RENATA GORCZYŃSKA
Konstantego Jeleńskiego
burze i napory. Na marginesie opowieści Anny Arno

Konstanty A. Jeleński, Paryż, lata 70.



Pisanie biografii literackich jest zadaniem najeżonym trudnościami,
to wiadomo. Nie tylko z powodu poprzedzającej ją mrówczej pracy – dotarcia do wszelkich możliwych źródeł, uzyskania dostępu do korespondencji, wgryzania się w lekturę książek i druków ulotnych, przeprowadzenia rozmów z krewnymi
i przyjaciółmi obiektu badań, a nawet sięgnięcia do zapisów tajnych służb.
W moich oczach najtrudniejsze jest pytanie zasadnicze: czy mam prawo wrzynać się w życiorys Innego, wywlekać na jaw jego sekrety i – przede wszystkim – uzurpować sobie, że poznałam go do głębi. Zakładam, że Inny nie da się do końca przenicować, że pozostaje niewytłumaczalną tajemnicą istnienia.

I w większości przypadków nie dowierzam bezstronności biografów. Część
z nich babrze się w sensacjach, część traktuje swego bohatera jak lustro, podziwiając swoje własne odbicie, a część do tego stopnia się nim fascynuje,
że gotowa jest pominąć milczeniem jego nadużycia etyczne. A przecież nie wolno dać mu się uwieść, choćby nawet czarował zza grobu. Czyli za dużo mam wątpliwości, bym kiedykolwiek chciała podjąć się takiego zadania. Co nie znaczy, że stronię od lektury książek biograficznych. Warunek jest jeden: ma być to rzecz wysokiego lotu o postaci, która jest dla mnie ważna.

Moją miarą z Sevres w tej dziedzinie jest biografistyka Richarda Ellmana, amerykańskiego historyka literaturynie lada piórem obdarzonego, autora biografii trzech wielkich Irlandczyków: Yeatsa, Joyce’a i Wilde’a. W jego wypadku można naprawdę mówić o maksymalnym zobiektywizowaniu wobec przedmiotu badań. Praca nad tymi dziełami zajęła mu w sumie dziesiątki lat. Ważny był również dystans czasowy, dzielący go od opisywanych pisarzy.
W Ameryce przyjął się zwyczaj wydawania biografii żyjących postaci, autoryzowanych lub nie.  W pierwszym przypadku bywa to panegiryk, w drugim –epatowanie sensacją i plotką, co jest zwykłą taniochą wydawniczą. To tytułem impromtu, a teraz do rzeczy: oto nieco uwag po przeczytaniu nowej książki pióra Anny Arno KOT; Opowieść o Konstantym A.  Jeleńskim. Autorka zdjęła
z siebie brzemię, zastępując słowo „biografia” wyrazem lżejszego kalibru. Rozumiem jej intencje, tym bardziej, że jako opowiadaczka sprawdziła się doskonale. Niemniej jednak nie bagatelizowałabym jej researche’u,
i to przeprowadzonego w kilku językach w różnych krajach.

KAJ był mieszanką wybuchową od samego początku istnienia. Matka-kukułka, na placówce dyplomatycznej w Rzymie u boku męża konsula, podrzuciła go do Polski swojej matce, swego czasu otoczonej ostracyzmem w wyższych sferach za romans z generałem carskim. Obie były uznanymi pięknościami, zawzięcie broniącymi swojej indywidualności. Ojciec-nieojciec był alkoholikiem
i birbantem, a ojciec biologiczny, książę Sforza, ówczesny minister spraw zagranicznych, nigdy formalnie nie przyznał się do syna, choć historycznie rzecz biorąc ten ród lombardzki wywodzący się kondotierów miał w wielu pokoleniach mnóstwo dzieci z nieprawego łoża. O sekrecie rodzinnym Kot dowiedział się jako nastolatek. Jego matka nigdy nie wyleczyła się z uczuć
do Sforzy i oczekiwań, że ułatwi karierę swojemu potomkowi.

Taka mieszanka krwi wyposażyła KAJ w naturę prometejską. Cechowała go rewolta obyczajowa i zasadniczy bunt przeciwko ustalonemu porządkowi świata. Pamiętam szkic KAJ poświęcony Majowi’68. Autor był zagorzałym zwolennikiem tego ruchu przeciw zmurszałej burżuazji, czym się naraził Miłoszowi, oburzonemu świadkowi zajść w Berkeley. Kot był obdarzony nadzwyczajną odwagą. Anna Arno, śledząc jego losy wojenne w Wielkiej Brytanii, zgłoszenie się do armii generała Maczka i udział w wyzwalaniu Europy w randze podporucznika-czołgisty, pisze też o innej stronie jego skomplikowanej osobowości: wręcz rozwiązłym życiu erotycznym, chwilowych kochankach tożsamej płci, przy jednoczesnych staraniach matki, by znaleźć jedynakowi utytułowaną pannę z posagiem. Kot nie sprzeciwiał się tym zabiegom, miewał dziewczyny na krótszą lub dłuższą metę, ale w końcu
z ożenku nic nie wyszło. Był nadzwyczaj inteligentnym i utalentowanym człowiekiem, wykształconym na brytyjskich uczelniach, a na dodatek poliglotą, choć, jak pisał o sobie w Czwórjęzycznych kłopotach, ten nadmiar środków komunikacji niekiedy mu przeszkadzał. Pisał ze swadą po francusku, w domu rozmawiał głównie po włosku, niemniej polski pozostał językiem jego wypowiedzi artystycznej. W nim czuł się najpełniejszy. Mówił o sobie, że nie jest pisarzem, a zaledwie „piszącym”. Zapamiętałam ten zwrot i często używam go w odniesieniu do siebie. Czasem odnoszę wrażenie, że pisał innymi – Gombrowiczem, Miłoszem, zabiegając o uznanie ich twórczości w Europie. Jakby sam nie do końca dowierzał swojemu talentowi. A przecież dwa tomy jego szkiców, wydane dzięki staraniom przyjaciół, przede wszystkim Wojciecha Karpińskiego, dowodzą niezbicie, że mógłby napisać małe arcydzieło. Stworzenie opus magnum odkładał na czas po przejściu na emeryturę. W jego wypadku sprawdziło się niestety powiedzenie „Emeryci umierają młodo”.

Witold Gombrowicz, Konstanty A. Jeleński, Vence 1968 (fot. B. Paczowski)

Znałam osobiście Kota począwszy od 1980 roku do jego śmierci. Można powiedzieć, że byliśmy zaprzyjaźnieni, choć niekiedy, słusznie bądź nie, Kot miewał do mnie gorzkie żale. Nie był zbyt wylewny, ale trochę mi o sobie opowiadał. Nie licząc tego, co opowiadali mi o nim przyjaciele: Miłosz, Olga Scherer, Herling Grudziński, kochający go jak syna. Z opowieści Kota najbardziej wrył mi się w pamięć znaczący epizod związany z jego formalnym ojcem. Jeleński senior biedował na emigracji w Londynie, gdzie przepijał synowskie zapomogi. Jego ranki – jak opowiadał mi KAJ – wyglądały następująco: zwlekał się z łóżka, narzucał na szyję szalik, jego końcem owijał sobie prawą rękę, chwytał nią butelkę whisky i ciągnął lewą, aż szyjka zbliżała się do ust. Miał tak silne drżenie dłoni, że inaczej nie zaspokoiłby nałogu. Rena Jeleńska z kolei, też ciągle bezpieniężna, domagała się od syna bezgranicznej opieki i uwagi, mieszkając czy to w Rzymie, czy w Paryżu. Egoistyczna do szpiku kości, nie znosiła życiowej partnerki syna i ciągle ciosała mu o nią kołki na głowie. Rozdarty między dwiema lojalnościami Kot ciężko to znosił. Wewnątrz sprzeczną cechą tego dumnego arystokraty ducha była potrzeba służenia wybranym przez niego lub los geniuszom. Bo trzeba dodać, że mimo nieznośnego charakteru matka Kota też była obdarzona talentem i jej zawdzięczamy kongenialny przekład Folwarku zwierzęcego wydanego w Londynie. W młodości łączyła ją zaprawiona erotyzmem przyjaźń z Karolem Szymanowskim. Na emigracji prowadziła uczone rozmowy z Jarosławem Iwaszkiewiczem, często goszcząc go u siebie w Rzymie. Herling powiedział mi, że była uderzająco podobna do żony pisarza.

Bywałam u Kota w domu przy rue de la Vrilliere w Jedynce. Te salony onieśmielały ilością zgromadzonych objets d’art i galerią obrazów gospodyni. Zostałam przedstawiona Leonor Fini, już wtedy przekwitłej piękności
o władczym spojrzeniu, choć Kot mnie zapewniał, że gdy są w domu sami,
z wprawą gotuje spaghetti i jest wręcz słodka. Za jego namową udałam się któregoś lata na Korsykę, gdzie w zrujnowanym klasztorze pod Nonzą na Cap Corse oboje spędzali przez szereg lat wakacje. Było to miejsce wręcz nawiedzone. Pokoiki mieszkalne były przyklejone do korytarza, wzdłuż którego za szklanymi przegrodami tkwiły truchła zakonników. Korytarz z kolei prowadził do gotyckiej kaplicy, która straciła dach w czasie rewolucji 1789 roku. Według miejscowej legendy pozostali przy życiu bracia zdziczeli i przemienili się w piratów, wabiąc statki ogniami zapalonymi na najeżonym skałami wybrzeżu. Kąpiel w morzu wydała mi się krokiem samobójczym. I tuż obok tego miejsca, w którym – założę się – straszy do dziś, znajdował się ogrodzony płotem ogródek warzywny z furtką z obłych deszczułek, zbitych ręką KAJ. Koty Leonor, w liczbie siedmiu do dziewięciu, też jeździły z nimi na wilegiaturę. Nie dojechałam natomiast do domu nad Loarą, który Leonor kupiła w późnej fazie życia. Byłam pod jego wysokim ogrodzeniem już po śmierci obojga, po wizycie na ich grobach na wiejskim cmentarzu. Malarka zapisała go w spadku swemu sekretarzowi imieniem Rafael. Młody i atrakcyjny Hiszpan nie cieszył się nim zbyt długo. Zmarł na tę samą chorobę, która zniszczyła Kota.

Konstanty A. Jeleński, Leonor Fini, lata 70.

Leonor wyróżniła mnie swego czasu prezentem – jedną ze swoich grafik z serii przedstawiających śpiące dziewczynki w przedziale kolejowym. O jej zainteresowaniach młodymi kobietami opowiadała mi Ola Watowa. Podobno jeden z jej romansów zakończył się śmiercią samobójczą adeptki baletu, dziewczęcia z szacownej rodziny paryskiej. Skandal zatuszowano. Si non e vero… Malarka projektowała stroje do wielu spektakli, więc miała swobodny dostęp do środowiska teatralnego.  Kot z kolei podarował mi dwa albumy sztuki pod swoją redakcją – Lebensteina i Leonor. Pisywaliśmy do siebie trudne listy. Po raz ostatni widziałam go, gdy razem odwiedziliśmy Zbigniewa i Katarzynę Herbertów w odległej Dwudziestce w Paryżu. Okazało się wtedy, że Kot przetłumaczył na francuski kilkanaście jego wierszy, a ja zabiegałam u Fayarda, żeby wreszcie wydano we Francji tom poezji Herberta. W końcu jego przekłady nie ukazały się w edycji książkowej. Wracaliśmy z Kotem taksówką do centrum
i wtedy usłyszałam od niego, że może umrzeć spokojnie, bo sprawy literatury polskiej zostawi w moich rękach. Oniemiałam podwójnie – nie miałam pojęcia, że jest śmiertelnie chory, choć niekiedy niespodziewanie wybuchał, i nie sądziłam, że zasługuję na takie wyróżnienie w jego oczach.

Tak więc sporo o Kocie wiedziałam, niemniej jednak dzięki Annie Arno dowiedziałam się wiele więcej. Mój podziw wobec niego miesza się ze zdumieniem. Choć słyszałam to i owo o skłonnościach pary KAI-Fini do erotycznych trójkątów, a nawet o ich wspólnym mieszkaniu z przyrodnim bratem Kota, zwanym Sforzino, a potem z włoskim malarzem Stanislao Leprim, to jednak panseksualizm obojga dość mnie zaskoczył. Przy okazji wyjaśniła się zagadka pewnego obrazu autorstwa Leonor. Opowiadał mi Kot, że kiedy poznał szaloną malarkę, ta natychmiast zaprowadziła go do swojej pracowni, żeby pokazać mu obraz, na którym czarodziejska kobieta prowadzi za rękę nagiego młodzieńca o jego rysach. Można było ulec złudzeniu, że Leonor namalowała przyszłego kochanka, nie widząc go jeszcze na oczy. Kot, opowiadając mi o tym przed rzeczonym obrazem, wiszącym w jego spartańskim pokoju, nie wspomniał ani słowem, że w istocie był to wizerunek Sforzino, z którym Leonor była już w związku, a trzeba wiedzieć, że obaj przyrodni bracia byli do siebie bardzo podobni.

KAJ był czcicielem malarstwa Leonor Fini, choć Anna Arno, z wykształcenia historyk sztuki, niekoniecznie zgadza się z jego osądami. Poświęca zresztą sążnisty rozdział upodobaniom estetycznym swego bohatera. Dowiedziałam się z niego między nimi, że Kot przez długi czas był daleki od zachwytów nad malarstwem Józefa Czapskiego, natomiast wysoko cenił jego dziennik
i eseistykę. Już dawno zwróciło moją uwagę, jak bardzo, zapewne z powodu klucza osobistego, był związany z Burzą Giorgione, obrazem przedstawiającym na tle rozszalałego krajobrazu matkę z maleńkim dzieckiem. W dali widać sylwetkę odchodzącego mężczyzny. Przyczynek do biografii własnej?

Drugą sprawą, którą objaśniła mi Anna Arno, był status Kota Jeleńskiego jako bezpaństwowca. Sądziłam, że duma nie pozwalała odznaczonemu Krzyżem Walecznych weteranowi ubiegać się o obywatelstwo brytyjskie, włoskie lub francuskie, bo teoretycznie do każdego z nich miał prawo. Tymczasem okazało się, że spotykał się z odmową władz. Po wojnie pracował w FAO we Włoszech, potem we Francji w Instytucie Jaquesa Monoda, genetyka i noblisty, stale pisywał do ważnych periodyków, tłumaczył na francuski polską poezję, był bywalcem salonów intelektualnych i artystycznych. Autorka nie wyjaśnia powodów takiego stanu rzeczy. Może na przeszkodzie stanął zbyt libertyński sposób życia, nawet w kraju wolności seksualnych, jakim jest Francja.

Konstanty A. Jeleński, Stanislao Lepri, Elsa Morante, Paryż, 1961

A już zupełnym zaskoczeniem była dla mnie informacja zawarta w książce Anny Arno, że Kot pragnął się ożenić z Leonor Fini i że to ona wydrwiła jego propozycję.  Ten wolny duch do tego stopnia podporządkował się damie swego serca? A może była to próba zdobycia dzięki małżeństwu obywatelstwa? Bezpaństwowcy w niezjednoczonej Europie mieli ciężko, ciągle musieli ubiegać się o wizy wjazdowe i wyjazdowe. Tak czy inaczej, pozostaje zagadką, dlaczego Kot zapragnął usankcjonować swój wieloletni związek ze starszą o kilkanaście lat kobietą. Widzę go w myślach, z jakim przejęciem czeka przed gmachem Musee du Luxembourg, gdzie w roku 1986 zorganizowano Leonor Fini wielką retrospektywę. Wygląda limuzyny, którą ma nadjechać malarka w niebywałym nawet jak na takie okazje stroju. Jest wyraźnie zdenerwowany jej spóźnieniem, biega po chodniku, by z otwarciem drzwiczek podać rękę gwieździe wieczoru. Na wernisażu nie odstępuje jej na krok, gotów spełnić wszelkie zachcianki.
W tym wyraża się i przyjaźń, i kochanie.  Zastanawia mnie, czemu Kot miał taką potrzebę służenia (w jego oczach) Wielkim. Z powodu zawiłych związków krwi?

Opowieści Anny Arno są lekturą zapewne trudną do zniesienia dla Polaków-prawdziwków. Tym zadufanym w jedynie słusznym poglądzie na świat autorka przeciwstawia biografię wręcz niebywałą. Bohater wojenny i gej w jednej osobie, znawca i propagator kultury polskiej za granicą, wyciągający pomocną dłoń do pisarzy na emigracji, zabiegający bez ustanku o stypendia i granty dla nich, starający się w wydawnictwach o publikację ich dzieł. Wieloletni współpracownik „Kultury”, choć nie zawsze z Jerzym Giedroyciem było mu po drodze. Autor wielu szkiców, które do dziś olśniewają szerokością horyzontów
i niewymuszonym, swobodnym stylem.  Taki życiorys mógłby być kanwą scenariusza filmowego, który zrealizowałby mistrz tej miary, co Visconti.

RENATA GORCZYŃSKA


Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Wojciecha Karpińskiego i publikujemy je za jego zgodą.


RENATA GORCZYŃSKA tłumaczka na angielski Miłosza i Zagajewskiego, na polski — Brodskiego, Hassa, Gordimer i Walcotta. Autorka rozmów z Czesławem Miłoszem Podróżny świata i tomów szkiców: Portrety paryskie; Skandale minionego życia; Jestem z Wilna i inne adresy. Nakładem ZL ogłosiła Szkice portugalskie, a ostatnio Małe miłosziana.