przestrzeń poezji zmienia się, w miarę jak przychodzi doświadczenie – dla Miłosza zmie­niła się w sposób zasadniczy […]. Miłosz powiada, że z oddalenia wiedza o własnym kraju stopniowo staje się teoretyczna, ale jego własny przykład tych słów nie potwierdza. Nie spo­tkałem wielu osób, które potrafiłyby równie dobrze rozumieć współczesną Polskę i nie tylko Polskę. Miłosz wyczuwa rytm życia całej Europy Wschod­niej i mówi w imieniu nas wszystkich, a Litwini zajmują w jego rozważaniach bynajmniej nie ostatnie miejsce. Europa Wschodnia, ten zlepek nie do końca rozpoznanych kultur, które uzupełniają się jednak i wzbogacają nawzajem, sta­ła się dla niego kwintesencją całego współczesnego świata. To, co się tam zdarzyło, może stać się niestety udziałem całego świata. I to także Miłosz zro­zumiał znacznie wcześniej niż inni.

Przez kilka dziesięcioleci Miłosz tworzy wiersze niezmiennie wysokiego lotu. Nie sposób powiedzieć, które są lepsze, a które gorsze. Rzadko poeci osiągają podobny poziom tam, gdzie w gruncie rzeczy nie ma hierarchii war­tości. Ale ta poezja się zmieniła […]. Najlepszym tego przykładem jest poe­mat Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, być może magnum opus Miłosza. Jest to refleksja nad czasem, nad odpowiedzialnością współczesnego czło­wieka, ale zapewne przede wszystkim nad bytem języka i jego kruchością. Skala i możliwości języka czy raczej języków – polskiego, litewskiego, sta­roruskiego, greki i łaciny – wyłaniają się tu w dyskursie prowadzonym na wzór średniowiecznej dysputy. Poezja i proza ścierają się ze sobą, tak jak na­iwny epigramat i psalm, ludowy wierszyk i XIX-wieczny esej historyczny, testament sprzed wieków i współczesna encyklopedia, cytat z wielkiego po­ety i pastisz tekstu naukowego. W tej różnorodności, nie pozbawionej ele­mentów ludycznych, odbijają się kultury, krajobrazy, narody, zostają uwy­datnione prawda i fałsz. „Świadomość twórcza sytuuje się jak gdyby na gra­nicy języków i stylów” [Michaił Bachtin]. Jak w Alefie Borgesa wszystko skupia się w jednym punkcie. Tak więc Miłosz powraca do polsko-litewskie­go amalgamatu tradycji, by poddawać ją ciągłej rewizji i umożliwić tym sa­mym jej przyszłe odrodzenie; dlatego mówi o czasie, którego na pozór nie ma, o „zaprzeszłym czasie krajów niedokonanych”, z wielkim męstwem ak­ceptując swój los, przyjmując całą miarę rozpaczy i cały bezmiar łaski.

Przykład Czesława Miłosza budzi nadzieję. Dokonał on czegoś, co te­raz winno stać się udziałem wychodźców z Europy Wschodniej – pozo­stał wierny sobie i dotarł do ojczyzny. To zaś, co udało się jednemu czło­wiekowi, może stać się udziałem wielu.

1977

JÓZEF SADZIK:

Dla większej jasności tego, co pragnę powiedzieć, przywołam na pa­mięć parę tekstów Miłosza, pochodzących z różnych lat. W Mieście bez imienia (1969) został zamieszczony niezrównany czterowiersz:

Kiedy księżyc i spacerują kobiety w kwiaciastych sukniach,
Zdumiewają mnie ich oczy, rzęsy i całe urządzenie świata.
Wydaje mi się, że z tak wielkiej wzajemnej skłonności
Mogłaby wreszcie wyniknąć prawda ostateczna.

W Widzeniach nad zatoką San Francisco (1969) czytamy: „Wiem, że i teraz też nie będę pisać tak, jak od dawna zamierzałem, zawsze zresztą zdając sobie sprawę, że chcę niemożliwości […]. Jedno zdanie, ale takie, które by naprawdę ważyło, to byłoby dosyć jako wynik jednego życia […]. Może (ta książka) to jest upór w poszukiwaniu jednego zdania”.

Poemat Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974) przynosi takie wyznanie:

Próbowałem zgadnąć inną ziemię i nie mogłem.
Próbowałem zgadnąć inne niebo i nie mogłem.

I jeszcze jedno zwierzenie, tym razem z Ziemi Ulro (1977): „Cóż ma­ją począć ludzie, dla których niebo i ziemia jest za mało i nie mogą żyć, jeśli nie oczekują innego nieba i innej ziemi? Dla których ich własne ży­cie, takie jakie jest, pozostaje snem, zasłoną, ciemnym lustrem i nie mogą pogodzić się z tym, że nigdy nie pojmą, czym było naprawdę”.

Sądzę, że z tych paru wyrwanych zdań można wyczytać najgłębszy nurt poetyckiego doświadczenia Czesława Miłosza: ekstatyczne, miłosne urzeczenie naturą, a jednocześnie niemożność przywołania jakiejkolwiek rzeczy do jej ostatecznego wymiaru. Albowiem dla Miłosza rzeczy nie tylko są, ale są znakiem „czegoś więcej”, jak na przykład ogórki i arbuzy soplicowskiego sadu są w pełni ogórkami i arbuzami, lecz jednocześnie znakiem ładu istnienia i harmonii świata.

Wskazywać na „coś więcej” znaczy po grecku allegorein; zbliżać, ułatwiać spotkanie znaczy w tymże języku symballein – rzeczywistość widzialna jest alegorią i symbolem. Alegorią czego? Symbolem czego? Oto dramat poety, który jest powołany do nadawania rzeczom i wydarze­niom ich prawdziwego imienia. Dlatego Miłosz będzie niezmordowanie szukał innego nieba i innej ziemi, przez całe życie będzie pisał jeden nie­osiągalny, nigdy w pełni nie zrealizowany wiersz. I nie zaprzestanie po­goni za nienazwanym, ponieważ przykucie do misterium istnienia nie po­chodzi z własnego wyboru. Będzie pragnął dotknięcia „wielkiego, zasad­niczego tematu”, którego – jak twierdzi – nie zdradzi jedynie w „gar­stce wierszy”, będzie sobie stawiał „wymagania najwyższe” – i coraz dotkliwiej będzie mu doskwierała obsesja niemoty: „mówię, a żaden dźwięk z moich ust się nie wydobywa”. Dobrze jest śledzić w dziele Mi­łosza to wzrastające, fundamentalne napięcie. Cały „warsztat pisarski” zaliczy on do „literatury”. Niegdyś nie włączał się w spory o poetykę Skamandra czy Awangardy, dziś nie uczestniczy w kłótniach o freudow­ską czy strukturalną interpretację dzieła sztuki. Nawet swoje zmiany za­wodu – aż po dzisiejszą profesurę w Berkeley – uzna za próby uciecz­ki przed „literaturą” […].

Odsłaniający się byt nie dochodzi nigdy do pełnego objawienia. Ani poeci, ani myśliciele nie są w stanie uchwycić „całego bytu”. Nieosiągal­ny, niedostępny sam w sobie, byt jest dla człowieka h o r y z o n t e m. Horyzontu nie można zdobyć. Horyzont to przecież granica, która stale się rozszerza – ale i oddala – w miarę podróżowania człowieka. Pragnę od­nieść się tutaj do wspaniałych strof Miłosza:

Natrafiłem na to przechodząc ulicą i wydało mi się to
jak wyjawione ludzkie przeznaczenie.

Ale nie miało nazwy i przypomniała mi się inna taka chwila,
dla której słów szukałem, aż znalazłem po dwudziestu latach.

Zacznę teraz na nowo i dążyć będę na jawie i we śnie,
tylko że tym razem, jak myślę, powie stop kończący się czas.

Albo do innych, z wiersza Przywołanie do porządku:

Ukazuje się,
Ale nie to.
Nazywa się,
Bezimienne zostaje.
Dokonuje się,
A nie zaczęte.

Zarówno Heidegger jak Miłosz będą ścigali niedostępne […].

Niezmiernie to ważne – Ziemię Ulro można poprawnie odczytać tyl­ko pod jednym warunkiem: że nie straci się z oczu statusu ontologiczne­go mieszkańca smutnej krainy. Ani Heideggerowi, ani Miłoszowi nie idzie o żadne psychologizowanie, o żadne „stany ducha”. Jednemu i dru­giemu zależy na nakreśleniu obiektywnej sytuacji ontologicznej. Ten stan faktyczny, to uwarunkowanie będzie nazwane przez Miłosza „rozdar­ciem” między doświadczeniem nicości we wrogim universum a przypisy­waniem sobie najwyższego znaczenia; u Heideggera będzie to trwoga wy­nikająca z napięcia między człowiekiem jako świadkiem bytu a „prawdą” jako horyzontem, do którego nigdy nie można dotrzeć.

Kiedy wybitne indywidualności uporczywie powracają do wspólnego tematu, należałoby przynajmniej zwrócić uwagę na ich niepokój. Ricoeur pisze: „Zrozumieć nasz czas to zdać sobie sprawę z dwóch równoczesnych zjawisk: postępu racjonalności i zaniku sensu […]. Ludziom dzisiaj brakuje nade wszystko uzasadnienia. Niezasadność pracy, błahość odpoczynku, re­latywność seksu – oto problemy, dla których nie widać rozwiązania”. Mal­raux w błyskawicznym skrócie notuje: „Cywilizacja chrześcijańska rozwi­jała się wewnątrz chrześcijaństwa. Dziś cywilizacja rozwija się na pustce […]. Wiek dwudziesty pierwszy albo będzie religijny, albo nie będzie go wcale”. Kołakowski ostrzega: „Chimera nietzscheańska czy sartrowska, tak wśród nas rozpowszechniona, według której człowiek może się całkowicie i ze wszystkiego wyzwolić – z wszelkiej tradycji i uprzednio istniejącego sensu – i która głosi, że każdy sens można zadekretować wedle własnej woli czy kaprysu, chimera ta nie tylko nie otwiera przed człowiekiem żadnej perspektywy boskiego samostwarzania, ale zawiesza go w ciemności […]. Być absolutnie wolnym od wszelkiego sensu… znaczy zawisnąć w próżni, czyli zwyczajnie pęknąć. A sens pochodzi jedynie od sacrum, po­nieważ nie mogą go wyprodukować żadne empiryczne poszukiwania”. W wywiadzie dla „Spiegla” udzielonym przez Heideggera pod warunkiem, że zostanie ogłoszony dopiero po jego śmierci, otrzymaliśmy jakby testa­ment: „Pozostała nam tylko jedna możliwość: przygotowanie się w myśle­niu i poezji na pojawienie się Boga lub na Jego brak, na to, że zginiemy w obliczu nieobecnego Boga”. Śmierć w obliczu nieobecnego Boga… Nie ma w tym żadnej sprzeczności i Heidegger wiedział, o czym mówi. Nie jest bowiem pewne, czy „nieobecność Boga” jest wynikiem suwerennego postanowienia człowieka. A jak rozumieć rozterkę Czesława Miłosza?

Nie myślałem, że żyć będę w tak osobliwej chwili,
Kiedy Bóg skalnych wyżyn i gromów,
Pan Zastępów, Kyrios Sabaoth,
Najdotkliwiej upokorzy ludzi,
Pozwoliwszy im działać jak tylko zapragną,
Im zostawiając wnioski i nie mówiąc nic.

Wszelako nie chciałbym zostać zaliczony do tych, którzy – jak mówi Paweł – nie mają nadziei: „ziemia Ulro”, pustynia, jest częstym tematem Pisma.

Paul Valéry napisał kiedyś: „należy przepraszać za to, że ośmieliło się mówić o malarstwie”. To mądre stwierdzenie trzeba odnieść do każdej wiel­kiej sztuki. Mówienie o dziele ma zawsze charakter służebny, na tyle jest sensowne, na ile pozwala mówić samemu dziełu. Jestem wdzięczny Miłoszowi, że kazał mi poświęcić nieco czasu na harce nie przy­noszące utylitarnej korzyści. Z moich rozważań powinien wyniknąć przynaj­mniej jeden prosty morał: tylko w bezpośrednim obcowaniu z Ziemią Ulro można odczuć, jak niezrównanym świadkiem naszego czasu i świata jest Czesław Miłosz.

1977

JOSIF BRODSKI:

Bez najmniejszego wahania oświadczam, że Czesław Miłosz jest jed­nym z największych poetów naszych czasów, może największym. Nawet jeśli rozebrać wiersze Miłosza ze stylistycznej wspaniałości jego ojczystej polszczyzny (co się w tłumaczeniu nieuchronnie dzieje) i zredukować je do gołej treści, nadal mamy do czynienia z surowym i nieustępliwym umysłem o intensywności tak wielkiej, że porównać go można jedynie z jakąś postacią biblijną, najpewniej z Hiobem. Z tym że rozmiar strat, jakich Miłosz do­świadczył, był większy – choćby tylko w czysto geograficznym sensie.

Miłosz odebrał standardową, że się tak wyrażę, edukację wschodnio­europejską, obejmującą między innymi to, co znamy jako Holocaust, który przepowiedział w wierszach z późnych lat trzydziestych. W swojej poezji lat wojennych i tuż powojennych opisuje ziemię opustoszałą, co należy rozumieć najdosłowniej: nie tęskni za Adonisem, który nie zmar­twychwstał, lecz za konkretnymi milionami swoich rodaków. Na domiar złego ta ziemia, najpierw zdewastowana fizycznie, została mu ukradziona i w takim samym stopniu zrujnowana duchowo. Z popiołów wyłoniła się poezja, która nie tyle śpiewa o zniewadze i żalu, ile szepcze o winie tego, który ocalał. U sedna podstawowych tematów poezji Miłosza leży nieza­chwiane przekonanie, że człowiek nie jest w stanie objąć myślą swojego doświadczenia i że im więcej czasu dzieli go od doświadczenia, tym mniejszą ma szansę je zrozumieć. Już sama ta świadomość rozszerza –mówiąc najskromniej – nasze pojęcie o ludzkiej psyche i rzuca bezlito­sne światło na dobrze nam znaną grę przyczyn i skutków.

Nie wypada jednak redukować znaczenia poezji Miłosza do tego te­matu. Jest on w końcu poetą metafizycznym, który patrzy na rzeczy tego świata (z językiem łącznie) jak na przejawy jakiegoś wyższego królestwa, zminiaturyzowanego bądź wyolbrzymionego przez naszą percepcję. Ist­nienie nie jest dla poety ani zagadką, ani wyjaśnieniem, symbolizuje je ra­czej próbówka: jedyna niejasność dotyczy tego, co się tutaj bada – czy wytrzymałość człowieka na zadawany mu ból, czy trwałość samego bólu.

Czesław Miłosz doskonale wie, że język nie jest narzędziem poznania, lecz raczej narzędziem asymilacji we wrogim świecie – chyba że posługuje się nim poezja, jedyna, która próbuje pokonać język jego własną bronią, a przez to przybliża nas jak tylko to możliwe do prawdziwej wiedzy. Anali­tyczny rozbiór na skróty, czy raczej krótkie spięcia, a tym właśnie jest poezja Miłosza, uwalnia czytelnika od wielu psychologicznych i czysto językowych pułapek, ponieważ odpowiada nie na pytanie, „jak żyć”, lecz „w imię czego” żyć. W jakiś sposób poeta ten głosi trzeźwą wersję stoicyzmu, nie ignorujące­go rzeczywistości, jakkolwiek byłaby absurdalna i straszna, ale akceptujące­go ją jako nową normę, którą człowiek musi sobie przyswoić, nie rezygnując przy tym z żadnej ze swoich całkowicie skompromitowanych wartości.

1978

JÓZEF SADZIK:

Uśmiecham się na Twoją euforyczną uwagę o „oddaniu pióra” na mo­je usługi! To ja jestem wdzięczny Bogu, że pozwolił mi Cię spotkać. Każdy z nas w jakimś stopniu przyczynił się do stworzenia sytuacji duchowej, w której mógł ukazać się taki człowiek, jak Wojtyła. Mam na myśli sporą grupę ludzi (należących do paru pokoleń), nie bojących się uczciwej prawdy. Dla mnie Kościół albo jest uniwersalny, albo nie ma go wcale. Zawsze tak myślałem.

1978

KONSTANTY A. JELEŃSKI:

Dwie tylko książki posiadam w trzech egzemplarzach, leżą pod lampą na stoliku obok łóżka i powracam do nich często przed zaśnięciem w pa­ryskim mieszkaniu, w starej fermie nad brzegiem Loary, w odbudowanej celi korsykańskiego klasztoru: dzieła Szekspira i wiersze Miłosza. Wybór ten nie jest podyktowany żadnymi literackimi kryteriami, w nawiasie mię­dzy jawą i snem książka jest trochę lekarstwem, trochę talizmanem. Nie było zresztą nigdy wyboru, raczej ściśle użytkowa selekcja, a później de­cyzja, by nie wozić tych tomów z jednego stolika na drugi, a zwłaszcza nie być ich nigdy przez zapomnienie pozbawionym. Wiem po prostu z do­świadczenia, że Miłosza (jak Szekspira) mogę otworzyć na ślepo, a natra­fię na ślad, odbicie czy echo czegoś w przestrzeni między „mną” i „świa­tem”, co nada znaczenie egzystencji, o której wiem skądinąd, że jest po­zbawiona jakiegokolwiek sensu. Piszę „nada znaczenie” i już się łapię na bezmyślnym odruchu, który przypisuję temu, że – jak każdy człowiek – snuję znaczenie jak pająk swą nić, niezależnie od tego, co myślę o świe­cie i o swoim krótkim życiu. Powiedzmy zatem inaczej: wiersze Miłosza zawierają błysk i urok rzeczywistości przekazanej w doskonałości zapa­miętanego szczegółu, napełniają czułością do życia, bo jest jedyne i nie­powtarzalne. To, co odczuwam, czytając je, ma w sobie coś z własnych zapamiętanych zachwytów, coś z rezygnacji (ale niemal radosnej), okre­śliłbym to najchętniej słowem „łaska”. Następuje zgoda niedopowiedzia­na (bo ją teraz dopiero wnioskuję z doświadczenia, które trudno przeka­zać) nie tylko na moją własną śmierć, ale na to że nie będzie kiedyś ani wierszy Miłosza, ani ludzi, którzy by je mogli czytać: wystarcza, że j e s t, t e r a z, c o ś, o czym te wiersze świadczą. Pisząc o Ziemi Ulro, byłbym zatem tej ziemi zrezygnowanym obywatelem, nieświadomym własnego okaleczenia, paradoksalnie czerpiącym ukojenie w wierszach Miłosza, który ją ma za ohydną niewolę?

Niech to wyznanie świadczy o tym, jak poważnie biorę zapewnienie Miłosza, że pisze swą książkę, pozbywając się zwyklej mu „samokontro­li” i „taktyk obronnych”, że się „wyzwala”, licząc na czytelnika, który po­łączy się z nim „w tej samej wierze albo przynajmniej w tym samym ocze­kiwaniu”. Otóż wiary Miłosza na pewno nie podzielam, a nawet nie łączę się z nim bez zastrzeżeń w oczekiwaniu odnowy, jaką ma na myśli. Dla­czego więc książka ta jest mi bliska, dlaczego uważam ją za piękną i waż­ną? […]

Współczesna poezja zachodnia często wydaje się powoływać na Hei­deggera niemal świadomie. Ma wielką nostalgię prześwitu bycia. Jej mi­sterny układ graficzny, izolowane słowa są same w sobie nostalgią rzeczy, jakby znakami ich szorstkości, żwirem na alei, kiedy padają nań pierwsze promienie słońca. Ale w naszym „czasie marnym” ta wstydliwość przed powiedzeniem czegokolwiek wprost zbyt często przypomina sztuczki ilu­zjonisty, którego sekret przejrzeliśmy.

Od dwudziestu z górą lat polska poezja przemawia innym językiem, bliższym prawdziwego doświadczenia jednostki ludzkiej (i jej bezradno­ści wobec tego doświadczenia), a jest to w ogromnej mierze zasługą Cze­sława Miłosza. Zaznaczyłem na wstępie, że poezja Miłosza istnieje dla mnie w innym wymiarze od jego przekonań. Ale wydaje mi się, że silniej jeszcze od Ziemi Ulro stanowi wezwanie do odnowy w sensie heideggerowskim.

1979

JOSIF BRODSKI:

Laureat literackiej Nagrody Nobla za rok 1980, polski poeta Czesław Miłosz jest pod wieloma względami nie tyle „synem wieku”, ile jego pa­sierbem. Urodził się w 1911 roku na Litwie, wyrósł i wykształcił się w Polsce – to jest w krajach, które straciły niepodległość w czasie II woj­ny światowej (która nominalnie zaczęła się z powodu brytyjskich gwaran­cji niepodległości Polski). Nie będzie wyolbrzymieniem ani pomniejsze­niem stwierdzenie, że dziś, 40 lat później, niepodległa Polska istnieje tyl­ko w głosie wspomnianego poety. Miłosz odebrał to, co nazwę zwykłą wschodnioeuropejską szkołą. Nic w zasiedziałym życiu litewskich chutorów jego dzieciństwa ani w napiętej niekiedy atmosferze politycznej jego młodości nie wskazywa­ło na to, że temu małemu krajowi przykrytemu gałgankową kołdrą zao­ranych dziesięcin, z jego pagórkami przypominającymi wiosną nieogolo­ne kości policzkowe, z rozpryskaną rtęcią jego jeziorek, będzie sądzone stać się areną katastrofy światowej. Miłosz wsławił się jako poeta już w latach przedwojennych. Został literatem w okresie rozkwitu jednego z najgłośniejszych kierunków w sztuce naszego stulecia – ekspresjoni­zmu. Nie wdając się w analizę ani w szczegółowy opis produkcji tego kierunku, odnotujmy, że cechuje go silne łamanie linii, deformacja przedmiotów, często dochodząca do groteski, poświęcenie harmonii na rzecz wyrazistości. Ekspresjonizm zrodził się w Niemczech i dziś, patrząc wstecz, trudno uwolnić się od wrażenia, że malarstwo lat trzydzie­stych wprost wyszło ze swoich ram i padło na ogromne przestrzenie Eur­azji, poddając swoim boleśnie łamanym liniom ciała i krajobrazy. W każ­dym razie dla artystów, tak samo jak dla znacznej części literatów tego czasu, wybuch katastrofy był raczej urzeczywistnieniem ich proroctw niż czymś nieoczekiwanym.

Miłosz nie był wyjątkiem, w wielu wierszach z końca lat trzydzie­stych przepowiedział z dużą dokładnością to, co się stało z Polską na po­czątku lat czterdziestych. Jego nieustająca popularność w Polsce tłuma­czy się po części tym proroczym darem. Ale nie tylko tym. Miłosz nie na­leży do tych proroków, którzy cieszą się, kiedy ziszczają się ich przepo­wiednie. Jego „jałowa ziemia” w odróżnieniu od eliotowskiej nie jest symboliczna, lecz całkowicie konkretna […]. Z prochu [milionów zgła­dzonych rodaków] rodzi się poezja nie tyle śpiewająca o gniewie i żalu świadka, ile szepcząca o poczuciu winy tego, który ocalał. Na domiar nieszczęścia ci, którzy uniknęli fizycznego unicestwienia, zostali podda­ni duchowej kastracji… Miłosz, który spędził wojnę w szeregach polskie­go ruchu oporu – chociaż nie z bronią w ręku, lecz z ulotką – po za­kończeniu wojny zajmuje stanowiska radcy kulturalnego w polskich mi­sjach dyplomatycznych w USA i Francji. W 1951 roku, głęboko przybi­ty tym, co się w Polsce dzieje, nie tylko z inteligencją, ale w ogóle z ca­łym narodem, składa dymisję i zwraca się do władz francuskich z prośbą o azyl. Przez następne osiem lat mieszka głównie w Paryżu, gdzie pisze i wydaje dwie książki, które uczyniły go szeroko znanym europejskiemu czytelnikowi. Pierwsza to Zniewolony umysł, dokument epoki nie mniej ważny niż Archipelag Gułag. Druga, Dolina Issy, powieść wspomnienie o dzieciństwie na Litwie – znakomity utwór, tak samo niemożliwy do opowiedzenia jak powieść Marcela Prousta, z którym nawiasem mówiąc autor ten ma wiele wspólnego pod względem stylistycznym. Oprócz te­go Miłosz to cudowny eseista (piszącemu te słowa jego eseje wydają się o wiele ciekawsze niż jego pełnometrażowa proza), autor dwutomowej historii literatury polskiej, antologii współczesnej poezji polskiej i całej masy artykułów, recenzji i publikacji, w tym niezwykle interesujących prac o literaturze rosyjskiej (przez ostatnie dwadzieścia lat Miłosz mie­szka w USA, gdzie wykłada literaturę rosyjską na Uniwersytecie Kalifor­nijskim w Berkeley).
Prawdziwym synem wieku uczyniły Miłosza jego straty […]. Poeta przebywający na wygnaniu okazuje się, w jakimś sensie, odzwierciedleniem roli poezji w społeczeństwie, czy nawet echem wygna­nia człowieka z raju. Sam na sam z główną realnością ludzkiego istnienia – ze swoim językiem – ucieleśnia fizycznie, za życia, swoje książki.

1980

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI:

Miłosz laureatem Nagrody Nobla. Chociaż się tę szansę brało od pew­nego czasu w rachubę (w zeszłym roku jego nazwisko figurowało na li­ście kandydatów w depeszach agencji prasowych ze Sztokholmu), wielka i radosna niespodzianka.

Pamięć podsuwa pierwsze zetknięcie z Miłoszem. Rok 1938. Studio­wałem wtedy polonistykę w Warszawie, poza uniwersytetem należałem do „szkoły krytyki literackiej” Ludwika Frydego. W dziedzinie współczesnej poezji polskiej „szkoła” miała „programowo” niechętny stosunek do Ska­mandra i jego świeższych popłuczyn. Dała temu wyraz Antologia współczes­nej poezji polskiej, opracowana przez samego Frydego z pomocą Antonie­go Andrzejewskiego (najwybitniejszego ucznia „szkoły”, przepadł bez śla­du po kampanii wrześniowej, prawdopodobnie zgnojono go w Rosji). Fa­worytem Frydego wśród poetów poza zasięgiem i wpływami Skamandra był Józef Czechowicz; cenił też wysoko Annę Świrszczyńską. Z jego ini­cjatywy Koło Polonistów zorganizowało cykl niedzielnych poranków po­etyckich w sali Reduty. Wytypowano szóstkę poetów: Gałczyńskiego, Przybosia, Czechowicza, Miłosza, Świrszczyńską, Piętaka. Wybrałem Mi­łosza […].

Był wówczas, w dwa lata po ukazaniu się Trzech zim, czymś w rodza­ju meteoru poetyckiego. W rok po przyjeździe z Wilna, wymuszonym bo­daj przez atmosferę „skandalu” wokół procesu Dembińskiego i towarzy­szy, robił wciąż wrażenie ryby na warszawskim piasku: obca mu była „Warszawka”, ciągnęło „miłe miasto”. Siedział na poranku w pierwszym rzędzie „piękny, dwudziestosiedmioletni”, nastroszony lekko i nieufny, jakby węsząc w słuchanych elożach i w całej tej celebracji jakiś na siebie zamach, przedwczesną i podejrzaną mumifikację, próbę wciągnięcia w kadzidlanym dymie do określonej „koterii”, wbrew własnym upodoba­niom do indywidualnej, samotnej, niezależnej drogi. Później miałem się przekonać, że był z natury (niektórzy dodawali: litewskiej) nieufny, podejrzliwy i alergiczny na wszelką „przynależność”. Czasem na szczę­ście, czasem mniej.

W tych latach w przededniu wojny miałem z nim również kontakt jako kierownik działu literackiego „Orki na Ugorze”. Polonistyczni dłubacze w kraju, od których się pewnie zaroi na półzakazanym dotąd, a teraz oficjal­nie przez Nobla uświęconym polu „miłoszologii”, znajdą w „Orce na Ugo­rze” polemiczny artykuł Czesława Kłamstwo dzisiejszej poezji. Sąsiadował może z reportażem jego młodszego brata Andrzeja, podpisującego się pa­nieńskim nazwiskiem matki Kunat, Trudna Polska. Obaj bracia wybrali dla swoich artykułów tytuły, które nie przestają mi się po tylu latach bardzo podobać…

Podczas wojny, w więzieniach i łagrach sowieckich, w wojsku na Bli­skim Wschodzie i we Włoszech, często powtarzałem sobie z Trzech zim jeden szczególnie wiersz: O książce (Wilno 1934).

była epoka burzy, dzień apokalipsy,
państwa dawne zburzono, stolice wrzecionem
kręciły się pijane pod niebem spienionem.
Gdzież jest miejsce dla ciebie w tym wieku zamętu,
książko mądra, spokojna, stopie elementów
pogodzonych na wieki spojrzeniem artysty?

1980

PAWEŁ HERTZ:

W dziele Miłosza spełnia się najdonioślejszy może dla artysty i jego pracy postulat, który głosi, że nie dość mieć talent, lecz trzeba jeszcze być kimś.

Co to właściwie znaczy, gdy mowa o poecie? To znaczy – tak sądzę – że poezja musi być wtedy nie tyle instancją ostatnią, co emanacją rze­czy i spraw od niej ważniejszych, które piszący uprawia w sobie z więk­szą od kultywowania owej poezji starannością i pilnością. To znaczy – tak sądzę – że trzeba więcej wagi przywiązywać do tego, co jest źródłem i materią poezji, a więc do świata, do kultury i natury i z ich związku po­wstającej historii, że trzeba mieć poczucie własnej godności i własnego miejsca, że trzeba samodzielnie wybierać i rozstrzygać pośród spraw świata, że trzeba mieć ufność wobec Boga, miłosierdzie wobec ludzi, odwagę wobec życia, rezygnację wobec śmierci. To bardzo trudne, ale miewali to wielcy poeci. Trzeba rozróżnić dobro i zło, prawdę i kłamstwo, a w każdym razie trzeba mieć ku temu dobrą wolę. Trzeba mieć poczucie ładu i nieładu, trzeba dobrze pojmować hierarchię rzeczy i spraw. Trzeba wreszcie mieć świadomość, że nie zawsze i nie we wszystkim można te­mu sprostać. To bardzo trudne, ale miewali to wielcy poeci. A kiedy tego zabrakło, zabrakło też wielkich poetów […].

Zawsze ceniłem Miłosza najwyżej spośród całej młodszej, bliższej mi generacji. Było to upodobanie najpierw instynktowne i potem dopiero, kiedy zacząłem się uczyć, czym właściwie jest dla mnie poezja, dostrzeg­łem, że to Miłosz właśnie ów postulat prymatu moralno-filozoficznego spełnia. Ujmowało mnie też kiedyś, że tak mądrze wyminął pustkę awan­gardy, że wykorzystał z niej to, co mu się wydało poręczne, że pisał jasno, dobitnie, że wyrażał treści ważne i poważne, że świat i los, i Bóg, i ród ludzki były dla niego źródłem refleksji i medytacji. To pewno sprawiło, że na historię, która stanowi ważny dla niego temat, patrzył spokojnie, trzeź­wo, ze smutkiem, bez wielkich nadziei, nieco jak gdyby z góry. Z tego spojrzenia pewnie bierze się ów tok wiersza, rozlewny, pozornie spokoj­ny, idący jak wielka spławna rzeka. Jego ton jest nieco podniosły, trochę czasem hieratyczny, nadający rzeczom na pierwsze wejrzenie zwyczaj­nym wagi, a to, co naprawdę doniosłe, traktujący z należnym dystansem.

Od początku Miłosz własną drogą odszedł z opłotków poezji nowo­czesnej. Znalazł sobie własnych mistrzów. Zajmowały go treści: rozmy­ślaniom nad nimi od pierwszej chwili umiał nadać kształt własny. Z lata­mi nabywał mądrości i głębi, to wszystko. Trudno powiedzieć o nim to, co wobec poety wydaje mi się zawsze zniewagą: że się rozwijał. Myślę, że zaczął pisać, gdy poczuł się rozwinięty. Trudno z całą pewnością usta­lić, jaką rolę odegrał w jego pisaniu kraj, w którym się urodził i wyrósł, choć wydaje mi się, że to on właśnie przygotował go do lepszego pojmo­wania świata. Splot wiar, kultur, języków i obyczajów sprawił, że ów mło­dy mieszkaniec dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego okazał się wrażliwy, podatny, ciekawy i życzliwy wszystkiemu, co własne, i wszyst­kiemu, co obce […].

Wreszcie wydaje mi się, że rzeczą ze wszystkich najistotniejszą i sta­nowiącą klucz do pojmowania twórczości i osobowości Miłosza jest fakt, iż ów z tłumacza Eliota stał się tłumaczem Pisma Świętego. Ta kolejność wydaje mi się naturalna i oczywista. W końcu Biblia jest księgą pierwszą i najważniejszą, najbardziej swojską i najbardziej zagadkową, pełną pięk­na i mądrości, które dopiero razem wzięte uczą nas miłości, zbliżają do Boga i do ludzi. Kiedy czytamy Psalmy czy Eklezjastę w wersji Miłosza, oddychamy powietrzem czystym jak na wyżynach. Gdybym się nie lękał, że dla wielu byłby to komplement dziś wątpliwy, powiedziałbym, że Bi­blia Miłosza stanie się tym, czym dla pokoleń dawniejszych była Biblia Wujkowa. Ale postanowienie podjęcia tej wielkiej pracy ma oczywiście źródła nie tylko literackie. Najpewniej te właśnie, które sprawiają, że się jest k i m ś.

1980

ADAM MICHNIK:

Nagroda Nobla dla Czesława Miłosza jest zadośćuczynieniem dla wielu. Oczywiście dla samego poety: po latach bezwzględnego elimi­nowania go z łamów prasy krajowej powrócił na te łamy tryumfalnie i – miejmy nadzieję – już na trwałe. Jest to wszakże również zadość­uczynienie dla jego wydawców, dla zespołu „Kultury” paryskiej, re­daktora Jerzego Giedroycia, Zofii i śp. Zygmunta Hertzów. Prawości duchowej i gigantycznemu wysiłkowi tych ludzi zawdzięczają wszy­scy Polacy – w kraju i na obczyźnie – że mogli przez 30 lat obcować z wierszami Miłosza.

Wielkie to zadośćuczynienie dla przemytników, którzy – przełamując lęk i narażając się na represje administracyjne, a okresami i karne – prze­wozili z zagranicy książki wielkiego pisarza. Jest to – na koniec – zadość­uczynienie dla nas, uczestników demokratycznej opozycji, którzy publiko­waliśmy i upowszechniali książki Miłosza wtedy, gdy interesowali się ni­mi nie przewodniczący Rady Państwa i minister kultury, lecz funkcjonariu­sze Służby Bezpieczeństwa przeszukujący nasze mieszkania, grzebiący w naszych bibliotekach, przerzucający naszą pościel i szafy z bielizną.

Przede wszystkim jednak jest to zadośćuczynienie dla polskiej litera­tury. Ściśle mówiąc: dla tej literatury, która tworzyła „miłość wiecznie ży­wą” ze swej „wytrwałej ze światem niezgody”. Albowiem, choć wyróż­niony został człowiek, a nie naród, to przecież ten człowiek podejmował problemy charakterystyczne dla swojego narodu, oglądał świat oczyma Polaka z Wileńszczyzny, ziemi Adama Mickiewicza, a później – znów jak Mickiewicz – Polaka-emigranta. Dodajmy, że Polak z Wileńszczyz­ny lepiej może niż inny Polak rozumiał los Rzeczypospolitej wielu naro­dów i wyznań; pluralizm kulturowy był dlań otoczeniem naturalnym. Nic przeto dziwnego, że właśnie Miłosz wyjawiał światu wartość tej części kontynentu, drugą twarz Europy, swojej „rodzinnej Europy”.

Czy jest pisarzem politycznym? Czy z przyczyn politycznych obda­rzony został najwyższym wyróżnieniem w hierarchii literackich nagród? Odpowiedzmy pytaniem: czy Mickiewicz, Słowacki lub Norwid byli pi­sarzami politycznymi? Czy polski pisarz może być całkiem apolityczny, czy może być po prostu ślepy i głuchy na los swojego narodu? I cóż to znaczy właściwie: polityka w literaturze?

Miłosz – to oczywiste – nie jest pisarzem politycznym, tak jak, po­wiedzmy, Kaden-Bandrowski czy Putrament. I nie za politykę dostał Na­grodę Nobla. Dla nas wszakże ma ta nagroda również wymiar polityczny – i nie może być inaczej. Dzięki niej Miłosz wrócił do bibliotek, znacz­na część jego dorobku będzie opublikowana w oficjalnych wydawnic­twach, jego wiersze znajdą się w szkolnych wypisach i podręcznikach. Resztę Miłoszowego dorobku (Zniewolony umysł, Zdobycie władzy, Trak­tat poetycki i Rodzinna Europa) opublikuje Niezależna Oficyna Wydaw­nicza. Czesław Miłosz będzie obecny w polskiej świadomości kulturalnej. Politycznej wagi tego faktu niepodobna przecenić. Nie jest to wszakże jedyny aspekt „sprawy Miłosza” w kontekście „sprawy polskiej”. Miłosz – czego jednak nie sposób dostrzec w odświęt­nych artykułach polskiej prasy – jest bohaterem największego zapewne skandalu w polskiej literaturze i polskim życiu umysłowym. Po 1951 roku Miłoszowi wytoczono proces; proces o zniesławienie. Obrażeni poczuli się niemal wszyscy: rzecznicy rządu londyńskiego i rządu warszawskiego, emigranci i krajowcy, reprezentanci „Polski narodowo-katolickiej” i Polski „lewicowo-nacjonalistycznej”, bohaterowie AK i ich oprawcy z urzędowych gabinetów. Takiej nagonki nie znała polska literatura od czasu spra­wy Brzozowskiego – był Miłosz „człowiekiem wśród skorpionów”.

Nie szło tu li tylko o ordynarne paszkwile, o insynuowanie współpra­cy z wywiadem amerykańskim lub sowieckim. Autor Toastu, Traktatu moralnego i Zniewolonego umysłu zaatakował sam rdzeń intelektualny ówczesnej świadomości kulturalnej Polaków – wśród jego antagonistów, formułujących swą opozycję w sposób mniej lub bardziej otwarty, znaleź­li się najwybitniejsi i najuczciwsi pisarze polscy. Wymieńmy tylko Witol­da Gombrowicza i Zbigniewa Herberta, Jana Józefa Szczepańskiego i Gu­stawa Herlinga-Grudzińskiego. Dzieje tego sporu są wciąż do napisania. Będzie to najbardziej fascy­nujący wizerunek polskiego życia umysłowego, jego dramatycznego losu i wewnętrznych napięć. Wojna Miłosza z polskim nacjonalizmem i pol­skim komunizmem, jego spór z lewicą i obozem katolickim, jego walka z Szatanem i wadzenie się z Bogiem to jakby wielki, zbiorowy portret Po­laków i myśli polskiej pomieszczony na kartach kolejnych ksiąg pisanych w Wilnie, Warszawie, Paryżu i Berkeley.

Droga Miłosza była drogą przez mękę. Nie do Nagrody Nobla. Do prawdy o sobie i o świecie. Do zgody z sobą i niezgody ze światem. Do Polski wyzwolonych umysłów.

1980

KONSTANTY A. JELEŃSKI:

Miłosz, jak żaden poeta współczesny, ma prawo uznać za swoją dewi­zę Joyce’a „Silence, exile, and cunning”. Świadczy o tym Portret grecki, wiersz ogłoszony w 1962 roku, w niewiele czasu po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych, bardzo charakterystyczny dla cechującej go autoironii:

Brodę mam gęstą, oczy przesłonięte
Powieką, jak u tych, co znają cenę
Rzeczy widzianych. Milczę, jak przystoi
Mężowi, który wie, że ludzkie serce
Więcej pomieści niż mowa. Rodzinny
Kraj, dom i urząd publiczny rzuciłem,
Nie żebym szukał zysku albo przygód.
Nie jestem cudzoziemcem na okrętach.
Twarz pospolita, poborcy podatków,
Kupca, żołnierza, nie różni mnie w tłumie.
Ani się wzbraniam oddać cześć należną
Miejscowym bóstwom. I jem to co inni.
Tyle wystarczy powiedzieć o sobie.

Wiersz ten jest o dziesięć lat późniejszy niż Zniewolony umysł, napi­sany po zerwaniu z reżymem komunistycznym i wybraniu wygnania, esej, w którym analizował próby racjonalizowania przez intelektualistów fascynacji, jaką wzbudzał w nich stalinizm. Ogłoszona w 1953 roku książka zyskała mu krótkotrwałą sławę światową, opartą na nieporozu­mieniu, a jednocześnie ostracyzm, z jednej strony, co dzisiaj niepojęte, postępowej, „uczciwej” inteligencji zachodniej, a z drugiej – większo­ści polskiej emigracji, która widziała w nim bynajmniej nie skruszonego kryptokomunistę. „Samotny, wygnany, chytry”, napisał Miłosz od tego czasu wiele ważnych utworów prozą. Ale te utwory pozostają marginal­ne wobec jego wspaniałej twórczości poetyckiej, której uparcie się odda­je, choć zakazana jest ona w Polsce, nieznana krytykom i doceniana je­dynie przez garstkę czytelników. Jest rzeczą wielce pocieszającą i godzą­cą nas jakoś z naszym światem, że całkowicie prywatne, niedostrzegalne i rzec by można anachroniczne promieniowanie tej twórczości mogło zy­skać jej Nagrodę Nobla.

Poezja współczesna rozwinęła się, porzucając wszelkie konwencje po­etyckie i poszukując języka bardziej stosownego do wyrażenia rozdartej świadomości naszego czasu. Miłosz należy do tych rzadkich poetów, którzy pozostając wierni językowi naszego wspólnego doświadczenia, po­trafili go jednocześnie nasycić siłą prawdziwie magiczną. Poezja u niego zwycięża język jego własną bronią i staje się, w jakimś sensie, drogą po­znania. Co myśli, czy w co wierzy poeta, nie ma wielkiego znaczenia, gdy potrafi sięgnąć tak głęboko, bo na poziomie bytu może wyrażać już tylko prawdę. Aspekt religijny poezji Miłosza jest niedostępny dla takiego ate­usza z tęsknotami anarchistycznymi jak ja, choć przyznać muszę, że mój sceptycyzm dość banalnie rośnie z wiekiem, nawet wstecz.

Równie silnie powiązany z Gombrowiczem, jak z Miłoszem, choć ca­łe dzieło pierwszego jest mi szczególnie bliskie, przyznam, że na bezlud­ną wyspę zabrałbym wiersze drugiego. W swojej ostatniej książce prozą, Ziemia Ulro, która jest czymś w rodzaju autobiografii duchowej, Miłosz poddaje analizie ów „przeciwprąd” myśli europejskiej, który od Oświece­nia prowadzi przez Blake’ a, Swedenborga, Mickiewicza aż do jego stry­jecznego dziada, Oskara. Pisze: „Pamięć była uważana za matkę wszyst­kich Muz: Mnemosyne mater musarum. Przekonałem się, że tak jest rze­czywiście i że doskonałość wzywa, kusi, niedosięgalna, a jest nią zapa­miętany szczegół – gładkie drzewo poręczy, wieże widziane przez lukę w zieleni, promień słońca na wodzie tej a nie innej jeziornej zatoki”.

Przeciwstawia pamięci przeszłości ciągłej wspomnienie jednej chwili, obraz – filmowi. Przeszłość bowiem w ruchu przypomina jedynie ulotne cienie. „Wyobraźnia występuje do walki z ruchem w imię chwili i cokol­wiek ukazuje się w pełnym blasku, jest mgnieniem wyrwanym, by tak rzec, z gardła ruchowi, jakby na dowód, że naprawdę żadna najkrótsza chwila nie przemija i że łudzi nas nihilizująca pamięć. Chyba więc inna, bardziej życiodajna pamięć, w jedno zrośnięta z Wyobraźnią, jest matką Muz”.

Jestem wdzięczny Miłoszowi za skuteczność tej wiedzy wcielonej w jego poezję, która pozwala mi, gdy czytam jego wiersze, na odnajdy­wanie w pamięci i przeżywanie innych tego rodzaju chwil. Tych chwil, które nam pozwalają przeżyć do następnego dnia.

Chciałbym skończyć cytatem z listu Oskara Miłosza do przyjaciółki, datowanym 11 listopada 1931 roku. Opisuje w nim swą radość ze spotka­nia w Paryżu z młodym Czesławem: „Jakież było moje zdziwienie, kiedy stanął przede mną dziewiętnastoletni młodzieniec o miłym wyglądzie, po­eta zarazem niezwykle entuzjastyczny i bardzo trzeźwy (très pondéré), żywiący wobec mnie uczucia szacunku należne mojemu dziełu, bardzo przywiązany do inteligentnych i czcigodnych stron monarchicznej, kato­lickiej i szlacheckiej tradycji, trochę komunista – akurat to, co jest po­trzebne, żeby wykonać pożyteczną pracę w naszej nieprawdopodobnej epoce – jednym słowem młody kawaler (jeune chevalier), którego uwa­żam trochę za swego syna. Wrócił do Wilna, żeby tam robić trzeci rok pra­wa. Jakąż cudowną rzeczą jest inteligencja! Zwłaszcza kiedy spotyka się ją tam, gdzie według wszelkich danych prawdopodobieństwa należało oczekiwać, że pojawi się ohydny stwór o poglądach albo zacofanych, al­bo absurdalnie postępowych. Mimo odrazy, jaką napełnia mnie moja ro­dzina, rad jestem, że stary ród z XIII wieku ma zapewnioną względną trwałość dzięki istnieniu tego młodego człowieka, który z pewnością przyniesie mu (nareszcie!) zaszczyt”.

1980

JERZY TUROWICZ:

Mamy w Polsce wielu poetów (płci obojga) bardzo dużej klasy, a po­równywanie ich z sobą niewielki ma sens. Mimo to wolno powiedzieć, że Czesław Miłosz jest największym żyjącym poetą polskim. Mówię to tym śmielej, iż wiem, że nie jest to tylko moje zdanie. Czy tylko polskim? Dwa lata temu Miłosz otrzymał w Ameryce inną literacką nagrodę międzyna­rodową, również wysoko cenioną, Nagrodę Neustadt.

Lepsi ode mnie krytycy i znawcy poezji na pewno już zaprezentowali drogę poetycką Miłosza, znaczenie i odbiór jego poezji, już przed wojną, od pierwszych tomików – Poematu o czasie zastygłym i Trzech zim po­czynając, rolę tej poezji w latach wojny i okupacji, wreszcie zaznaczony licznymi tomami poezji i prozy rozwój jego twórczości po wojnie. Całą drogę tej poezji, od „katastrofizmu” z lat Żagarów aż do najnowszej, pe­symistyczno-ironicznej, historiozoficznej oceny naszych czasów, ich dziejów i ich cywilizacji. Może owi krytycy zauważyli także, że jeśli przez ten trzeźwy, realistyczny pesymizm prześwituje czasem nadzieja, to jest to nadzieja chrześcijańska.

Bo Czesław Miłosz jest wielkim poetą chrześcijańskim. Świadczą o tym liczne wątki przewijające się przez jego poezję, wątki zresztą dys­kretne i dalekie od jakiejkolwiek deklaratywności.

Świadczy o tym także wielkie dzieło podjęte przez Miłosza w latach ostatnich: przekłady z Pisma Świętego, z Biblii. Przedsięwzięcie powzięte bardzo serio, poparte wyniesioną ze szkoły znajomością łaciny i greki oraz nabytą — ad hoc — znajomością języka hebrajskiego, a także — amator­skimi, lecz gruntownymi studiami biblijnymi. Przedsięwzięcie to wydało już szereg owoców w postaci wspaniałych przekładów: Ewangelii wg św. Marka, Księgi Eklezjastesa, Księgi Psalmów i Księgi Hioba. Dziś w nocy, przez telefon z Berkeley w Kalifornii, dowiedziałem się, że do tej listy na­leży dopisać gotowe już przekłady Księgi Jeremiasza i Księgi Rut…

Czytelnicy „Tygodnika [Powszechnego]” znają niektóre z tych prze­kładów, ufam, że niedługo poznają wszystkie. Nie muszę chyba dodawać, że są to przekłady wspaniałe, przepiękne, w moim — a chyba nie tylko w moim — przekonaniu najlepsze i najpiękniejsze przekłady z Pisma Świętego w języku polskim, a zarazem nacechowane ogromnym szacun­kiem i wiernością wobec oryginału.

1980

STEFAN KISIELEWSKI:

Przyjemnie móc wreszcie napisać nazwisko Miłosz bez obawy, że ktoś je skreśli. A tak się stało szereg razy, choćby w mojej książce Z literackie­go lamusa […]. Pozostało tam tylko zdanie, iż szczytową linię poezji pol­skiej wytyczają dla mnie kolejno Trzej Wieszczowie, potem Norwid, Tet­majer, Leśmian i — autor Trzech zim (to puszczono zamiast nazwiska —wiadomość dla elity). Zresztą parokroć taką listę Największych podawa­łem, zazwyczaj znawcy kwestionowali z niej tylko Tetmajera — Miłosza nikt nie zahaczył. Był wielki, choć daleki […].

Wielka poezja, wciąż, od lat, obecna, ale niepokojąca, choć tak zdy­scyplinowana, owiewająca lodowatym dla mnie podmuchem wszecho­becnej grozy, lęku, goryczy. I to od zawsze, od najwcześniejszych lat: ja­kiż straszny jest wiersz Obłoki jeszcze z roku 1935, z wczesnej młodości! Taka poezja jest jak piękny, posągowy, lecz straszliwy górski pejzaż: zmy­słowym wizjom, słownymi symbolami celnie dotkniętym czarom ludzkiej historii, kultury, cywilizacji, wyobrażeniom człowieczym, rozpiętym nad wiekami i kontynentami, wciąż tam towarzyszy czarny negatyw, wciąż szczerzy zęby ZAGŁADA. Taki był przed potopem, „katastroficzny”, jak mówiono za sanacji, taki, zlodowaciały wśród bogactwa wizji świata, po­został w swych kolejnych tomach wierszy, tu czy tam wydawanych po po­topie, wśród Ocalonych. Lęk drąży tę poezję, lęk przed atakami pustki, przed przyczajoną grozą. W tomach eseistycznych, prozatorskich, filozo­ficznych Miłosz komentuje sprawę, rozpisuje ją na głosy, w poezji nato­miast szlifuje ją i destyluje, oczyszcza gorzkość z przemijających słody­czy, z łask humoru, zostaje sam ekstrakt. Pić go za dużo nie można!

Niektóre z jego wierszy budzą ból, wręcz fizyczny, jak ów gorzki, bez­litosny w poemacie Toast konterfekt zapomnianego poety-nauczyciela Jana Miernowskiego, zamęczonego przez Niemców, jak żałosna Ballada o mat­ce Gajcego, jak słynne Campo di Fiori. Miłosz lubi precyzyjnie świdrować w zębie: skoro mnie wciąż boli, dlaczego inni mają być od bólu wolni? – zdaje się mówić Ten, tak skądinąd wirtuozersko sprawny, rejestrator i kone­ser uroków świata. Ale bez smutku nam ich nie poda, nie ma taryfy ulgo­wej! Podwójność swojego widzenia historii, ów wielobarwny pozytyw i czarny, czarnością pustki ziejący negatyw, zawsze nierozłączne, zsyntety­zował w genialnym wierszu Walc (1942) – trudno go czytać bez drżenia. Broniłem się przed zatrutą pięknością wierszy Miłosza, bo mnie przy­gnębiały, osłabiały. Nie lubię dla siebie patosu i dramatyzmu, nie cenię „dostojnego bzika tragiczności”, nigdy w myśleniu nie będę dostojny. Ale Miłosz doskonale to rozumiał i – niczego nie wymagał…

1980

JERZY KWIATKOWSKI:

Zdumiewa niekonwencjonalność, wielkie naiwne serio, czasem jak gdyby dziecięcość w traktowaniu przez Miłosza sfery nadprzyrodzonej. Ten na wskroś intelektualista potrafi – co prawda nie bez pomocy misty­ków-intelektualistów, takich jak Swedenborg czy Blake – przebić się do wiary, która dotyka i Piekła, i Nieba (Nieba – w wierszu O aniołach). Niektóre z jego wierszy „amerykańskich” sprawiają wrażenie, jak gdyby, istotnie, zrealizowało się w nich coś z dawnych tęsknot poety, wyrażo­nych w Pieśniach Adriana Zielińskiego z Ocalenia:

Chciałbym wydrążyć tunel aż do środka ziemi,
Żeby zobaczyć piekło,
Chciałbym przebić jezioro słonecznych promieni,
Żeby zobaczyć niebo.

[…] Najszerzej, najprzenikliwiej, najwszechstronniej – z całej pol­skiej literatury – Miłosz ukazał epokę wielkich totalitaryzmów, tę, której katastroficzny wymiar („że jest to co najmniej jak koniec świata antyczne­go”) poraził go już w młodości. Ukazał bez osłonek, bez fałszów, bez – cóż że szlachetnych – złudzeń i naiwności. To, co stanowiło jej przeraźli­we dno, najpierw przeczuwał, zapowiadał, potem opisywał, wreszcie ana­lizował, ujmował w niezapomniane formuły. Tego chciał od początku […].

Prawa te zbadał jak nikt inny.

Myślę jednak, że ważniejsze jest co innego. Oto ten urodzony kata­strofista i po trosze manichejczyk, nie szczędzący ani apokaliptycznych proroctw, ani pesymistycznych przewidywań, ani, własnemu narodowi, sarkastycznych ocen – stworzył poezję nie tylko o znamionach wielko­ści, ale także taką, w której przeważa jasność, światło dzienne. Ten inte­lektualista, jak ognia obawiający się łatwej uczuciowości, stworzył dzie­ło, które nie tylko zdumiewa mądrością, ale także wzrusza i budzi zbio­rowe emocje, dla których niełatwo o porównanie.

Tak, świadek, monografista i moralista epoki. Ale także – tak jak to on sam napisał o Beethovenie – ten, który umie

odjąć pamięć
Długiego życia mężom i kobietom,
Aż w dymach nawy stoją przywróceni
Rankom dzieciństwa kiedy kropla rosy
I krzyk z gór były prawdą świata.

listopad 1980

Postscriptum. Mój felieton o poezji Miłosza zamieszczony w trzecim nu­merze „Twórczości” z 1972 roku zakończony był słowami: „To jeden z wie­lu Miłoszowskich paradoksów. A inny?”. Winienem zapewne czytelnikowi informację, o jaki to inny paradoks chodziło, czyli, inaczej mówiąc, co w fe­lietonie tym skreśliła cenzura. Otóż skreśliła ona zdanie, będące prostą kon­statacją: „Ostatni z wydanych w kraju tomów poety ukazał się w roku 1945”.

Piszę te słowa w dniu, w którym – wykorzystując osobiste przyjaźnie – udało mi się zdobyć pierwszą od trzydziestu pięciu lat opublikowaną w Polsce (i pięknie, i błyskawicznie – przez wydawnictwo Znak) książ­kę Miłosza Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (zawiera ona zresztą dwa zbiory wierszy, także Króla Popiela). W dołączonym specjalnie do tego wydania wierszu Czarodziejska góra czytamy między innymi:

Tylko z wytrwałości bierze się wytrwałość.
Gestami stwarzałem niewidzialny sznur.
I wspinałem się po nim i trzymał mnie.

1980

JERZY GIEDROYC:

– Ciekawią mnie Pańskie osobiste gusty literackie. Jakich pisarzy Pan lubi czytać najbardziej, do których Pan wraca?

J. G.: To bardzo trudno powiedzieć. Bardzo się wstydzę, ale właści­wie to głównie literaturę rosyjską. Czytam bardzo dużo po rosyjsku, znacznie więcej niż po polsku. Przede wszystkim Dostojewskiego. Dostojewski, Błok, Mandelsztam. Nawet Aleksiej Tołstoj, w każdym razie jeśli idzie o Piotra Wielkiego. Inne książki to nie, ale tę książkę bardzo lubię po prostu. Po polsku nie ma rzeczy, które by mnie tak pasjonowa­ły. Poza starymi rzeczami. Jestem jednym z niewielu już niedobitków Żeromskiego, który wywarł na mnie bardzo wielki wpływ. Brzozowski. Irzykowski. No i Berent. I to jest właściwie wszystko. A ze współcze­snej literatury, szczerze mówiąc, nie widzę nikogo. Niektóre wiersze Miłosza – tak […].

Miłosza wsparł Pan wbrew opinii emigracji…

J. G.: No tak, ale to jest również u mnie rzecz charakterystyczna – bardzo lubię iść pod włos. To jest jedna z moich specjalności. Ale głów­nie zadecydowała wiara w Miłosza jako poetę. I który zresztą jako czło­wiek jest bardzo pasjonujący. To jest człowiek, który robi i prawdopodob­nie będzie robił wiele głupstw, ale to jest człowiek, który ma dziwną intu­icję. On nigdy nie pójdzie za daleko: jego coś hamuje przed jakimś osta­tecznym krokiem. I dlatego jeżeli z Polski wyskoczył tak dramatycznie, to nie tylko z powodu żony, z którą go rozdzielono. Tak samo dzisiaj: dla wielu ludzi jest dosyć niepokojące, czy te sukcesy w Polsce nie przewrócą mu w głowie w tym sensie, że on pójdzie na jakąś kolaborację. Ja w to nie wierzę. On może pójść niepotrzebnie daleko, ale nie pójdzie za daleko. W tym człowieku jest jakiś instynkt. I ja to u niego bardzo cenię.

1981

Ks. STEFAN KARDYNAŁ WYSZYŃSKI
PRYMAS POLSKI:

DO ŚWIADKÓW PROMOCJI DOKTORSKIEJ
LAUREATA NAGRODY NOBLA
CZESŁAWA MIŁOSZA

na ręce Jego Magnificencji
Ojca prof. dra Mieczysława Alberta Krąpca
Rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego

Proszę przyjąć wstępne wyjaśnienie tego niezwykłego adresu mojego listu. Może pod koniec okaże się ono zrozumiałe. Nie śmiem a priori zwracać się do Uczestników, to bowiem z góry za­kłada stany duchowe, o które jest niezwykle trudno, gdy mamy przed so­bą Osobowość człowieka, który przebija się przez „rodzinną Europę” od dębów ponarskich aż po kalifornijski krasnobór dziewiczego lasu sekwoi i… dalej, w głąb bezdennych wód oceanów życia. A może i dalej, i głębiej – gdy „wody sięgają po szyję i nie ma nigdzie oparcia” (Ps 79).

Samotny Nawigator, posługujący się jedynie łupinką własnej osobo­wości, walczy z potopami wieków, których wody nakładają się na cały je­go żywot, aż „od krzyku i męki ochrypło gardło i osłabły oczy” (Ps 79).

Ale nie było to inaczej możliwe, by przebić się przez dzieje współczes­nej Ojczyzny europejskiej. Była ona szczególnie hojna w udręki dla swych synów – sapere ausuris…

Wpisać się w jej dzieje od korzeni chłopięcego życia, mieć świado­mość więzi biologiczno-historyczno-kulturalnej, czuć na sobie obciążenie natury, cywilizacji i kultury, sakralizować misterium przyrody, kochać ją i poddawać się jej prawom a jednocześnie… nie ulegać im bez niemego dialogu, zachować wewnętrzną wolność, by w skorupce swego bytu po­zostać Osobą wolną – to pasja życia, która zmusza do wojowania o wła­sne i społeczne prawa.

Może to jeszcze nie w pełni dojrzała, ale już wyczuwana ironia myśli Psalmisty o człowieku – „profunditas est homo et cor eius abyssus” (Ps 63) – podsycała tę pasję, by przejść przez dzieje darowanego sobie przez Stwórcę bytu i życia bez uszczerbku dla wolności osobowej, choćby wy­padło ponieść rany i skłócić się z całym dziedzictwem Europy.

Może niekiedy niepokoić czytelnika książki Rodzinna Europa ta nadrzędność myślenia, ten oskarżycielski ton, ale trzeba przyznać, że wy­posażenie Europejczyka w XX wieku było tragiczne. Pozwalało być na pogrzebie wszystkich niemal filozofii XIX wieku, przebijać się przez mgławice pozostałych po nich oparów, podrywających się przewrotów i ustrojów politycznych, z których każdy następny był coraz bardziej tra­giczny, okrutny, krwawy, aż doszło do absurdów totalistycznych, które pa­trzyły na człowieka jako na najgroźniejszego wroga państwa i władzy.

W takich odmętach Dantejskiej „selva selvagia” poranną zorzą mogły być serdeczne boje ucznia szkolnego, oscylującego między prefektem „Chomikiem” a nauczycielem łaciny, panem Rożkiem.

Ostatecznie na powierzchni dalszej nawigacji przez życie pozostał ksiądz Chomicki, który zaimponował uczniowi tym, że „straszliwy i niezłomny po­został ze swoimi parafianami w morzu czerwonym nowego doświadczenia” (s. 77) i trwa do dziś w nieludzkiej ziemi, dzieląc udręki człowieka.

Unosił się nad Laureatem – człowiekiem o naturze na wskroś religij­nej – „Kościół katolicki [który] imponował swoją olbrzymią budowlą…” i swoją historią.

Pod kopułą tej budowli niezmordowany Nawigator przez „rodzinną Eu­ropę” będzie przebijał się wytrwale ku idealnej wizji Człowieka wolnego.

Docierając dziś zda się do jakiegoś kresu, może o sobie powiedzieć, że uratował siebie. Ponosił wprawdzie klęski, ulegał złudzeniom, padał ich ofiarą jak prawdziwy wygnaniec, syn Ewy, ale zawsze rychło wycofywał się ze złudy – w przekonaniu, że jednak ma inne zadanie życiowe. Zre­sztą był zawsze świadom męki wzdychającej natury, o której święty Pa­weł w liście do Rzymian tak wymownie pisze (Rz 8,18 n.).

W tej samotnej wędrówce przez dzieje niesie siebie, może niekiedy pokaleczony, ale zawsze – jako obraz Człowieka XX wieku, który do­świadczył wiele i nie chce zostać niewolnikiem ani techniki myślowej szkół filozoficznych, ani mnóstwa programów społecznych, ani więzien­nej architektury, ani też tupetu władców coraz to okrutniejszych.

Może jest On jakimś „krzykiem o północy”, jakimś hejnałem ostatniej godziny – najważniejszym zadaniem jego męki jest ratowanie wolności Człowieka. Pragnie twórczości literackiej postawić – w swym piśmien­nictwie – ten prototyp zadania.

Wspierany przez kolumny świata chrześcijańskiego, czuje „ciepło, ludzką obecność Boga” (s. 64) i Głosiciela Miłości: „Syn, a obok niego Matka, Matka odwieczna, zawsze bolejąca nad cierpieniem swego dziec­ka, Opiekunka, Orędowniczka”.

„[…] katolicyzm jest – dla Czesława Miłosza – najbardziej antropo­centryczną z religii i niejako przez nadmiar boskiego człowieczeństwa opiera się unicestwiającym poszczególnego człowieka naukom ścisłym, paradoksalnie więc mniej jest narażony niż inne wyznania na rozkładają­cy wpływ nauki i techniki. Nawet Ziemia i Niebo, Zstąpienie i Wniebo­wstąpienie mają w nim właściwości stosunków nie pomiędzy światami, ale ludzkimi postaciami” (s. 65).

„W katolicyzmie jest bezpieczniej…” – mówił.

W wysiłku samotnej nawigacji przez dzieje człowiek zwany Czesła­wem Miłoszem podtrzymywany jest tą wizją Boga Wcielonego, która jest w każdym ratowanym z niewoli człowieku.

Takim widzę Laureata Nagrody Nobla i nowego Doktora Katolickie­go Uniwersytetu Lubelskiego. Życzę Mu, aby po licznych zwycięstwach uniknął i tego zagrożenia podwodnej rafy „zaklasyfikowania administra­cji akademickiej” i swobodnie żeglował – bez łodzi – do wybranego ce­lu: ratowania godności i wolności Osoby, Człowieka, każdego człowieka, by „powstało nowych ludzi plemię, jakich jeszcze nie widziano” (E. Małaczewski). Może świat uwierzy, na nowo, że „profunditas est homo”, że „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia” zstąpił na ziemię Bóg Wcielony, aby ratować człowieczeństwo…

Jak wielkiego wysiłku potrzeba, aby uchwycić tę dominantę życia jak­że trudnego i jakże owocnego! Może to usprawiedliwi mój zuchwały ad­res tego listu – „do świadków”. Życzę im, by stali się uczestnikami tru­du walki współczesnej najlepszych synów ludzkości o chrześcijańskie oblicze odkupionego przez Chrystusa Człowieka wieku XX.

1981

ZBIGNIEW HERBERT:

– Podobno to Pan wylansował Miłosza na Zachodzie? Amerykanie ze zdziwieniem dowiedzieli się, że skromny profesor z Berkeley w ogóle pisze wiersze.

– Nie, to było tak: myśmy się przyjaźnili – i z żyjących poetów pol­skich on mi jest najbliższy, najwięcej się od niego nauczyłem. Miłosz nie był bardzo znany na Zachodzie, między innymi ze względu na tak zwaną zimną wojnę, w czasie której wyjechał z kraju.

Miłosz – przede wszystkim poeta – jest także prozaikiem, eseistą, znakomitym tłumaczem, profesorem slawistyki. W odbiorze społecznym jest to przyczyna wielu kłopotów – ta wielostronność. Ja na przykład ry­suję nieźle, nawet w cichości ducha myślę, że lepiej niż piszę. Gdybym zaczął wystawiać te rysunki, powiedzieliby tak: rysunki zupełnie dobre, ale wiersze nudne […]. Moje „lansowanie” Miłosza mogło tylko na tym polegać, że poszedłem do Dedeciusa i powiedziałem: jeśli chcesz przekła­dać współczesną literaturę polską, to musisz zacząć od moich przodków literackich. Przetłumacz wiersze Miłosza. Wymigiwał się, ja nudziłem, wreszcie przetłumaczył. Nie widzę w tym żadnej zasługi. Miłoszowego Nobla zawdzięczamy olśnieniu dwóch czy trzech członków Akademii, którzy go czytali po angielsku – bo przecież nie po polsku.

Miłosz uważa poezję za posłannictwo, coś wzniosłego. Powieść za­wsze traktował jako podrzędną, zwłaszcza w stosunku do poezji. Podziela Pan jego zdanie?

– Czytam bardzo mało powieści. Miłoszowi idzie prawdopodobnie o to, że powieść jest jakimś zakłamaniem, życiem skonstruowanym, na ni­by. Z powieści wynikają same banalne prawdy: że się kochali, nie pobra­li, rozeszli. Za dużo słów. Wiersz jest doświadczeniem skondensowanym.

Miłosz to poeta dwoisty: romantyczny, ale zarazem programowo kla­syczny. Bardzo zmysłowy, a jednocześnie intelektualny. Chodzimy po le­sie, on wszystkie ptaszki nazywa po imieniu, ja rozglądam się za jakimś pniakiem, żeby usiąść i napić się wina, a on tam pohukiwał, wołał ptaki – cały wydany naturze. W próbie autocharakteryzacji powiedział: poeta żyje ze sprzeczności. To prawda.

1981

ADAM MICHNIK:

Kiedy po raz pierwszy spotkałem to nazwisko? Chodziłem do szkoły, miałem czternaście lat i lubiłem czytać wiersze […].

Czytałem jego książki przez następne lata z wzrastającą fascynacją. Najpierw w czytelni Biblioteki Narodowej. Był to bowiem czas – początek lat sześćdziesiątych – kiedy można było na miejscu czytać emigracyj­ne wydawnictwa. Chodziłem więc tam na wagary. Wzbudzałem niejaki po­płoch wśród bibliotekarek, gdy wręczałem im rewersy z sygnaturami emi­gracyjnej kontrabandy, wypisanymi drżącą ręką piętnastolatka, ale książki dostawałem. W ten sposób przeczytałem najzupełniej legalnie Zdobycie władzy, Światło dzienne, Dolinę Issy, Kontynenty, Traktat poetycki i Znie­wolony umysł. Niektóre z tych książek kupiłem wkrótce za zaoszczędzone pieniądze spod lady w antykwariacie; tam też kupiłem Ocalenie.

Na wszystkie te książki snobowałem się potężnie, a sposób myślenia ich autora zacząłem wnet nieporadnie małpować. Koledzy mówili, nie bez złośliwości, że „Adam leci Miłoszem”, co miało znaczyć, że powtarzam opinie wyczytane w książkach „przeciwnika Polski Ludowej”. Tak też by­ło w istocie. Książki te stały się dla mnie przewodnikiem po świecie zło­żonych konfliktów wartości kultury z realiami politycznej praktyki.

Zastanawiam się dziś: czemu właśnie Miłosz? Pewno dlatego, że do­brze wpisywał się w mój świat wartości formujący się w opozycji zarów­no wobec oficjalnej doktryny nauczanej w szkole, jak i do potocznego an­tykomunizmu bazującego na stereotypie żydokomuny i wzorze osobo­wym Polaka-katolika. Oba te schorzenia opisywał Miłosz kompetentnie i precyzyjnie. Ale dopiero po wielu latach miałem pojąć, jak wielką cenę przyszło mu zapłacić za tę intelektualną niezależność […].

Kiedy czytam dzisiaj, w warunkach więziennego spokoju, wiersze Mi­łosza i wiersze Herberta, stawiam sobie wciąż pytanie: gdzie więc jest prawda? Otóż myślę, że jest to spór w ostatniej instancji – jak lubią po­wiadać marksiści – nierozstrzygalny. Mechanizm zniewolenia opisywa­ny przez Miłosza ma tę szczególną cechę, że przy jego analizie niezwykle trudnym staje się precyzyjne oddzielenie strachu przed kastetem od stra­chu przed „śmietnikiem Historii”, a tego ostatniego – od strachu przed negatywną samooceną wywołaną ciśnieniem otoczenia. Jeśli refleksje Mi­łosza korespondują z wielkimi dyskusjami francuskich intelektualistów, takich jak Sartre, Camus czy Merleau-Ponty – to można uznać, że pro­cesy duchowe przezeń opisywane miały wymiar uniwersalny. Jeśli tak znaczna liczba intelektualistów polskich, którzy później przez długich trzydzieści lat dowiedli swojej odwagi i prawości obywatelskiej, uwikła­na była w Nową Wiarę – to można uznać, że Miłosz był dobrym rejestra­torem społecznych nastrojów.

Listy do Wańkowicza dowodzą także konsekwencji i prawości intelek­tualnej: „Pan, jak inni Polacy – tłumaczył Miłosz Wańkowiczowi – ma do komunizmu stosunek czysto emocjonalny. W istocie tak czystych ludzi jak niektórzy komuniści polscy nigdzie nie spotkałem. Jestem przeciwko temu kościołowi stanowczo i nieodwołalnie. Ludzkości z tej strony grozi nieszczęście, bo diamat jest fałszem. Ale to inna sprawa”.

Zaś w innym miejscu wyjaśniał:

„Jest to największy konflikt od czasu wyłonienia się w Rzymie chrze­ścijaństwa, końca tego konfliktu nie zobaczę, ale rozumiem jego rozmia­ry i rozumiem, jakie to nakłada na człowieka obowiązki […]. Moi rodacy zagraniczni — wyobrażają ten konflikt jako coś w rodzaju Czyngis-cha­na, który zabrał im kraj, nie wiedząc, że z każdym swoim dniem przeży­tym poddają się Czyngis-chanowi tym więcej, im więcej wrzeszczą o swoich cennościach, jak u Gombrowicza, bo im więcej treści z nich wycieka, tym Czyngis-chan jest mocniejszy […I. Ale konflikt dzisiejszy nie jest konfliktem z Hitlerem i należy włączyć w rachunek, jak z perspektywy dwudziestu lat pewne sprawy będą wyglądać — bo to nie­prawda, że jest tylko zabór Polski jest także przekształcenie, że nikt jej nie pozna, jest to zjawisko w ruchu: a będą bici wszyscy, którzy nie potra­fią swoich umysłów dostosować do pojmowania zjawisk w ruchu”.

Odkrycie sekretu „ruchu” było jedną z trwałych motywacji Miłosza i jednym ze źródeł jego zainteresowania marksizmem. Dlatego traktował marksizm poważnie i dlatego krytykę marksizmu z perspektywy „nie­złomnej” emigracji uważał za jałową […].

Miłosz nie otwierał oczu Europejczykom na fakty terroru i fizycznego zniewolenia, bo te były powszechnie znane, przynajmniej tym, którzy nie poczytywali sobie za punkt honoru negowania takich oczywistości, jak np. istnienie obozów pracy w ZSRR. Opowiadał natomiast — powtórzmy — o zniewoleniu umysłowym, o skomplikowanej i krętej drodze do idei spra­wiedliwości społecznej i postępu dziejowego ku formom ładu totalitarne­go. Był w swej opowieści sprawny i wnikliwy, bo nie zaślepiała go niena­wiść i nie pętała niewiedza. Dzięki temu Zniewolony umysł stał się najwy­bitniejszą z polskich książek i chyba jedną z najwybitniejszych książek XX wieku traktujących o fenomenie komunizmu i kondycji intelektualisty […].

Rekonstruując z wierszy i listów okoliczności epizodu początku lat pięćdziesiątych, staram się zrozumieć tamten klimat, zanurzyć się w at­mosferze innej epoki. Chcę być bogatszy o doświadczenie Miłosza, chcę odnaleźć jeszcze jedną ścieżkę do jego wierszy. Bowiem udziałem Miło­sza stała się jedna z najdziwniejszych przygód polskiej literatury. Ten pi­sarz, skłócony ze swą kulturą w jej wersji narodowo-tradycyjnej, a później też i w wersji lewicowo-radykalnej, wprzęgniętej w rydwan zwycięskiego komunizmu; ten pisarz obrzucany błotem przez żurnalistów wszystkich gildii, napisał w godzinie swej klęski osobistej:

Tak, i to prawda że ściga mnie sfora
Handlarzy dobrym imieniem, oprawców,
Morderców per procuram. Lecz tak być powinno.
Kto w polskim pisał języku coś więcej
Niż ody czułe, nikomu niegroźne,
Co kiedykolwiek miał prócz nienawiści?
                                (Faust warszawski)

I oto autor tych słów miał przebyć tę niezwykłą drogę od ostracyzmu i nienawiści ku statusowi sacrum narodowej literatury; drogę zwieńczoną Nagrodą Nobla i tryumfalną podróżą po Polsce. W tym sensie – myślę – dramatyzm wpisany nie tylko w pisarstwo Miłosza, ale i w jego biografię, kryje w sobie przesłanie głęboko optymistyczne. Kryje w sobie tę oto praw­dę, że cnota wierności sobie i prawdomówności bywa wynagradzana…

Byłoby wszakże – myślę – spłaszczeniem, prymitywizacją tego nie­zwykłego doświadczenia proste stwierdzenie, że Miłosz zawsze miał ra­cję, zaś jego adwersarze nigdy jej nie mieli. Byli wśród nich – to oczy­wiste – płatni złoczyńcy pióra, byli ludzie opętani manią agenturalną, niemało też było zawistnych kolegów i pospolitych matołów. Rzecz w tym jednak, że wśród oponentów Miłosza byli też i inni: najświetniejsi i najuczciwsi z polskich pisarzy. Spór wokół Zniewolonego umysłu był w istocie rzeczy odzwierciedleniem różnych sposobów postrzegania i analizowania komunizmu oraz różnych biograficznych doświadczeń. In­ne było argentyńskie doświadczenie Gombrowicza, inną wyniósł wiedzę i emocję z sowieckich łagrów Gustaw Herling-Grudziński, a jeszcze inną Jan Józef Szczepański z akowskiej konspiracji czy Tadeusz Borowski z Oświęcimia. Wszystkie one razem, zespolone i przemyślane, składają się na obraz doświadczenia zapisanego przez polską literaturę.

Zapis Miłosza jest tego doświadczenia składnikiem nieusuwalnym. Wydaje się, że był on zdania, iż opór przeciw diamatowi nie może spro­wadzać się do odrzucenia autentycznych pytań, które diamat formułował. Komunizm postrzegał Miłosz jako ideologiczny kościół i polityczną reli­gię. Fascynowały go rozmach i popularność Nowej Wiary wśród elit inte­lektualnych odreagowujących lekcję faszyzmu. By intelektualna polemi­ka z Nową Wiarą była skuteczna, wymagała ona specyficznej wiedzy in­trospekcyjnej; żeby opowiedzieć o piekle, trzeba było doń wstąpić. Tylko w ten sposób mógł powstać Zniewolony umysł – ta krwią pisana opo­wieść o własnym życiu wewnętrznym. Tylko taka książka mogła stać się dla komunistycznych intelektualistów kładką nad przepaścią dzielącą obłęd od normalności. Dlaczego ta właśnie książka czyniła bezbronnymi mózgi największych marksistowskich teologów? Tłumaczę to tym, że Mi­łosz posłużył się ich własną bronią. To, co dla „niezłomnych” było bełko­tem papuaskim, dla marksistów było sztychem śmiertelnym. Miłosz nie odrzucał diamatu jako steku bzdur: podejmował jego wątki i szukał odpo­wiedzi na formułowane przezeń pytania. Odwołując się do analogii histo­rycznych, rzec można, iż Miłoszowa krytyka Nowej Wiary miała w sobie coś z ducha antyjakobinizmu Babeufa i antyjakobinizmu Tocqueville’a, natomiast antyjakobinizm „niezłomnego” de Maistre’a był dlań już tylko pełnym majaków snem reakcjonisty.

Miłosz miał oczywiście rację, gdy pisał o wpływie diamatu na elity młodego pokolenia w Polsce. Miał też rację, gdy przenikliwie postrzegał tragedię Tadeusza Borowskiego w kategoriach samotności między „gład­ką ścianą Wschodu” a murem polskim Ciemnogrodu.

Wszelako można sformułować wątpliwość, czy obraz postaw intelek­tualistów polskich zarysowany w listach do Wańkowicza (także w Znie­wolonym umyśle) należy uznać za w pełni prawdziwy. Nie idzie mi tu o stwierdzenie oczywistości, że prywatny list objaśniający motywy włas­nego postępowania nie mógł przynieść pełnego opisu wachlarza rozmai­tych postaw. Idzie mi raczej o to, że w konstrukcji Miłosza jest miejsce dla Andrzejewskiego i Gałczyńskiego, dla Borowskiego i Iwaszkiewicza, tak­że dla Kuli i Krońskiego, ale nie ma go dla – powiedzmy – Stefana Ki­sielewskiego i Stanisława Ossowskiego, Jerzego Turowicza i Henryka El­zenberga, Zbigniewa Herberta i Hanny Malewskiej. Inaczej mówiąc: pod­czas analizy Zniewolonego umysłu uwagi Miłosza uszedł problem mecha­nizmów oporu „umysłów suwerennych”.

Wydaje się wszakże, że nie mogło być inaczej. Bowiem bezcenna war­tość listów Miłosza tkwi w ich autentyzmie, a więc w subiektywizmie świadectwa jednego z wielkich aktorów polskiego dramatu – pisarza, który kierował swe pióro:

Przeciw zamkniętym oczom, cierpkim ustom,
Przeciw milczeniu, które jest niewolą.
                               (Wezwanie)

1983

JÓZEF CZAPSKI:

Dlaczego dzisiaj, kiedy tracę oczy, więc logicznie musiałbym je jesz­cze wykorzystać wyłącznie dla malarstwa, próbuję napisać kilka słów, niezmiernie dla mnie trudnych, o Miłoszu […].

Miłosz w wywiadzie z Aleksandrem Fiutem […] wyjaśnia, że wystę­pował nieraz w różnych skórach, że uważał się za poetę dla niewielu, że obcował z ludźmi, którzy w ogóle nie wiedzieli, że był poetą. Gdy po dra­matycznym opuszczeniu Polski napisał w Paryżu Zniewolony umysł, za­częto go uważać za pisarza zaangażowanego wyłącznie w walkę przeciw­ko komunizmowi, aż zaczął pisać później Dolinę Issy, w czym szukał wy­zwolenia z tego obrazu samego siebie, z którym się spotykał, rozmawia­jąc z innymi.

Nie tylko to, poeta napisał szereg wierszy dramatycznie związanych nie tylko z daną epoką, ale z daną chwilą. Te wiersze przeważnie pisane były w Warszawie podczas okupacji, ale także już później, jak jego wiel­ki wiersz o getcie, jak wiersz Na śmierć Tadeusza Borowskiego. W wy­wiadzie z Fiutem tłumaczy, że była to urwana notatka, którą zrobił pod wpływem emocji, emocji nie jego własnej jedynie, ale emocji środowiska, społeczeństwa, w którym żył, w tej a nie innej chwili. I tu Miłosz stara się dać odczuć czytelnikowi, że są to wskutek tego wiersze drugorzędne. Fakt, że sama historia narzuciła mu te wiersze, ma jakby umniejszyć ich wartość. Jest to zupełnie to samo, co gdyby Achmatowa powiedziała, że wątły tomik paru wierszy z Requiem, który by zatonąć mógł w wielkiej ilości jej dzieł wszystkich, należy uważać za tom drugorzędny, bo jawnie i bez maski świadczy o epoce stalinowskiej i o własnych przeżyciach Achmatowej z porwaniem, uwięzieniem i wywiezieniem jej syna wraz z porwaniem, uwięzieniem i wywiezieniem niezliczonych ludzi w impe­rium sowieckim. To to samo, co gdyby Mickiewicz już po napisaniu Pa­na Tadeusza zechciał uznać za poezję drugorzędną Dziady i mówił z cie­niem lekceważenia o Balu u Senatora. Co to znaczy, czy naprawdę Miłosz uważa za umniejszenie siebie, że w okresie kiedy ginęło getto, że w okre­sie późniejszym, kiedy Borowski się zabił, bo nie mógł znieść tego, co się wtedy w Polsce działo, że Miłosz wtedy swoje i wspólne przeżycia tymi wierszami wyraził?

Zastanawiam się, jaki byłby wyraz poetycki i moralny Miłosza czy Achmatowej, gdyby w takich czasach ogólny nastrój otoczenia i wydarze­nia, które się wtedy działy, zupełnie tych artystów nie tknęły. Osobiście je­stem przekonany, że właśnie te wiersze zostaną w historii i będą diamen­tami ich sztuki i nikt mi nie wytłumaczy, że są w czymkolwiek podrzęd­ne. Poeta czy chce, czy nie chce, należy do historii, nie tylko swojej pry­watnej, ale i do historii ogólnoludzkiej, a także do dziejów ponadludzkich, metafizycznych.

1984

TOMAS VENCLOVA:

Życie Czesława Miłosza wydaje mi się najbardziej niezwykłą biogra­fią pisarza w naszym stuleciu […]. Jest to pisarz, który wie więcej niż in­ni nasi współcześni o granicach ludzkiego doświadczenia i mowy, o god­ności języka, o wyższej wierności. Nowa książka Miłosza [The Witness of Poetry – Świadectwo poezji], jak wszystkie poprzednie, ma korzenie w jego biografii, która nauczyła go „domyśleć rzeczy do końca”. Prze­szedł przez próby ogniowe, które określiły nasz wiek, i w niesamowity sposób nawet je przewidział […]. Jest sprawą istotną, że był obserwatorem totalitarnej cywilizacji w obydwu jej wariantach […].

Jak mało który pisarz w obecnej dobie, Miłosz zachowuje poczucie hierarchii wartości. Na sceptyczny i relatywistyczny język naszej epoki spogląda z dystansu i z głęboką nieufnością. W jednym z wywiadów („Newsweek”, 6 VI 1983) wypowiedział się niedawno: „Dla mnie podsta­wowa różnica między społeczeństwami polega na tym, że my «ludzie Wschodu», wierzymy w prymitywne pojęcia dobra i zła. Obejmuje to oczywiście nasze doświadczenie nazizmu i nasze doświadczenie komuni­zmu, których nie można rozdzielić. Wierzymy w dobro i zło, i kropka”. Na Wschodzie dobro i zło po prostu zmuszają człowieka, aby w nie uwie­rzył: zło rozporządza w tym celu bajecznie sprawnym instrumentem – fi­zycznym bólem. Nie jest to zresztą tylko kwestia dobra i zła. Są i inne opozycje: prawdy i fałszu, piękna i brzydoty, nieba i ziemi. Podobnie: Wschodu i Zachodu, Północy i Południa. Oraz Przeszłości i Przyszłości. Osie te składają się na wielowymiarową figurę i zawalenie się którejkol­wiek z nich prowadzi do absurdu i chaosu. A Miłosz twardo odmawia po­chwały absurdowi i chaosowi […].

Poglądy Miłosza łatwo nazwać konserwatywnymi. Ale da się do nie­go zastosować słowa, jakimi on określił Simone Weil, myślicielkę i mora­listkę z lat trzydziestych, dla której filozofia nie była grą abstrakcyjnych kategorii, lecz sposobem życia i przyczyną śmierci: „Jeśli coś uważała za prawdę, mówiła to, nie zastanawiając się, czy narazi się na posądzenie o sojusz z konserwatystami i z reakcjonistami”. Miłosz wypowiada się przeciwko siłom upadku, amnezji i bezczelnego łgarstwa […].

To, co mógłby ktoś nazwać konserwatyzmem Miłosza, jest nade wszyst­ko dążeniem, aby nie poddać się prądowi rzeki Heraklita. Miłosz intere­suje się strukturami głębokimi ludzkiego doświadczenia, językiem kultury, określającym jej funkcjonowanie w czasie – jej m o w ę. Jeśli jest podatny na nostalgię, to jest to tęsknota nie za utraconą ojczyzną czy nawet dzieciństwem, ale za utraconą skalą wartości, za kulturą, za j ę z y­ k i e m […].

Poezja, zdaniem Miłosza, powinna być eschatologiczna, to znaczy ustawiona wzdłuż osi czasu, skierowana ku przyszłości; bez poezji nie ma przekształcenia świata i języka.

1984

ADAM MICHNIK:

Kochany Wojtku, najpierw dostałem numer „Tygodnika [Powszechnego]” z Twoim artykułem o rozmowach z Miłoszem, a po kilku dniach list od Ciebie. Jedno i drugie sprawiło mi radość i satysfakcję. Z artykułu po pro­stu dowiedziałem się sporo o książce, a i o Tobie, niemało. Miłosz jest tym zwierciadłem, w którym przeglądamy się wszyscy. Wszyscy jakoś lękli­wie to robimy: ta wielkość przygniata. Sam kompletnie się rozłożyłem, próbując zrozumieć i nazwać jego postawę w latach czterdziestych – skończyło się na garści nieuporządkowanych cytatów. Wszelako wrócę do tego jeszcze kiedyś – przyrzekam. Ty zaś wybrałeś inną drogę: od języ­ka. Tak jak w Central Parku, który uwielbiam, tak i tutaj zajął Cię Miłosz jako ten, który właściwe rzeczy daje słowo. I to jest oczywiście prawda. Ale mnie Miłosz wciąż zdumiewa i zaskakuje jako przenikliwy i uczciwy aż do okrucieństwa świadek epoki, przewodnik prądu Historii, buntownik przeciw stereotypom – tylko jak tego diabła ugryźć? Ciągle nie umiem…

1984

ZBIGNIEW HERBERT:

Czytałem Miłosza Poemat o czasie zastygłym w czasie okupacji i to była dla mnie absolutna rewelacja. Lwów był raczej pustynią, była dobra żurnali­styka, był Staff, ale nic, co by można porównać z tym, co się działo w Wilnie, z grupą Żagarów: Zagórski, Rymkiewicz, Miłosz […]. Miłosz jest moim mi­strzem. Zawsze się czyta poetów starszych i dostępnych, starszych o pokole­nie, jak Skamandryci. Mój ojciec był człowiekiem tzw. kulturalnym, w tym sensie, że „Wiadomości Literackie” do nas przychodziły. Mnie ta literatura tak bardzo nie interesowała, ale to wsiąkało, taka była atmosfera domu.

Potem, po wojnie, przeczytałem tom Ocalenie, gdzie były stare i oku­pacyjne wiersze. Ten tom mnie zafascynował, że jest poezja obiektywna. To jest to, czego ja szukałem w swoich studiach matematycznych, to cze­go mnie uczyli potem w AK – taktyki, sabotażu. U niego odkryłem, że ist­nieje poezja obiektywizmu, taka, która pozbyła się straszliwego balastu su­biektywności. W poezji polskiej rola Miłosza jest przełomowa, fundamen­talna. Po Skamandrze, który był taki nastrojowy, po awangardzie, która bu­dowała swoje utopie z metafory i metonimii, te swoje nudziarstwa, Miłosz – i to jest jego największa zasługa – pokazał i udowodnił swoją twórczo­ścią, że poezja także jest terenem do myślenia. I to jest myślenie takie jak fizyków jońskich. Jest taki znakomity wiersz Sroczość: między zdziwie­niem światem, takim podstawowym zdziwieniem światem, a niedojściem do Hegla czy Kanta. W każdym razie u niego są zauważalne stopnie my­ślenia: od świata dziecka do świata mitów, od świata wrażliwości do świa­ta abstrakcji, czyli pojęciowania. Tę lekcję uznałem. Mnie najbardziej inte­resuje nie relacja ja i ja, ale ja i świat, to znaczy kiedy podmiot spotyka się ze światem. I to jest wiekopomna zasługa Miłosza.

On nie wie, ilu ma tu uczniów, choć nie wytworzył szkoły, ale uwa­żam, że żaden dobry majster nie wytwarza szkoły. Poeci młodsi ode mnie, jak Bieriezin i Zagajewski znali wiersze Miłosza na pamięć, choć ja my­ślałem, że jestem jedyny, który przechowuje i ukrywa te wiersze. Oni mi ukradli wszystkie, nawet te przepisane na maszynie w czasach stalinow­skich. Ukradli, ale uważam, że to jest święta kradzież, to znaczy im to by­ło potrzebne do nauczenia się […].

To co jest ważne, to że znakomity poeta – u nas tym poetą jest Mi­łosz – ustawia poprzeczkę na żerdzi i wszyscy inni rozpędzają się odpo­wiednio do tej poprzeczki. Potem jedni przechodzą pod, inni nie skaczą w ogóle, inni strącają poprzeczkę tyłkiem, ale są i tacy, co prawie przeska­kują, i o to chodzi.

1984

ADAM MICHNIK:

Jak pisać o sprawach polityki polskiej? Stefan Kisielewski jest zdania, że poglądy polityczne należy wykładać chłodno i bez emocji. Z pewno­ścią ma rację. Polityk winien odwoływać się do umysłów, a nie do uczuć; winien argumentować, a nie budzić wyrzuty sumienia.

Nie jestem politykiem. Nigdy nie chciałem być politykiem. Moje po­lityczne zaangażowanie to nie wynik obranej profesji, lecz temperamentu i moralnej opcji. Świat gry politycznej zawsze odpychał mnie bezwzględ­nością swych reguł – w tym świecie czuję się zagubiony i bezsilny. Owszem, polityka wrosła w moje życie. Minęło już dwadzieścia lat, gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg więzienia. Tę rocznicę spędziłem w okratowanej celi. Jednak czy to ja politykę wybrałem? Czy może było tak, że młodemu osiemnastolatkowi, zafascynowanemu myślą o wolności, tak podeptanej w jego kraju, demon polityki za tę myśl właśnie wystawił rachunek?

Nie wiem. Przynależę do pokolenia równolatków Polski Ludowej. To pokolenie nie doświadczyło koszmaru hitlerowskiej okupacji. Nie zazna­ło okrucieństw stalinizmu. W dniach Polskiego Października stuknął nam pierwszy krzyżyk – kończyliśmy dziesięć lat. Doroślałem między Paź­dziernikiem [1956] a Marcem [1968]. Te dwanaście lat uczyniło mnie bę­kartem październikowych idei, październikowych nadziei i rozczarowań.

Moje środowisko rodzinne było nader nietypowe. Rodzice byli przedwojennymi komunistami. Ojciec – całkowicie spolonizowany –urodził się w biednej rodzinie lwowskich Żydów. Po wojnie przeżywał głębokie rozczarowanie do realnych kształtów Przodującego Ustroju. Nie wierzył ani jednemu słowu oficjalnych deklaracji i mnie zaraził tym scep­tycyzmem.

Duchowa rzeczywistość młodego chłopca, który zapisał się do druży­ny harcerskiej kierowanej przez Jacka Kuronia, formułowała się pomię­dzy oficjalnym propagandowym schematem urzędowego marksizmu-le­ninizmu a potężnym, powszechnie funkcjonującym, syndromem narodo­wo-katolickiego antykomunizmu. W żadnym z tych światów nie umiałem i nie chciałem zamieszkać. Rozglądając się wokół, szukając intelektual­nych przewodników, trafiłem do „ksiąg zbójeckich” ludzi, którzy nie mie­ścili się w żadnym ze schematów i własny duchowy nonkonformizm uczynili wyznaniem wiary.

Czasem myślę, że ten wybór był dla mnie przekleństwem i błogosła­wieństwem. Czytając książki Zbigniewa Herberta, Leszka Kołakowskie­go czy Czesława Miłosza, nie byłem wcale świadom wszystkich dzielą­cych ich różnic. Szukałem raczej tego, co było im wspólne: wyboru praw­dy przeciw sile, odwagi nazywania rzeczy po imieniu, dociekliwego tro­pienia duchowych zniewoleń, integralnego oporu przeciw systemom tota­litarnym niezależnie od ich ideologicznych kostiumów. Przekleństwem jest wybór takich mistrzów. Cokolwiek zrobisz, wiesz, że będą z ciebie niezadowoleni. Chcieć ich słuchać to tyle, co narzucić samemu sobie ka­non wartości iście syzyfowych, nigdy nieosiągalnych, wiecznie niedości­głych. Podejmując ten kanon, wypowiadasz swą zgodę. Już wiesz, że tak zdobędziesz dobro, którego nie zdobędziesz. Już wiesz, że poza śmiercią wszystkie rozwiązania są pozorne. Już wiesz, że wystrzegać się winieneś dotknięcia ran wielkich swego narodu, aby nie zmienić ich w świętość, przeklętą świętość, co ściga przez dalsze wieki potomnych. Już wiesz, co ci pisane: szaleństwo tak żyć bez uśmiechu i dwa powtarzać wyrazy, dwa ocalone wyrazy – prawda i sprawiedliwość.

Skoro tedy wiesz, że nie czekają cię ani gaje radosne, ani łuki tryum­falne, nie uwierzysz już w żadne miłe kłamstwo o sobie i swej człowie­czej kondycji. Można cię uwięzić i można cię zabić. Nie można cię już upodlić. Jesteś ocalony.

1985

ZYGMUNT MYCIELSKI:

Czekam na Twój tom w Paryżu. Należysz do tych paru osób, które wi­dzą „te rzeczy”. – Ja jestem z krakowskich korzeni – (formacja) – roz­wijać tego nie będę – aleśmy są z jednego czasu. Bardzo bym Ci chciał przegrać płytę z moim psalmem (XII wg numeracji Wulgaty „Usque quo Domine, oblivisceris me in finem” [Jak długo Panie całkiem o mnie nie będziesz pamiętał]. Zrobiłem trzy, trzeci, to następny: „Dixit insipiens in corde suo: non est Deus” [Mówi głupi w swoim sercu: Nie ma Boga]. Już wtedy były durnie, co tak pytały, krzyczały. Nie nowina […].

PÓŹNIEJ. Przynieśli mi z poczty Twoją książkę [Nieobjęta ziemia, Paryż, Instytut Literacki, 1984]. Bzdura pisać, czy to lepsze, gorsze… Sły­szę Twój głos, nienaruszony: myśli, czucie. Jak tylu innych, szukam w książce wyrażenia tego, co moje, podobne do mnie, czy takie same, a wyrażone. Całe popołudnie PRZEGLĄDAŁEM (na razie) te 145 stron. Ten jesteś sam, co z obłoków – „Już nie goń. Cicho” – którego określić nie potrafię, jak nie potrafiłem słowa napisać, gdy mi belfer kazał streścić Stepy Akermańskie – (miałem 12, 14 lat?). – Jesteś ten sam, wyrażony str. 62, i pytanie że: co ludzie tworzą tak mało, zależy od ich życzeń (64), i Pan Bóg i jeden wielki temat, Niebo-Piekło (78) i czas na św. Augusty­na, który mnie od małego drąży i Polska (68), której nie ma „w środku” (obwarzanek Piłsudskiego). Nie wiem, co znaczy uligino sum [bagnem je­stem; u Miłosza: Gnaphalium uliginosum] (93), w Ojai się tego nie do­wiem. Patrzę i za tekstami dla mnie, dla muzyki religijnej (każdy psalm, modlitwa, inwokacja – „nadaje się” – stąd tyle muzyki). Na razie sły­szę zaraz Muzyko moich późnych lat – nie dlatego – że tam jest „Muzy­ko” – te cztery wiersze (39) i cztery wiersze 137 „Obdarowałeś mnie”. Mój Drogi, dziękuję Ci za ten prezent tu. Zadzwonię jutro do Ciebie – choć mało Ci potrafię powiedzieć (list Józia [Czapskiego], cały Józio!).

O „L’enorme diffusion, surtout grace aux media” (63) [olbrzymie roz­powszechnienie, zwłaszcza dzięki masowym środkom przekazu; tłum. Cz. Miłosz; cytat z listu Jeanne Hersch] – „z ust mi wyjęte”. Myślę też, skąd słyszę zdanie, tkwiące we mnie od czasu, gdy byłem chłopcem, że „przyzwoity człowiek nie może wierzyć, że dobry Bóg chciał takiego świata”. Jesteśmy urodzeni w jednym czasie, nasze pożywki były podob­ne, identyczne nieraz. Nasze dusze, widać, też z tych samych rajów i pie­kieł. Pan Bóg wcale nie chciał takiego świata. To się zrobiło – gdzieś – au dela du rayonnement divin [poza promieniowaniem boskim] – po pol­sku mi to nie wychodzi.

Pan Bóg ani chce, ani nie chce. Jest. Myśmy też są. I ćma na moim oknie.

1985

JEANNE HERSCH:

– Przełożyła pani z polskiego na francuski dwa utwory polskiego po­ety Czesława Miłosza, laureata Nagrody Nobla w 1980 roku. Co panią skłoniło do przetłumaczenia tych książek?

– Oczywiście nie Nagroda Nobla, gdyż zrobiłam te tłumaczenia w la­tach 1953-54. Poznałam Miłosza w Paryżu w 1951: porzucił właśnie am­basadę polską, gdzie pełnił funkcję sekretarza ambasady. Znajdował się w bardzo trudnej sytuacji intelektualnej, uczuciowej, materialnej i ducho­wej. Prawicowi Polacy nie wybaczali mu współpracy z reżymem – był dyplomatą od 1945 roku. Zawsze miał poglądy lewicowe i nie znajdował wspólnego języka z częścią polskiej emigracji. Nadal był przywiązany do sposobu myślenia niektórych swoich starych przyjaciół, dyplomatów i pi­sarzy. Czuł się odrzucony jako zdrajca przez obie strony. Miłosz jest czło­wiekiem, który zawsze poczuwa się do wspólnictwa z tymi, co go ataku­ją, człowiekiem, którego dręczą najrozmaitsze skrupuły i troski, i pod względem moralnym był na dnie. Napisał właśnie Zniewolony umysł, książkę, która go najbardziej rozsławiła na Zachodzie i w której niezwy­kle przenikliwie, tak jak dotychczas nikt, wyjaśniał, jak się dokonuje ujarzmienie w e w n ę t r z n e w krajach demokracji ludowej: nie przez siłę czy zastraszenie, lecz za sprawą bardziej subtelnych i głębokich me­chanizmów. Miłosz przeżywał więc ciężki kryzys w momencie, gdy go spotkałam. Chciałam mu pomóc, ponieważ był wielkim pisarzem o rzad­ko spotykanej inteligencji politycznej i filozoficznej, pisarzem, który jed­nak był przede wszystkim poetą. Powiedziałam mu mniej więcej coś ta­kiego: „Jeśli chcesz się porozumieć z otaczającym cię światem, to twoja polska poezja ci tego nie załatwi. Musisz napisać utwór prozą. Przeżyw­szy to wszystko, czego doświadczyłeś w Polsce podczas wojny, mógłbyś napisać powieść, a ja bym ją przetłumaczyła”. I zabraliśmy się do roboty. On nigdy przedtem nie pisał powieści i oto zaczął pisać Zdobycie władzy. Ja zaś nigdy przedtem nie tłumaczyłam z polskiego i zaczęłam tłumaczyć z polskiego. To było szalone przedsięwzięcie. Robiliśmy tak: w miarę jak pisał kolejny rozdział, czytał mi go na głos, bo wtedy lepiej rozumiałam, a ja tłumaczyłam zdanie po zdaniu, pytając go od czasu do czasu o sens jakiegoś nie znanego mi słowa. W ten sposób przygotowaliśmy francuską wersję Zdobycia władzy. Przez cały czas miał do mnie pretensje, bo nie­nawidził pisania powieści. Absolutnie podzielał punkt widzenia Valery’ego: jak można pisać „Markiza wyszła o piątej”? Dowiedzieliśmy się w trakcie pracy, że Europejska Fundacja Kulturalna ma zamiar przy­znać nagrodę za powieść. Wtedy mu powiedziałam: „Trzeba przedstawić książkę do nagrody, zobaczysz, że ją dostaniesz”. Mówiłam mu też, natu­ralnie żartem: „Zobaczysz, któregoś dnia dostaniesz Nobla”. Ale w nagro­dę Europejskiej Fundacji Kulturalnej trochę wierzyłam, bo książka była bardzo piękna, bardzo bogata i ta opowieść o rozgrywającej się aktualnie tragedii była wypełniona poetycką substancją. No i dostał nagrodę, dzię­ki czemu jego życie stało się nieco łatwiejsze. A jakiś czas później wyje­chał do Ameryki.

Drugą książkę, Dolina Issy, przetłumaczyłam już sama. Nie wiem, jak mi się to udało, bo przecież byłam zmuszona tłumaczyć słowo po słowie. Opisuje w niej dzieciństwo poety na Litwie, dzieciństwo na wsi. Tekst jest pełen terminów technicznych z zakresu rolnictwa, myślistwa, rybołów­stwa itd. Miłosz osiąga poetycki ton nie przez nieostrość języka, lecz prze­ciwnie. Pod pewnymi względami przypomina mi La Fontaine’a: poezja jest dla niego bardziej konkretna i ścisła niż proza. W tym dziele prozą by­ło dużo słów, których nie znałam nawet po francusku. Pracowałam jeszcze wtedy w Szkole Międzynarodowej, gdzie musiałam się stawić co dzień o ósmej rano i gdzie spędzałam cały dzień. Do pracy zabierałam się wie­czorem. Leżałam na brzuchu na podłodze, otoczona nie wiem już iloma specjalistycznymi słownikami z dziedziny wędkarstwa, obróbki tkanin (jest cały rozdział o lnie), myślistwa, rozmaitych technik łowieckich, o których nie miałam bladego pojęcia, z nazwami zwierząt i ich małych i książkami o rozmaitych zwierzęcych głosach i krzykach w zależności od pory roku itd., itp. To było coś niewyobrażalnego. Czasami o drugiej nad ranem wydawało mi się, że stronice słowników tańczą wokół mnie. A Mi­łosz przysyłał listy, dopytując się, dlaczego praca nie posuwa się szybciej. Ale jestem szczęśliwa, że zrobiłam ten przekład, bo kocham tę książkę, która jest jednym wielkim poematem. W sumie do tłumaczenia książek Miłosza skłoniła mnie chęć dania mu wstępu do świata Zachodu i mój podziw dla jego twórczości.

1986

STEFAN KISIELEWSKI:

Nazwisko Miłosza długo było dla mnie tylko pustym dźwiękiem. Lecz oto, gdzieś chyba w roku 1938, dawny kolega uniwersytecki Ludwik Fry­de powiedział mi, że Czesław Miłosz to największy żyjący polski poeta, o skali talentu na poziomie Mickiewicza. Przeczytałem więc Trzy zimy i – zachwyciłem się. Niezadługo zaś, u malarza Zygmunta Tomkiewicza na nowomiejskiej ulicy Kościelnej poznałem autora.

Trzy zimy stały się odtąd jakby mottem, leitmotivem mojego skromne­go „poetyckiego życia”, czytałem je i czytałem, umiejąc niektóre wiersze na pamięć, podobnie jak wówczas niektóre ballady Leśmiana lub Skum­brie w tomacie czy Na dziwny a niespodziewany odjazd… Gałczyńskiego. Lecz to (Miłosz) było głębsze i trudniejsze – towarzyszy mi po dziś dzień, wraz z narastającymi po wojnie zbiorami: Ocalenie, „Światło dzien­ne, Traktat poetycki. Wielkość Miłosza to w gruncie rzeczy kilkadziesiąt wspaniałych wierszy; mam z nich ułożony swoisty panteon, podzielony przy tym na dwie kategorie: wiersze formalnie trudne, jakby wyrąbane w monumentalnym kamieniu, i wiersze potoczyste, rytmiczne, rozmyśl­nie, wyrafinowanie „katarynkowe”, jak Walc, Traktat moralny, Toast.

Wtedy, w 1938, gdy przełykałem Trzy zimy, najbardziej zaimponowa­ły mi Bramy arsenału: to był właśnie wiersz trudny, nie wpadający w ucho, nie sposób się było z nim spoufalić ani nauczyć na pamięć, tak jak szybko nauczyłem się Kołysanki czy Dialogu lub Wieczorem wiatr… Wobec czego uznałem Bramy za wiersz awangardowy. Łechtało to moją próżność, że wiersz jest zawiły, nie bardzo go rozumiem, ale szalenie lu­bię czytać, bo wciąż odkrywam w nim coś nowego. I tak się dzieje po dziś dzień, jakby się odwiedzało jakieś monumentalne ruiny, gdzie wśród roz­bitych posągów, odłamków luster i obrazów odkrywa się, przeczuwa za­rysy, szkice, wizjonerskie fragmenty ludzkiego uniwersum. Po dziś dzień myślę, że to najbardziej „nowoczesny” wiersz Miłosza (wiem, że poeta nie lubi tego określenia, o czym dalej), najmniej w nim płynnej, poetyc­kiej akcji, jest rozmyślnie porozbijany, potrzaskany, ale z tego wizjoner­skiego kalejdoskopu obrazów wylania się z jednej strony mnogość odczu­wań i postrzegań, jakże sensualna i obfita, z drugiej zaś – jednolity ton, nastrój, klimat spajający rozbitą wizję w jeden, ponadczasowy osąd – za­razem zatomizowany, a jakimś misternym choć żywiołowym sposobem – całościowy. „Światopogląd, którego nie dałoby się wyrazić inaczej” –powiedział Julian Przyboś.

Światopogląd grozy: monumentalny i wieloraki, zmysłowo postrzega­ny obraz świata, przeciwstawiający się wszechgrożącej nicości, groza za­traty i okrucieństwa, oto dla mnie istota Miloszowej wizji bytu i świata: to nie „katastrofista”, jak kiedyś mówiono, to piewca lęku zagłady, który to lęk przepaja każdą jego najbardziej choćby barwnie i subtelnie smakowa­ną urodę świata, najserdeczniejsze asocjacje i klimaty dzieciństwa, mło­dości, wieku dojrzałego, rozpiętego między dwiema duchowymi, lecz i geograficznymi wręcz strefami dzisiejszego globu. Przed tym strachem, przed dzwoniącą wciąż w uszach zapowiedzią zatraty nie ma bowiem ucieczki w najbardziej choćby harmonijną sferę wspomnień czy zmysłów. Rozpacz bez wyjścia zademonstrowana jest dobitnie w przerażająco skon­densowanym wierszu Obłoki, lecz w gruncie rzeczy groza złudy i przemi­jania przenika wszystkie ulubione moje utwory Miłosza, jak: Kołysanka, Obłoki, Walc, Campo di Fiori, Kawiarnia, Przedmieście, W Warszawie, Traktat moralny, Ballada, Toast. A Bramy arsenału? Tam może najmniej czystej trwogi, bo wizja rozbitej monumentalności świata ma swoją posą­gowość, budzi jakiś podziw. To jednak napisane w młodości: choć przez „katastrofistę”, ale jeszcze przed katastrofą…

Miłosz zatem to dla mnie poeta lęku, fascynujący niewiarą, pesymi­zmem, wynikłym z przenikającego go do szpiku kości poczucia krucho­ści, polotności wszelkich światów: duchowych czy materialnych. Wierzę w autentyczność jego grozy, nie wierzę za to w jego pociechy. Ani w po­ciechy świeckie, rozsądnie i lewicowo „humanistyczne”, ani w podpory religijne, w mistycyzmy, Swedenborgi, ziemie Ulro. A przekłady starote­stamentowe? To poetycko językowy kostium, maska duszy – trzeba przecież coś robić na tym świecie. „Pan się religijnie bałamuci, Pan to przecież jutro zrzuci…”.

1986

JAN BŁOŃSKI:

Czesław Miłosz wypowiedział kilkakrotnie osobliwe słowa o obo­wiązku oczyszczenia, który ciąży na polskiej poezji. Oczyszczenia rodzinnej ziemi, która jest – przytaczam – „obciążona, skrwawiona, zbez­czeszczona” [E. Czarnecka (R. Gorczyńska), Podróżny świata. Rozmowy z Czesławem Miłoszem. Komentarze, New York 1983, s. 119]. Obciążać może tylko krew cudza. Krew własna, krew ofiary podsyca wspomnienie, budzi żal, litość, szacunek. Domaga się pamięci modlitwy, sprawiedliwo­ści. Pozwala także na przebaczenie, chociaż przebaczenie nie przychodzi łatwo. Inaczej z krwią cudzą, ale przelaną w sprawiedliwej walce. Mamy prawo do obrony koniecznej, ale to prawo już jest ustępstwem, Chrystus kazał Piotrowi schować miecz… Zapewne więc każda przelana krew do­maga się refleksji i pokuty, nie można jednak powiedzieć, aby każda ob­ciążała, bezcześciła ziemię.

Miłosz nie myśli ani o krwi rodzimej, ani o krwi najezdników. Jasne, że myśli o krwi żydowskiej, o ludobójstwie, którego naród polski nie jest winien, ale które dokonało się na naszej ziemi i tę ziemię jakoś na wiek wieków naznaczyło. Poezja, literatura – albo ogólniej, pamięć, zbiorowa świadomość – nie może o tym krwawym i ohydnym znaku zapomnieć. Nie może zachować się tak, jakby go nie było… Słychać jednak czasem głosy (zwłaszcza młode), których ten znak nie porusza. Odrzucamy prze­cie – powiadają – zasadę odpowiedzialności zbiorowej… Jeśli tak, nie musimy wracać do spraw zapadłych nieodwracalnie w przeszłość. Dość będzie, jeśli zbrodnię potępimy in toto, jak potępiamy wszelką krzywdę, wszelką nikczemność.

Odpowiem tak: kraj ojczysty nie jest hotelem, w którym dość sprząt­nąć brudy po przypadkowych gościach. Zbudowany jest przede wszyst­kim z pamięci; inaczej mówiąc, jesteśmy sobą tylko dzięki pamięci o przeszłości. Tą przeszłością nie możemy dowolnie rozporządzać, cho­ciaż – jako jednostki – nie jesteśmy za tę przeszłość bezpośrednio od­powiedzialni. Musimy nosić ją w sobie, chociaż bywa to przykre czy bo­lesne. I winniśmy dążyć do tego, aby ją oczyścić…

Ale jak? Oczyścić pole Kaina to – najpierw – pamiętać o Ablu. Ów Abel nie był sam, mieszkał w naszym domu (na naszej ziemi), a więc we wspólnym domu czy na wspólnej ziemi. Krew została na ścianach, wsią­kła w ziemię, czy chcemy, czy nie. Wsiąkła w naszą pamięć, w nas sa­mych. Więc nas samych musimy oczyścić, czyli zobaczyć siebie w praw­dzie. Bez tego dom, ziemia, my sami pozostaniemy zbrukani. Taki jest sens słów poety, jeżeli je dobrze rozumiem. Tak w każdym razie widzi on swój obowiązek, wzywając niejako nas wszystkich, abyśmy także swego obowiązku dopełnili.

Jak to jest trudne, dowodzi znany bardzo wiersz Miłosza Campo di Fiori. Opowiada o karuzeli, którą – chciał traf, ale jaki to znaczący, oso­bliwy traf! – zmontowano w Warszawie, na placu Krasińskich, tuż przed wybuchem powstania w getcie. Gdy zaczęły się walki, karuzelowy interes nie przestał funkcjonować, gromadził dalej dzieci, młodzież, gapiów.

Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Wiatr od tych domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Miłosz porównuje „tłumy wesołe” z rzymskimi przekupniami, którzy – w chwilę po spaleniu Giordana Bruna – powrócili do swoich zajęć, ciesząc się „różowymi owocami morza”, „koszami oliwek i cytryn”. I kończy refleksją o „samotności ginących”, której sprzeciwia się „słowo poety”. Tylko tak może ono – zdaje się mówić – „ocalić” to, co można jeszcze ocalić; ocalając zaś, oczyszcza naszą pamięć buntem przeciw mi­janiu i „zapomnieniu, co rośnie, / Nim jeszcze płomień przygasnął”.

Wspomnienie i westchnienie nie uwalnia jednak od obrazu stosu na targu czy karuzeli na grobie. Dowodem dalsze dzieje wiersza, który był często tłumaczony i przytaczany. Rozumiano go nieraz jako oskarżenie. Przełożony na przykład na hebrajski, zdać się może dowodem na wrogą obojętność wobec zagłady getta… Po latach Miłosz zastanawiał się, „czy rzeczywiście taka była wtedy ulica warszawska. I była, i nie była, bo w innych okolicach, w innych momentach Warszawa była inna, więc nie chodzi o jakieś oskarżanie”. Wiersz – powiada – jest „publicystyczny”, czyli nadto jednoznaczny, za łatwo pozwała wyciągać wnioski. Coś uprasz­cza, upraszczając zaś, uspokaja… Gorzej: poeta odkrywa, że napisał wiersz „bardzo niemoralny”. Dlaczego? Bo – cytuję – „pisany o umie­raniu z pozycji obserwatora”. I rzeczywiście: tak jest ten wiersz napisa­ny, że ten, który mówi – czyli poeta – wychodzi obronną ręką. Jedni umierają, drudzy się bawią, on zaś „wznieca bunt” swoim słowem i od­chodzi, zadowolony, że piękny wiersz napisał… Czuje więc po latach, że się za łatwo wykręcił. W zestawieniu z „horrorem”, jak mówi, pisanie okazuje się „niemoralne”: Campo di Fiori nie zdołało pokonać „konflik­tu życia ze sztuką”. Miłosz dodaje więc na usprawiedliwienie, że wiersz powstał „jako zwyczajny odruch ludzki wiosną 1943 roku” i, oczywiście, zgodzimy się chętnie, że był to piękny, szlachetny odruch. W tę okropną Wielkanoc uratował on – jak ktoś ładnie napisał – „honor polskiej po­ezji”. Ale razem z poetą czujemy, że ostatnie słowo nie zostało powie­dziane.

Może te poetyckie udręki pomogą nam zrozumieć, dlaczego nie mo­żemy sobie poradzić z rozważeniem całej żydowsko-polskiej przeszłości […]

W 1943 roku Miłosz napisał inny jeszcze wiersz o zburzeniu getta. Jest on mniej jednoznaczny, może nawet trudny do zrozumienia? Zaczy­na się od obrazu niszczenia:

Rozpoczyna się rozdzieranie, deptanie jedwabi,
Rozpoczyna się tłuczenie szkła, drzewa, miedzi, niklu, srebra, pian Gipsowych, blach, strun, trąbek, liści, kul, kryształów –

– aż:

Wali się w ogniu dach, ściana i żar ogarnia fundament.
Jest już tylko piaszczysta, zdeptana, z jednym drzewem bez liści
Ziemia.

Zburzone zostało miasto, została ziemia, pełna skorup i odpadków. Pełna także ciał ludzkich. I w tej ziemi, a raczej pod ziemią

Powoli, drążąc tunel, posuwa się strażnik-kret
Z małą czerwoną latarką przypiętą na czole.
Dotyka ciał pogrzebanych, liczy, przedziera się dalej,
Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym oparze,
Popiół każdego człowieka po innej barwie tęczy.

Kim jest ten kret, trudno powiedzieć. Jest strażnikiem, może strażni­kiem pogrzebanych? Ma latarkę, a zatem widzi, widzi w każdym razie le­piej niż umarli. A wśród tych umarłych znajduje się jakby także sam poe­ta, czy też raczej ten, kto wiersz wypowiada. I on tam leży, i boi się. Boi się kreta. Osobliwy, zdumiewający obraz.

Boję się, tak jak się boję strażnika-kreta.
Jego powieka obrzmiała jak u patriarchy,
Który siadywał dużo w blasku świec
Czytając wielką księgę gatunku.

A zatem ten kret ma rysy Żyda, ślęczącego nad Talmudem czy Biblią. Chyba Biblią, bo ona raczej zasługuje na nazwę wielkiej księgi gatunku, ludzkiego oczywiście.

Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,
Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?
Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu
I policzy mnie między pomocników śmierci:
Nieobrzezanych.

Straszny to wiersz, bo pełen lęku. Ale są w nim jakby dwa strachy. Jeden to strach przed śmiercią, dokładnie, przed pogrzebaniem żywcem, co przecie zdarzyło się tylu ludziom, zasypanym w podziemiach, także w piwnicach getta. Ale w tym pierwszym strachu jest drugi strach, strach przed strażni­kiem-kretem. Ten kret posuwa się pod ziemią, ale także jakby – poniżej na­szej świadomości. To poczucie winy, do jakiej nie chcemy się przyznać.

Pogrzebany pod ruinami, między zwłokami Żydów, „nieobrzezany” boi się, że zostanie policzony między morderców. Więc lęk przed potępieniem, lęk piekielny! Lęk nie-Żyda, który patrzy na walące się getto, wyobraża sobie, że mógłby tu – przypadkiem – także zginąć, i wtedy, w oczach kreta, co umie rozróżniać popioły, wyda się „pomocnikiem śmierci”. I rzeczywiście, wiersz nosi tytuł: Biedny chrześcijanin patrzy na getto. A zatem jest w tym chrześcijaninie lęk przed losem, jaki spotkał Żydów, ale jest także – stłumiony, zaszyfrowany dla niego samego –lęk przed tym, że zostanie potępiony. Potępiony przez kogo? Przez ludzi? Nie, ludzi już nie ma. To kret go potępia, a raczej, może potępić, ten kret, który dobrze widzi i zna „księgę gatunku”, Biblię zapewne. Własne su­mienie moralne potępia (może potępić) biednego chrześcijanina. I on chciałby się przed tym kretem-sumieniem ukryć, bo nie wie, co mu po­wiedzieć.

Miłosz, zapytany, co czy kogo ten kret oznacza, uchylił się od odpo­wiedzi. Odparł, że napisał wiersz spontanicznie, nie zaś „programowo” [E. Czarnecka, ibidem, s. 65]. Jeśli tak, tym lepiej, wiersz byłby bezpośred­nim wyrazem grozy, która – jak to bywa we śnie i także w sztuce – wy­łania z siebie obrazy. Unaocznia to, co nie w pełni zrozumiane, to co by­ło, a może jeszcze jest w ludziach, zapewne także w poecie, ale w nieja­snym, zamazanym, przytłumionym kształcie […I.

Lęk, który odzywa się w Biednym chrześcijaninie… Lęk, aby nie zo­stać policzonym między pomocników śmierci. Tak on okropny, że czyni­my wszystko, aby go oddalić, aby nie dopuścić nawet do jego wyjawie­nia. Czytamy czy słuchamy rozważań o żydowsko-polskiej przeszłości i kiedy tylko dojdzie do nas zdarzenie, fakt, który nie najlepiej o nas świadczy, gorączkowo staramy się go pomniejszyć, wytłumaczyć, zbaga­telizować […].

Dlatego że – świadomie czy nieświadomie – boimy się oskarżenia. Boimy się, że odezwie się strażnik-kret i powie, zajrzawszy w swą księ­gę: ach, wyście także służyli śmierci? I wyście pomagali zabijać? Albo przynajmniej: patrzyliście spokojnie na żydowską śmierć?

1987

MICHAŁ GŁOWIŃSKI:

„Nie mnie pisać historię kultury europejskiej, inni tym się zajmą. Za­gadnienie jest wysoce osobiste, bo w moich wierszach i prozie oparciem był dla mnie zapamiętany szczegół. «Nie wrażenie» i nie «przeżycie» – te są tak wielowarstwowe i tak trudne do przetłumaczenia na język, że wy­naleziono różne sposoby, próbując je uchwycić – mowę naśladującą «strumień świadomości» aż po pozbycie się znaków przestankowych, magmę słowną i bełkot. Zapamiętany szczegół, np. słojów drzewnych w wytartej dotykiem wielu rąk klamce, zasługiwał według mnie na to, żeby go wydzielić z chaosu wrażeń i przeżyć, niejako oczyścić, tak żeby zo­stało tylko bezinteresownie kontemplujące dany przedmiot oko”.

(Ogród nauk, s. 29)

W tym autokomentarzu poeta wskazuje na jedną z podstawowych właści­wości swej poetyki. Ujawnia się ona z dużą wyrazistością także w Przedmie­ściu, w którym toczy się nieustanna gra między szczegółem jako konkretem czy składnikiem świata przedstawionego a szczegółem jako elementem sym­boliki. Występuje tu ten typ szczegółu, który nazwę ludycznym. Paradoksal­nie, odgrywa on rolę nadzwyczaj ważną przede wszystkim w utworach Miło­sza z czasów okupacji. Wystarczy przypomnieć choćby karuzelę z Campo di Fiori. Karuzela owa jest składnikiem wyrazistego kontrastu, została przeciw­stawiona likwidowanemu w kwietniu 1943 gettu. W Przedmieściu takiego kontrastu nie ma, choć i w nim mowa o „skardze skamlającej”, jaka dobiega z przejeżdżających wagonów. Powstaje tu jakby świat jednolity, świat, do którego na różnych prawach należą i owe wagony, i „miasto otworzone krwa­wą cegłą”, i młodzieńcy grający w karty. Szczegół ludyczny nie jest elemen­tem codzienności przeciwstawionej toczącej się wokół wielkiej i strasznej hi­storii, w poezji Miłosza historia uwikłana jest w dzień powszedni.

I tu dochodzimy do sprawy szczególnie ważnej i dla Przedmieścia, i – chyba – dla poezji okupacyjnej Miłosza w ogólności. Nie chce on o historii pisać bezpośrednio (mówił zresztą o tym przy różnych oka­zjach), szuka stylu, który pozwoliłby zdawać z niej sprawę, a zarazem był wolny od bezpośrednich od niej uzależnień. Powiedzieć by można, iż w utworach Miłosza, będących bezpośrednią reakcją na historię, rolę naj­ważniejszą grają czynniki pośredniczące, że dąży on do wypracowania swoistego stylu mediatyzacji. Wydaje się, że Przedmieście jest jedną z najwybitniejszych realizacji tego dążenia świadomego i tak konse­kwentnego. W wierszu tym historia dochodzi do głosu poprzez scenkę obyczajową, w tym składające się na nią ludyczne szczegóły […].

W szkicu tym starałem się wydobyć to, co w Przedmieściu wydaje mi się najważniejsze. Jestem świadom, że nie powiodło mi się jednak pokaza­nie mechanizmów, które sprawiły, że wiersz ten – z pozoru skromna scen­ka obyczajowa, układająca się w kształt bliski balladzie – znaczy aż tak wiele, mechanizmów, które zdecydowały o tym, że historyjka o młodzień­cach z przedmieścia grających w karty stała się uogólnioną wizją świata. Za­daniem interpretatora jest wskazywanie znaków szczególnych utworu, ale – paradoksalnie – do jego obowiązków należy także świadome kapitulowa­nie przed wierszem, gdy jest on naprawdę znakomity, wybitny czy wielki, bo jeśli taki jest, to nigdy nie pozwala powiedzieć o sobie wszystkiego, zawsze coś, być może owo „coś” najważniejsze, pozostaje nieuchwytne.

1987

TOMAS VENCLOVA:

Strofy Który skrzywdziłeś… zostały napisane w Waszyngtonie, w roku 1950. Nietrudno domyśleć się, jakiego konkretnie tyrana – wówczas jesz­cze żyjącego – dotyczą one przede wszystkim, ale u ich podstaw tkwi o wiele szersze doświadczenie. Mowa tu jest o wszystkich dyktaturach to­talitarnych XX wieku oraz o „błaznach”, to znaczy o filozofach, pisa­rzach, publicystach, którzy tworzyli utopijne teorie służące ich uprawo­mocnieniu. Jak powstają takie koncepcje, wyjaśniono raz na zawsze w książce Zniewolony umysł. Dzisiaj przypadło nam w udziale niemałe szczęście – obserwujemy ich rozpad. Być może główna, choć ukryta za­sługa przypada tu poetom, którzy umieli nazywać rzeczy po imieniu na­wet w najcięższych chwilach – Achmatowej, Cwietajewej, Mandelszta­mowi i samemu Miłoszowi. Nieprzypadkowo pięć wersów wyryto na po­mniku upamiętniającym robotników zastrzelonych przez komunistów w Gdańsku w 1970 roku.

Nie rozminiemy się chyba z prawdą, mówiąc, że wiersze Miłosza odno­szą się zarówno do czasów mu współczesnych, jak i do wszystkich czasów w ogóle. Napisane zostały z prostotą i siłą Salomonowej Księgi Przysłów. Zawsze istnieli niegodziwi władcy i nadworne błazny. Pamięta o tym każ­dy poeta. Wszelako Miłosz, dla którego granica między dobrem a złem sta­nowi coś oczywistego, nie jest skłonny lekceważyć również granic w cza­sie (pokusie tej ulega wielu). Bez względu na zewnętrzne podobieństwa – nie da się postawić znaku równości pomiędzy współczesną dyktaturą a dawną tyranią. Dlatego też w wierszu, który pozornie można by odnieść do dowolnego wschodniego despoty lub rzymskiego imperatora, rozsiane są wskazówki dotyczące właśnie XX wieku, właśnie jego piątego dziesię­ciolecia. Złote medale – to nie monety Kaliguli czy Dioklecjana, prędzej już odznaki laureatów nagrody stalinowskiej. Gdy w ostatniej strofie mówi się o stryczku – nie o mieczu, kindżale ani o truciźnie – domyślamy się, że chodzi o szubienicę Judaszową, ale także o szubienicę z Norymbergi.

Stąd też bierze się stylistyka utworu. Miłosz pisze językiem współczesnym i niewspółczesnym zarazem. Nie możemy jednak powiedzieć, iż ów n i e w p e ł n i współczesny  język jest językiem Kochanowskiego, Sępa Szarzyńskiego albo Mickiewicza. Owszem, nawiązuje on do tematu pamięci, ale nie jest to pamięć o konkretnej epoce, cechuje go wystarczająca prostota i jasność, by mówić o tym, co dzieje się tu i teraz. Przekład, który nie uchwy­ci tej cechy – wyjątkowo subtelnej i umiarkowanej archaizacji – skazany jest na klęskę.

1990

STANISŁAW BARAŃCZAK:

Wystarczy przeczytać uważnie paręnaście pierwszych wersów Wykła­du III – które przywodzą na myśl techniki filmowe wykorzystujące ru­chomą kamerę, teleobiektyw o zmiennej ogniskowej i stół montażowy po to, aby panoramiczny obraz anonimowego, odczłowieczonego tłumu roz­bić na pojedyncze sylwetki i twarze – a zdamy sobie sprawę, co synek­dochiczne widzenie Miłosza reprezentuje i na co jest mu potrzebne. Re­prezentuje mianowicie jego przekonanie, że jedynym naprawdę istotnym zadaniem poezji jest stawianie oporu tryumfalnemu rozrostowi antyludz­kiego zła, manifestującego się w znamiennym dla nowoczesnej historii „uogólnieniu”. Potrzebne zaś jest po to, aby wiersz mógł dokonać swego niezbędnego zstąpienia na poziom indywidualnego doświadczenia ludz­kiego; zstąpienia, które – choć może to zabrzmieć jak bluźnierstwo – stanowi dla poety dostępną tylko jemu i jedyną naprawdę mu dostępną formę imitationis Christi. Sześć wykładów wierszem to w gruncie rzeczy powrót Miłosza do zadanego przezeń ponad czterdzieści lat wcześniej sławnego pytania: „Czym jest poezja, która nie ocala / Narodów ani lu­dzi?”. Sformułowane na nowo, pytanie brzmi z pozoru skromniej, ale w swoich ostatecznych konsekwencjach nie jest ani odrobinę mniej ma­ksymalistyczne: Czym jest poezja, która nie próbuje osiągnąć nieosiągal­nego, która wyzbywa się przekonania, że jej powinnością jest dziś, tak jak zawsze, zarówno „wiedzieć”, jak „mówić”, „uczyć się”, jak i „nau­czać”, doświadczać i przekazywać, poznać wszystko i „opowiedzieć wszystko”?

1991

JAN KOTT:

W młodzieńczych Trzech zimach ziemia jest jeszcze „nazbyt wąska”. Jak młoda dziewczyna. Cielesności aktu, „w miłości leżąc z tobą”, towa­rzyszy potrójna ciemność: nocy ciała, nocy losu i najbardziej nieprzenik­nionej nocy historii. W pejzażu lunarnym i apokaliptycznym obecna jest tylko „u ziemskich wód czarnego bzu gałązka”. W niemal pięćdziesiąt lat później, u schyłku własnego wieku i stulecia, akt miłosny w Nieobjętej ziemi powraca do biblijnego początku. Zakazany owoc zerwany został po raz pierwszy w Raju. Ale Ewa i wszystkie późniejsze Ewy pojawiają się we współczesnych strojach na ziemi już „sióstr naszych i kochanek”.

Jak lekko stąpają! Biodra ich w spodniach, nie w powłóczystych szatach, stopy bose w sandałach […]
Ich ręce dotykały moich rąk i szły strojne
Jak o wczesnym poranku na początku świata.

Może najbardziej przejmuje u Miłosza czułość w przywołaniu mitu, jak gdyby go sam na nowo doświadczał. Jak może tylko u Blake’a, arche się odnawia i uniwersalia się materializują, stają się osobiste i cielesne w tych późnych wierszach o początku, który powraca […].

Tajemnicą własną Miłosza jest złączenie w nim samym, czasem może nawet dramatyczniej niż w jego poezji, metafizyki i mistycznego niepo­koju z żarłocznością zmysłów, z oglądaniem ziemi w jej urodzie. Chłód i gorąco, suchość i płynność, blask i ciemności są zawsze w nim i w jego poezji w podobnym splocie. Na gorzkiej ziemi odprawiają się zwierzęce uciechy i wśród popiołów dają wytchnienie oku „zielone jeziora pod Wil­nem”, i zabłąkane ozdobne krzewy z opuszczonych parków na Ukrainie, powracające w pięknej cytacie z Jerzego Stempowskiego, niespiesznego przechodnia, który na chwilę stanął i obejrzał się za siebie. Powracają w Nieobjętej ziemi wśród własnych i cudzych przypomnień haftki gorse­tu dawno umarłych kobiet i wzruszające szeleszczące tafty, gdzieś „o za­chodzie słońca w parku nad Prypecią”. Czasem, po latach, kiedy wszyst­ko wydaje się zapomniane, nawet imiona kobiet w tym parku, pamięć ucha przechowa szelest sukni i pamięć oka – „cienki złoty łańcuszek na białej szyi”. Znam tę pamięć.

Ziemia objęta w poezji Miłosza i ziemia ciągle jeszcze nieobjęta. Jaka będzie ziemia w poezji przyszłości?

„Jaka będzie poezja w przyszłości, ta, o której myślę, ale której już nie poznam? Wiem, że jest możliwa, bo znam krótkie chwile, kiedy już nie­malże tworzyła się pod moim piórem, żeby zaraz zniknąć. Rytmy ciała –bicie serca, puls, pocenie się, krwawienia periodu, lepkość spermy, pozy­cja przy oddawaniu moczu, ruch kiszek, będą w niej zawsze obecne razem z podniosłymi potrzebami ducha i nasza podwójność znajdzie swą formę bez wyrzekania się jednej strefy albo drugiej”.

1991

LESZEK KOŁAKOWSKI:

Jeśli kiedy Miłosz spisał swoją metafizykę, to jest nią najpewniej Pie­sek przydrożny. Ta metafizyka nie jest wesoła, ale, wedle mej pamięci, żadna metafizyka nie jest.

A mówi ona, że nic na świecie nie jest jednoznaczne i, co więcej, cokol­wiek jest i cokolwiek się dzieje, jest podszyte siłą przeciwną, wrogą. Pod po­krywą bycia nicość się czai, a nicość na byciu się unosi; spod chmury zła do­bro wygląda, a zło się dobra uczepia i za nim podąża; a podobnie jest ze szczerością i zakłamaniem, komedią i tragedią, wiarą i rozpaczą, tożsamością i przekręceniem, wiosną i jesienią, czwartkiem i piątkiem, cierpieniem i za­chwyceniem, snem i światem, tym, co minęło, i tym, czego nigdy nie było.

Ale tak chyba Miłosz nie napisał? Nie, tak nie napisał, bo to byłoby nieciekawe. Napisał całkiem inaczej. Pisał o niepojętej rozmaitości losów ludzkich, o przypadkowych spojrzeniach na rzeczy zwyczajne i błahe, kiedy to z tych ułamków spojrzeń wyłania się nagle olśnienie czymś za­gadkowym, niepokojąco niezrozumiałym. Zwierciadło jest zatem potrzas­kane, a dzięki temu świat w nim odbity więcej odsłania swoich tajemnic. Dziwne. Dziwne.

1998

HELEN VENDLER:

Każdy, kto czyta Świat [Świat (poema naiwne)] (1943), podobnie jak każdy, kto czyta Pieśni niewinności Blake’a, wkroczył już do świata po­nurych doświadczeń. Gdybyśmy w zetknięciu z tekstami o niewinności odczuwali jedynie stratę, nie miałyby one na nas takiego wpływu; przypo­minają nam raczej, że wewnętrznie wciąż oczekujemy, a nawet domaga­my się niewinności. Przez całe życie wierzymy, że pożywienie, prawda, sprawiedliwość i środki do życia powinny nam przypaść w udziale, a na­ruszenie tego przekonania za każdym razem stanowi wstrząs. Pieśni nie­winności przypominają nam o naszej nieustannej niewinności, będącej – jak się zdaje – konstytutywnym elementem naszej natury.

Jako istoty ludzkie, chcemy dzielić tę ogólną naturę ze światem. Jeśli jest jakaś myśl łącząca cały Miłoszowski cykl – to właśnie ona. „Mój po­emat Świat – powiedział Miłosz – […] jest próbą opisania świata takim, jaki powinien być, widziany oczami dzieci, w przeciwieństwie do świata horroru, który poznałem [podczas okupacji]”. Dzieci, obdarzone jeszcze świeżymi umysłami i mające świeże odczucia, żyją w świecie, gdzie rze­czywistość wizualna przenika się z etyczną, gdy rodzice cywilizują ów świat dla nich […].

Język umożliwia i udaremnia zarazem odgrywający się w Świecie sen o przywróceniu dawnego stanu. Czytając ten cykl wierszy, mamy wciąż świadomość, że stylem niewinności mówi tutaj dorosły. Aktem doświad­czenia jest samo w sobie odkrycie tego niewinnego stylu, wynalezienie sztuki, która ukrywa sztukę, szczytu wyrafinowania. George Herbert i William Blake, angielscy mistrzowie naturalnego głosu, wiedzieli, jaką moc daje tak silne trzymanie języka w ryzach. Miłosz w kółko powtarza zawartość swego niewielkiego magazynu drogocennych słów: drewno, li­ście, barwa, niebo, miedź, dzieci, gwiazda, ścieżka, światło, świat, świt, pole, okno, okolica, ptak, matka, cień, zwierzę, kora, ojciec, ludzie, zie­mia, para, wieże, miasta, lasy, błękit, dom, ogród, księżyc, rzeka, kwiat, furtka, fale, ciemność, słońce. Słowa te często rozbrzmiewają w poema­cie, wyraźniej w polskim oryginale, gdzie uwidaczniają je aliteracja i pozycja w wersie. Chociaż świat ukazywany w tych słowach jest światem sielankowym, zawiera jednak obietnicę – w przedstawionej przez ojca wizji przyszłej Europy – spokojnych i urozmaiconych kosmopolitycz­nych podróży. Tymczasem Miłosz skazany został na podróże wygnańca, a poezja stała się dla niego sposobem na ocalanie minionych miejsc i cza­sów. Ponieważ nie może wrócić, musi napisać: „I nigdy już nie uklęknę nad rzeką w maleńkim kraju / Żeby co we mnie kamienne rozwiązało się, / Żeby nic już nie było prócz moich łez, łez”. Na wygnaniu poeta jest jak „Gąbka która cierpi bo nie może napełnić się wodą, rzeka która cierpi bo odbicia obłoków i drzew nie są obłokami i drzewami”. Pisanie jest styli­zacją, zwierciadłem rzeczywistości, a nie samą rzeczywistością: „I cokol­wiek raz weszło w zaryglowany dom pięciu zmysłów stygnie w brokat stylu”.

Na przekór jakby tym stwierdzeniom Miłosz uparcie wraca jednak do wiary w możliwość łączności między językiem a rzeczywistością. Dla tej wiary znajduje oparcie w estetyce średniowiecznej: „W Świecie – powie­dział w rozmowie – chciałem stworzyć poezję scholastycznego reali­zmu” – doktryny charakterystycznej przede wszystkim dla św. Tomasza z Akwinu, którą Umberto Eco nazywa „ontologią egzystencjalną” […].

W przeciwieństwie do platońskiej sympatii dla bezcielesnych form, re­alizm scholastyczny twierdził, iż forma musi zawierać w sobie istniejącą substancję. Dla średniowiecznej scholastyki dziedzinę form doskonałych stanowi świat wokół nas, a nie abstrakcyjny świat form, znajdujący się na innej płaszczyźnie. Radosne spotkanie umysłu z formą odbywa się na zie­mi. Ta radość wypełnia cały poemat Miłosza.

Zarazem świat jest taki, jaki jest, i musi być taki, jaki jest. Nawet w do­skonałej egzystencji świata scholastycznego człowiek staje w obliczu fi­lozoficznej konieczności. Rzeczy nie mogą być inne, niż są, i jeśli mają istnieć kamienie, będą ranić ludzkie nogi. Ontologia, którą głoszą wiersze Miłosza o trzech cnotach, pokazuje, iż byt jest wobec nas zewnętrzny, ist­nieje niezależnie od naszej percepcji, nie ukształtowany dla naszej wygo­dy, nie antropocentryczny. Ziemia istniała, istnieje i będzie istnieć. My ży­jemy na świecie tak samo jak drzewa i kwiaty, jak wszystko – dzięki słońcu: „I nasz, i kwiatów cień pada na ziemię”. Świat jest substancją dla naszego cienia, a wiersz Nadzieja stanowi deklarację scholastycznej wia­ry w noumenalny byt kryjący się za fenomenami.

Według doktryny chrześcijańskiej wiara, nadzieja i miłość zwane są cnotami „teologicznymi”, gdyż dotyczą relacji człowieka do Boga (nato­miast roztropność, sprawiedliwość, męstwo i umiarkowanie – cnoty „kardynalne” – dotyczą relacji między ludźmi). Zeświecczając wiarę, nadzieję i miłość do poziomu cnót dotyczących relacji ludzi do ziemi, Mi­łosz zastępuje Boga doskonałym światem swego poematu, a niezwykle znaczenie, do którego dochodzi przy trzeciej i najważniejszej cnocie, wymaga pewnego wyjaśnienia: „Miłość to znaczy popatrzeć na siebie, / Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy, / Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu”. To znaczy nauczyć się obiektywności niezbędnej dla artysty i sympatii niezbędnej, by kochać swego bliźniego. Zrezygnować z przywilejów ego, a wyrzeczenie to uleczy rany owemu ego zadane […].

Świat mógł być Jałową ziemią. Oba poematy miały źródło w zniszcze­niach wojennych, jeśli jednak Eliot pokazuje to, co jest, Miłosz pokazuje to, co być powinno, jako to, co „jest”. U Miłosza w tym, co być powinno, nie ma jednak Absolutu. Przeciwnie: jest rzeczywistość. Oto znaczenie owego wspaniałego zakończenia cyklu. Po trwodze, jakiej dziecko doznaje w nocy w lesie, zostaje ono uratowane przez ojca i słońce: „Tu jeszcze ciemno […] / Ale już w wodę świt na szczudłach wchodzi / I dzwoniąc toczy się słonecz­na kula”. Jednakże nie w słońce mamy patrzeć; Absolut oślepiłby nas. W ostatnim, pięknym hymnie do słońca Miłosz powtarza średniowieczny hołd składany światłu, jego barwie i wspaniałości. „Światło – jak powiada św. Bonawentura – jest formą substancjalną ciał. W zależności od mniej­szego lub większego uczestnictwa w świetle ciała zajmują prawdziwsze i godniejsze miejsce wśród bytów” (tłum. M. Olszewski, M. Zabłocka). Je­żeli mistyk zapomina o świecie i wpatruje się w słońce, poeta – lub ten, kto „chce malować świat w barwnej postaci” – musi znaleźć światło w przedmiotach. „Promień od ziemi odbity” umożliwi odzyskanie wszyst­kiego, co zostało utracone, jak „gwiazdy i róże, i zmierzchy i świty”. Po tej świetlanej obietnicy, pod ostatnim wierszem cyklu, Miłosz podpisał miejsce i czas powstania utworu: Warszawa 1943. Zestawienie obietnicy poety z je­go ówczesnym położeniem ukazuje sprzeciw, jaki niesie ze sobą ten poe­mat. Zaufanie zderza się z mordem; wiara, nadzieja i miłość zderzają się ze zdradą, rozpaczą i nienawiścią.

W 1980 roku Miłosz otrzymał Nagrodę Nobla, jego dzieła na nowo opublikowano w Polsce i po latach wygnania mógł wrócić na polską zie­mię. Nie unieważniło to jednak goryczy i słodyczy Świata. Wszystko, o czym opowiada ten cykl wierszy, nieustannie wydarza się na tej plane­cie: rodzi się dziecko, kocha świat, ten świat zostaje mu odebrany, po czym ono poetycko go rekonstruuje. Liczy się tylko to, czy świat, o którym pisze, koresponduje ze światem, który istniał:

[…] Jeśli nasze słowo
Któregoś dnia tak zdoła się zespolić
Z korą drzew leśnych i kwiatem pomarańcz
Że będzie jednym – to będzie znaczyło
Że myśmy wielkiej nadziei bronili.

Żaden poeta nie ośmieli się powiedzieć: „udało mi się: umieściłem w literaturze świat rzeczywisty”. Ten cel pozostaje „wielką nadzieją”, która porusza piórem poety. Jednakże czytelnik może powiedzieć poecie to, co ojciec dziecka mówi swojemu ulubionemu autorowi: „I już na wie­ki jesteś doskonały / Jak księga, myślą z nicości wyjęta”. Z nicości, księ­ga już doskonała. Z fragmentów, świat już doskonały.

We wstępie do angielskiego wydania zbioru swoich wierszy Collected Poems Miłosz cytuje Adama Mickiewicza: „Kto nie dotknął ziemi ni ra­zu, / Ten nigdy nie może być w niebie”. Świat stanowi potwierdzenie tej sentencji, jak również sentencji Miłosza: iż świadomość „zna kształty ide­alne, ceni ład, / W którym to, co istnieje powinno trwać wiecznie”. Oto dlaczego największym protestem wobec tyranii jest pamięć spokojnego bytowania. Tyrani mają własne plany wobec ofiar:

Związali drutem człowiekowi ręce
I wyśmianego kładli w płytkie groby,
Żeby nie wzywał prawdy w testamencie
I już na zawsze był anonimowy.

Owej anonimowości masowych grobów z drugiej wojny światowej sprzeciwia się Świat. Jest on także „na zawsze anonimowy”, lecz anoni­mowością sztuki. „Jaka władza – pyta Miłosz – zdoła cieniom przy­wrócić życie?”. Następnie dodaje, że „cokolwiek ukazuje się w pełnym blasku, jest mgnieniem wyrwanym, by tak rzec, z gardła ruchowi, jakby na dowód, że naprawdę żadna, najkrótsza chwila nie przemija”. W poe­macie Miłosza ożywa dziecię Europy, a w dwudziestu odsłonach pojawia się wskrzeszony świat przedwojenny. Otoczony popiołami, błyszczy w odbitym świetle poezji. Zauroczeni zaproszeniem wkraczamy do niego ponownie: „Tam, gdzie zielona ściele się dolina…”.

1998

JERZY TUROWICZ:

Pieska przydrożnego brałem do ręki z pewnym żalem, że to nie jeszcze jeden nowy tom świetnych wierszy Miłosza. Ale po otwarciu książki żal znika. W tym tomie granica między poezją i prozą ulega zatarciu. Ma to źródło w formie tych prozą pisanych notatek, o iście poetyckiej konden­sacji, prozą chemicznie wypraną ze wszystkich zbędnych słów. Ale je­szcze bardziej w treści, treści, która – jak to czyni prawdziwa poezja – jest poszukiwaniem odpowiedzi na metafizyczne pytania, pytania o sens życia i śmierci, czasu i przemijania, przeszłości i przyszłości, pytania o to, czym jest wiara, o istotę dobra i zła. Bardziej nawet niż dawanie odpowie­dzi, jest to stawianie pytań, nie na drodze abstrakcyjnego dyskursu, ale przez stawianie tych metafizycznych pytań zakorzenionych w tym, co tu i teraz, przez nieustanne dążenie do prawdy, do istoty rzeczy.

1998

ADAM ZAGAJEWSKI:

W całej prawie twórczości Miłosza […] znajdziemy nieustające podróżowanie między ideami i transcendencją, między potrzebą uczciwo­ści i klarowności w życiu zbiorowym, potrzebą dobra i – z drugiej stro­ny – nie dającą się wygasić tęsknotą za czymś większym, za epifanią, za ekstazą, w której odsłania się wyższy sens (nigdy do końca, nigdy w spo­sób całkiem jasny). Nadzwyczajna zdolność Miłosza znoszenia wielkich ciśnień, zdolność przenoszenia się z terytorium społecznego na obszar metafizyczny, dała mu ogromną energię poetycką, rzadko dziś spotykaną, biorącą się z tego, że kondycję metaxu potrafił on przekształcić w życio­dajne pielgrzymowanie, w zajęcie dla pisarza-długodystansowca.

Chętnie pamiętany przez uczniów Nietzschego chtoniczny mit o An­teuszu, który odzyskuje siły tylko wtedy, gdy dotyka ziemi, mógłby po­służyć tu jako punkt wyjścia nowej formuły; w swojej poezji Miłosz zre­widował mit Anteusza, zaproponował postać Anteusza odzyskującego si­łę w kontakcie z ziemią, ale i w kontakcie z niebem także.

Ta szczęśliwie dwustronna natura talentu poetyckiego (i eseistyczne­go) Miłosza, jego sumienne badanie prawdy życia zbiorowego i wyższej prawdy zachwytu, pozwoliły mu stworzyć dzieło, przy którym i Naphta, i Settembrini muszą się zatrzymać – nie tylko z największym szacun­kiem, ale i z najgłębszym zainteresowaniem. Może więc prawdziwa żarli­wość nie dzieli, lecz łączy. I nie prowadzi ani do fanatyzmu, ani do fun­damentalizmu. Może któregoś dnia żarliwość wróci do naszych księgarń, do naszych umysłów.

2000

SEAMUS HEANEY:

„To jest to, to jest to coś, to jest to, przeciw czemu powstajesz”. To trzy­krotne zaklęcie – staroangielskie wyrd [łac. fatum] w wersji Irlandczyka z Dublina – przyszło mi do głowy, kiedy usłyszałem, że najnowsze wiersze Czesława Miłosza ukazały się właśnie po polsku (wyd. Znak) pod tak pro­stym, że prawie nieprzetłumaczalnym tytułem To. W najnowszych dziełach Miłosza toczy się proces swoistego podsumowania – medytacje i prowoka­cje prozą Pieska przydrożnego prowadzą w sposób naturalny do rezolutnych sformułowań w Abecadle Miłosza (Farrar, Straus, Giroux, 2001). Widzimy tu Miłosza po części jako prawodawcę [poezji], po części jako kogoś, kto się do­skonale bawi, nie przestając przy tym być niebezpiecznym przeciwnikiem – dość podobnie do Saula Bellowa w jego Ravelsteinie, innego starego mistrza, który wyjdzie cało z wszelkich zmagań, a zawsze świeży jak stokrotka.

2000

PRZYPISY:

Poniżej Czytelnik znajdzie alfabetyczny spis autorów przytoczonych wypowiedzi o dziele Czesława Miłosza, 1937-2000, odnośne noty biblio­graficzne oraz niezbędne wyjaśnienia. Dla ułatwienia wytłuszczamy datę powstania tekstu.

STANISŁAW BARAŃCZAK, Sześć wykładów wierszem. Prelimina­ria interpretacyjne – referat na sztokholmskiej konferencji poświęco­nej Czesławowi Miłoszowi 9-11 IX 1991. Przedruk w: Poznawanie Mi­łosza 2. Część pierwsza 1980-1998. Red. A. Fiut, Kraków, WL, 2000, s. 261-262. Sześć wykładów wierszem Czesława Miłosza opublikowała „Kultura” 1986 nr 6. Wyd. książkowe: Cz. Miłosz, Kroniki. Paryż, Insty­tut Literacki, 1987 (t. 433 Biblioteki „Kultury”).

JAN BŁOŃSKI, Biedni Polacy patrzą na getto. „Tygodnik Powszech­ny” 1987 nr 2. Przedruk w: J. Błoński, Biedni Polacy patrzą na getto. Kra­ków, WL, 1994, s. 10-18.

JOSIF BRODSKI, Rekomendacja Czesława Miłosza do Międzynarodo­wej Nagrody Neustadt. „World Literature Today” 1978 nr 3, volume 52, s. 364. Dla „ZL” tłum. Maryna Ochab. Nagroda ta uznawana jest za „małe­go Nobla”. Wśród kandydatów wysuniętych do niej wraz z Miłoszem zna­leźli się: Nadieżda Mandelsztam, Anthony Powell, Elias Canetti, Graham Greene, V. S. Naipaul (por. „WLT” 1977 nr 4 volume 51). Cytat kolejny po­chodzi z tekstu powstałego w języku rosyjskim; po angielsku ogłoszony w „The New York Times” 10 X 1980 pt. Poet’s View: A True Child of the Century. Dla „ZL” z rosyjskiego oryginału przełożyła Maryna Ochab. Wymienione książki Miłosza: Zniewolony umysł. Paryż, Instytut Literacki, 1953 (t. 3 Biblioteki „Kultury”) – po angielsku w tłum. Jane Zielonko, 1953, 1955, 1962, 1981; Dolina Issy. Paryż, Instytut Literacki, 1955 (t. 10 Biblioteki „Kultury”) – po angielsku w tłum. Louis Iribarne, New York, Farrar, Straus, Giroux, 1981.

JÓZEF CZAPSKI, O Stanisławie Brzozowskim. „Kultura” 1963 nr 1-2. Mowa o: Cz. Miłosz, Człowiek wśród skorpionów. Paryż, Instytut Literacki, 1962 (t. 77 Biblioteki „Kultury”).

JÓZEF CZAPSKI, O Miłoszu. „Zeszyty Literackie” 1984 nr 5, s. 152-154. Nawiązanie do wypowiedzi Miłosza w rozmowie z Aleksan­drem Fiutem, „Zeszyty Literackie” 1983 nr 3.

JÓZEF CZECHOWICZ, Uczeń marzenia. Rzecz o poezji Czesława Miłosza. „Pion” (Warszawa) 1937 nr 3.

LUDWIK FRYDE, Przegląd poezji. „Życie Literackie” (Warszawa) 1937 zeszyt II, s. 74. JERZY GIEDROYC, Barbara Toruńczyk, Rozmowy w Maisons-Laffit­te [1981]. Wywiad nie publikowany, w archiwum prywatnym.

MICHAŁ GŁOWIŃSKI, „Przedmieście Czesława Miłosza. Próba interpretacji. „Pamiętnik Literacki” 1987 z. 1. Przedruk w: Poznawanie Miłosza 2. Część pierwsza 1980-1998, op. cit., s. 209-211.

WITOLD GOMBROWICZ, Dziennik (1953-1956). Paryż, Instytut Li­teracki, 1971, s. 23-24, 27-28, 77-79. Mowa o: Cz. Miłosz, Zniewolony umysł, op. cit.

SEAMUS HEANEY, [wypowiedź w ankiecie Najlepsza książka roku] „The Times Literary Supplement” 1 XII 2000.

ZBIGNIEW HERBERT, Poeta sensu. Rozmowa Marka Oramusa ze Zbigniewem Herbertem. „Itd” 1981 nr 14. Mowa o: Cz. Miłosz, Lied vom Weltende. Tłum. Karl Dedecius. Kiiln 1966, 1967, 1980.

ZBIGNIEW HERBERT, z wywiadu przeprowadzonego przez Bogda­nę Carpenter ze Zbigniewem Herbertem 12 VII 1984 w mieszkaniu poe­ty w Warszawie. Fragment nie publikowany po polsku, łaskawie udostęp­niony „ZL” przez Bogdanę Carpenter. Druk za zgodą spadkobierców praw autorskich Zbigniewa Herberta.

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI, Dziennik pisany nocą 1973-1979. Pisma zebrane t. 4. Red. Z. Kudelski. Warszawa, Czytelnik, 1995, s. 253-255 (zapis z 5 I 1977). Zapis drugi (z 10 X 1980): Dziennik pisany nocą 1980-1983. Pisma zebrane t. 5. Red. Z. Kudelski. Warszawa, Czytelnik, 1996, s. 76-78. Cytowany wiersz Miłosza O książce przytaczamy w brzmie­niu właściwym.

JEANNE HERSCH, O przekładach. „Zeszyty Literackie” 1991 nr 36, s. 62-64. Tłum. Maryna Ochab. Fragment książki Eclairer l’obscur. Entretiens. Lozanne, L’Age d’Homme, 1986. Rozmowy z Jeanne Hersch prowadzili i oprac. Gabrielle Dufour-Kowalska i Alfred Dufour; przytoczony fragment sygnowała Gabrielle Dufour-Kowalska. Za Zdobycie władzy (Paryż, Instytut Literacki, 1953, t. 9 Biblioteki „Kultury”), w przekładzie Jeanne Hersch (Gallimard, 1953), Miłosz otrzymał Prix Littéraire Européen Europejskiej Fundacji Kulturalnej, 1953. Jego Zniewolony umysł na francuski tłum. A. Prudhommeaux z autorem (Gallimard, 1953); Dolina Issy ukazała się po francusku w tłum. Jeanne Hersch (Gallimard, 1956).

PAWEŁ HERTZ, Miłosz. Nobel [pierwodruk bez tytułu]. „Tygodnik Powszechny” 1980 nr 42. Przedruk w: P. Hertz, Gra tego świata. Warsza­wa, Więź, 1997, s. 217-220.

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, Marginalia. Warszawa, Interim, 1993, s. 52-53. Oprac. Maria Iwaszkiewicz, Paweł Kądziela, Ludwik B. Grzeniewski. Tekst z roku 1962. Janina Cękalska z Dłuskich (1909-1986) — żona Czesława Miłosza.

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, Z listów do Artura Międzyrzeckiego 1958-1979. „Twórczość” 1996 nr 2, s. 104. List ze Stawiska, 3 XI 1974. Mowa o: Cz. Miłosz, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Paryż, Insty­tut Literacki, 1974 (t. 245 Biblioteki „Kultury”).

KONSTANTY A. JELEŃSKI, O «Ziemi Ulro» po dwóch latach. „Kultura” 1979 nr 6. Przedruk w: K. A. Jeleński, Zbiegi okoliczności. Pa­ryż, Instytut Literacki, 1982, s. 18-19 i 34. Wypowiedź następna przyto­czona za wydawcą francuskim: CONSTANTIN JELENSKI, Miłosz. „L’Express” (Paryż) 25 X 1980. Tłum. Jerzy Lisowski.

STEFAN KISIELEWSKI, Miłosz. „Tygodnik Powszechny” 2 XI 1980 nr 44.

STEFAN KISIELEWSKI, Bramy arsenału. W: Cz. Miłosz, Trzy zimy & Głosy o wierszach pod redakcją Renaty Gorczyńskiej i Piotra Kłoczow­skiego. Londyn, Aneks,1987, s. 71-73. Tekst powstał w roku 1986, w 50. rocznicę ukazania się tomu Miłosza Trzy zimy.

LESZEK KOŁAKOWSKI, Opinia o Piesku przydrożnym Czesława Miłosza. „Zeszyty Literackie” 1998 nr 62, s. 97-98. Książka ukazała się nakładem wyd. Znak, 1997.

JAN KOTT, Objęcie Ziemi. „Zeszyty Literackie” 1991 nr 36, s. 65-67. Mowa o: Cz. Miłosz, Nieobjęta Ziemia. Paryż, Instytut Literacki, 1984 (t. 400 Biblioteki „Kultury”).

JERZY KWIATKOWSKI, Felieton poetycki. „Twórczość” 1972 nr 3, s. 121-123. Wymienione książki Miłosza: Król Popiel i inne wiersze. Paryż, Instytut Literacki, 1962 (t. 79 Biblioteki „Kultury”); Gucio za­czarowany. Paryż, Instytut Literacki, 1965 (t. 116 Biblioteki „Kultury”); Miasto bez imienia. Poezje. Paryż, Instytut Literacki, 1969 (t. 178 Biblioteki „Kultury”). Fragment kolejny z roku 1980: J. Kwiatkowski, Notatki o Miłoszu. W: J. Kwiatkowski, Felietony poetyckie. Kraków 1982. Przedruk w: Poznawanie Miłosza 2. Część pierwsza 1980-1998, op. cit., s. 37-39.

THOMAS MERTON, Czesław Miłosz, Listy. Kraków, Znak, 1991, s. 9-10, 18-19. Tłum. Maria Tarnowska. Fragmenty z listów datowanych 6 XII 1958 i 28 II 1959. Uwagi dotyczą anglojęzycznej edycji Zniewolo­nego umysłu, tłum. Jane Zielonko, 1953; książka miała wówczas edycje: dwukrotną w Nowym Jorku (Alfred A. Knopf i Random House), w To­ronto i w Londynie (Secker and Warburg). W 1955 ukazała się w Nowym Jorku nakładem Vintage Books.

ADAM MICHNIK, Odzyskany poeta. Miłosz i sprawa polska. „Biuletyn Informacyjny” nr 7 (41), październiklistopad 1980. Przedruk w: A. Mich­nik, Szanse polskiej demokracji. Londyn, Aneks, 1984, s. 50-52.

ADAM MICHNIK, Korespondencja z połowy wieku. W: A. Michnik, Polskie pytania. Paryż, Zeszyty Literackie, 1987, s. 85, 86, 104, 107, 117-118. Tekst powstał w areszcie śledczym w więzieniu mokotowskim, Warszawa, listopad 1983. Dotyczy korespondencji Czesław Miłosz–Mel­chior Wańkowicz, „Twórczość” 1981 nr 10.

ADAM MICHNIK, Z listu do Wojciecha Karpińskiego z datą: 10 IV 1984, więzienie mokotowskie, Warszawa. Własność prywatna. Mowa o: W. Karpiński, W Central Parku. Klin 1980; Paryż, Libella, 1982. Rozdział poświęcony Miłoszowi nosi tytuł Spotkanie w San Francisco.

ADAM MICHNIK, Takie czasy… rzecz o kompromisie. Londyn, Aneks, 1985, s. 6-7. Książka napisana w więzieniu śledczym przy ul. Kurkowej 12 w Gdańsku, datowana: „Marzec–maj 1985 roku”. W tekście kryptocytaty z utworów Herberta i Miłosza.

ZYGMUNT MYCIELSKI, Listy Zygmunta Mycielskiego do Czesława Miłosza. Oprac. Zofia Mycielska-Golik. „Kamerton” 1997 nr 3-4, s. 34-35. Przytaczamy list z Ojai, 13 VI 1985. Mowa o: Cz. Miłosz, Po wygnaniu; Ksiądz Ch., po latach; Zima; Dziękczynny oraz epigrafy bez ty­tułu. W: Cz. Miłosz, Nieobjęta Ziemia, op. cit.

STEFAN NAPIERSKI [Marek Eiger], Sprawozdania. „Ateneum” (Warszawa) 1938 nr 1, s. 165-168.

Ks. JÓZEF SADZIK, Z listu do Czesława Miłosza z 3 VII 1971, ar­chiwum Czesława Miłosza w Beinecke Library. Cytat z roku 1978: list do Czesława Miłosza z 8 XI 1978, tamże. Nawiązuje do przekładów tekstów biblijnych przez Miłosza dla Editions du Dialogue, wydawnictwa oo. pa­lotynów we Francji. Zamówienie to złożył ich ówczesny superior, ks. Józef Sadzik.

Ks. JÓZEF SADZIK, Inne niebo, inna ziemia. [Przedmowa] w: Cz. Miłosz, Ziemia Ulro. Paryż, Instytut Literacki, 1977 (t. 280 Biblioteki „Kultury”), s. 12-15,16-18.

JERZY STEMPOWSKI, Pierwszy fragment pochodzi z listu do Jerzego Giedroycia, 17 V 1951. W: Jerzy Giedroyc, Jerzy Stempowski, Listy 1946-1969. Cz. I. Wybór, wstęp i oprac.: A. St. Kowalczyk. Warszawa, Czy­telnik, 1998, s. 155. Fragment drugi — z listu do J. Giedroycia, 26 II 1952, op. cit., s. 179. Traktat moralny Cz. Miłosza ukazał się: „Twórczość” 1948 nr 4 oraz w tomie Światło dzienne. Paryż, Instytut Literacki, 1953 (t. 5 Bi­blioteki „Kultury”).

JERZY TUROWICZ, Z Rzymu o Czesławie Miłoszu. „Tygodnik Po­wszechny” (Kraków) 26 X 1980 nr 43.

JERZY TUROWICZ, Opinia o Piesku przydrożnym Czesława Miło­sza. „Zeszyty Literackie” 1998 nr 62, s. 102-103.

JULIAN TUWIM, Z listu do Jerzego Borejszy, Nowy Jork 12-18 XII 1945 (niedrukowany, w zbiorach prywatnych). Świat (poema naiwne) Czesława Miłosza ogłosiła „Twórczość” 1945 nr 2 (wrzesień).

TOMAS VENCLOVA, Rozpacz i łaska (1977). W: T. Venclova, Kształ­ty nadziei. Warszawa, Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1995. Tłum. Mał­gorzata Szubert. Wymienione książki Miłosza: Rodzinna Europa. Paryż, In­stytut Literacki 1959 (t. 50 Biblioteki „Kultury”); Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Paryż, Instytut Literacki, 1973 (t. 50 Biblioteki „Kultury”).

TOMAS VENCLOVA, Poezja jako pokuta. „Zeszyty Literackie” 1984 nr 5. Tłum. Stanisław Barańczak. Przedruk w: T. Venclova, op. cit. Mowa o Cz. Miłosz, Świadectwo poezji. Sześć wykładów o dotkliwościach naszego wieku. Paryż, Instytut Literacki, 1983. The Witness of Poetry. Cambridge, Massachusetts–London, Harvard University Press, 1983.

TOMAS VENCLOVA, Samokrytyka tłumacza. „Res Publica” 1990 nr 11, s. 143. Tłum. Wojciech Zajączkowski.

HELEN VENDLER, Świat już doskonały. Z referatu wygłoszonego na międzynarodowym festiwalu poświęconym Czesławowi Miłoszowi w Claremont, McKenna College, Kalifornia 24-27 IV 1998. W: „Partisan Review” 1999 nr 1 i jako wstęp do: Cz. Miłosz, Świat (poema naiwne). Kraków, WL, 1999, s. V, VI–XIII. Tłum. Michał Rusinek.

ALEKSANDER WAT, Dziennik bez samogłosek. Pisma wybrane — t. II. Oprac. Krzysztof Rutkowski. Londyn, Polonia, 1986, s. 71-74. Zapis da­towany: „Paryż, 9.11.1963″. Mowa o: A. Wat: Do Izajasza; Sen flaminga i, najprawdopodobniej, Z perskich przypowieści z tomu Ciemne świecidło, Paryż, Libella, 1968.

KAZIMIERZ WYKA, Płomień i marmur. „Pion” (Warszawa) 1937 nr 21 oraz K. Wyka, Ogrody lunatyczne i ogrody pasterskie. „Twórczość” 1946 nr 5, s. 135-147. Przedruk obu w: K. Wyka, Rzecz wyobraźni. Kra­ków, WL, 1997, s. 311-312; 283-284.

Ks. STEFAN KARDYNAŁ WYSZYŃSKI, Prymas Polski, Do świad­ków promocji doktorskiej laureata Nagrody Nobla Czesława Miłosza, na ręce Jego Magnificencji Ojca prof dra Mieczysława Alberta Krąpca, Rek­tora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego [druk okolicznościowy, wyd. bibliofilskie nakładem ZMP KUL z. 116/81, N-8, 1500], Warszawa, dnia 3 maja 1981 r. Przytaczamy w całości.

ADAM ZAGAJEWSKI, Obrona żarliwości. „Zeszyty Literackie” 2000 nr 71, s. 68.

wybór i opracowanie: bt


* Zamiarem naszym jest odnotowanie spostrzeżeń o twórczości Czesława Miłosza czynio­nych w miarę jej powstawania, od ukazania się Trzech zim, 1936, do tomu To, 2000, a więc prze­śledzenie, w jaki sposób, i w jakich swoich przejawach, to dzieło żywe, wciąż odnawiające się i szukające trafniejszego wyrazu, odsłaniało się przed czytelnikami. Nie tracąc przy tym swojej specjalnej właściwości, polegającej na tym, że w momencie kiedy formułowano zgromadzone tu uwagi, na ogół podążało już gdzie indziej. Mowa tu również o szczególnych okolicznościach je­go kształtowania; utrudnieniach, z jakimi trafiało do czytelnika, oraz o ważniejszych dyskusjach, jakie wywoływało. Z przyczyn oczywistych przytoczone teksty są okrojone, a ich liczba ograni­czona. Umieszczamy je w porządku chronologicznym. Wszystkie, jeżeli nie zaznaczono inaczej, są fragmentami większej całości. Skróty wewnątrz wybranego tekstu oznaczamy znakiem […1. Pisownia i interpunkcja uwspółcześnione. Nota bibliograficzna i niezbędne wyjaśnienia – na końcu wypisów (s. 75). Wybór niniejszy uzupełnia numer specjalny 75 – w hołdzie Czesławo­wi Miłoszowi. Czytelnik znajdzie tam inne ważkie uwagi o twórczości Czesława Miłosza oraz wielogłos o jego najnowszych utworach. Wyrażamy wdzięczność Bogdanie Carpenter, Irenie Grudzińskiej-Gross, Ann Kjellberg oraz Pawłowi i Piotrowi Kloczowskim za pomoc w komple­towaniu tekstów.