ROBERTO BAZLEN, Rozmowa o Trieście

Canale Grande w Trieście około 1900 r. Domena publiczna

ROBERTO BAZLEN
Rozmowa o Trieście*

Dobrze więc… ale niech Pan pamięta, że nie mieszkam w Trieście od roku 1934, że moja noga nie postała w Trieście od 1937, i mogę opowiedzieć tylko bardzo stare historie. Urodziłem się w roku 1902; szesnaście lat rządów austriackich, potem wyzwolenie, potem, aż do 1934, kolejnych szesnaście lat Italii — później wyzwolono mnie po raz kolejny, choć to z Triestem nie ma nic wspólnego — zobaczymy, ile jeszcze razy mi się to przytrafi…

Cesarstwo austro-węgierskie ostatnich lat przedwojennych… Świat urządzony wedle miary tak odmiennej od naszej, dzisiejszej — zdarzały się, to prawda, walki narodowościowe, ale i one były na miarę, która dziś wydaje się nieprawdopodobna — w Trieście od czasu do czasu tłukli się nie na żarty, jak na owe czasy, trafiały się złamane nogi, rozbite głowy i różne inne kontuzje, jak pisano w „Piccolo”, do leczenia w ciągu ośmiu dni, ale bora1 wyrządzała w Trieście szkody daleko poważniejsze aniżeli furia obywatelska — był to jeden z nielicznych przypadków w historii, gdy żywioły okazywały się bardziej niszczące od człowieka.

Rządził Franciszek Józef, zwany cesarzem powieszonych, żyło się więc „pod pręgierzem”, a życie spędzało na „ponurej pańszczyźnie”… jeśli się jednak nie mylę, przez niespełna siedemdziesiąt lat rządów Franciszek Józef kazał powiesić trzydzieści sześć osób (może się mylę, ale chyba nie), z czego połowę w roku 1848, gdy został cesarzem, zamykając rachunki otwarte przez poprzedników — zostaje więc około dwudziestu osób w ciągu siedemdziesięciu lat, wśród nich słynny Oberdan, to prawda, Franciszek Józef kazał go zgładzić, ale jedynie dlatego, iż wcześniej Oberdan chciał zgładzić jego…

Austria, bogaty kraj, z rozrośniętą wszędobylską biurokracją, która mogła wydawać się śmieszna i pedantyczna… ale w istocie działała doskonale dzięki swym urzędnikom, powolnym, dokładnym, sumiennym, z reguły nie do przekupienia, obdarzającym religijną czcią państwowe prawo — również dlatego, że byli dobrze opłacani, nie potrzebowali napiwków, jałmużny i łapówek, aby dotrwać do końca miesiąca; z państwowej pensji można było wyżyć, i to nieźle, jak na ówczesne wymagania, a jak na dzisiejsze — więcej niż dobrze. Proszę sobie na przykład wyobrazić, pewien mój stary przyjaciel z Triestu — pierwsza w moim życiu osoba o prawdziwej kulturze — był urzędnikiem na poczcie; chciał żyć spokojnie, nie miał wielkich ambicji, by zrobić karierę, i przeżywszy za biurkiem całe lata służby aż do emerytury zdołał, z samej pensji, sprawić sobie przyzwoite, czteropokojowe mieszkanie, piękną bibliotekę z kilkoma tysiącami woluminów, książkami o sztuce, w większości pięknie oprawionymi, kupić skrzypce i fortepian, ożenić się, wysłać syna na studia, pójść każdego wieczoru do kawiarni albo na kieliszek wina czy do teatru, co roku wyjeżdżać na miesięczne wakacje… Dziś może się wydać dziwne, że prawdziwie wykształcona osoba, jak on, dostosowała się do urzędniczego życia, zwłaszcza wówczas, gdy każdy miał przed sobą tyle „otwartych drzwi”, ale los urzędnika w Austrii był naprawdę możliwy, dla tych, którzy nie mieli ochoty „walczyć o życie”, chcieli myśleć o czym innym, było to naprawdę idealne rozwiązanie: powolna, spokojna praca, niewielka odpowiedzialność, gwarantująca zaspokojenie wszelkich potrzeb, i to nie tylko materialnych — nie było to przecież życie sterylne, nie mówiąc o tym, że za kolegę w pracy miał malarza Fittkego, subtelnego, wcale niezłego malarza, i to nie tylko wedle prowincjonalnej miary; przed jego okienkiem na poczcie przesuwał się cały triesteński świat, i z samego patrzenia, jak kwity w okienku podpisują oficerowie marynarki angielskiej, duńskiej, japońskiej, zrozumiał ze świata znacznie więcej, aniżeli wielu ludzi, którzy sumiennie przemierzali go z jednego końca na drugi. A poza tym istniał jeszcze czas wolny, taki Fittke, nieśmiały, dyskretny impresjonista z epoki, gdy impresjonizm był jeszcze żywotny, namalował niemało w chwilach, gdy nie siedział w pracy…

Świat, a przynajmniej ta jego część, którą zwykło się uważać za świat, był bogaty; Austria była bogatym krajem, zaś Triest jednym z najbogatszych miast tego bogatego kraju na bogatym świecie — dopiero po I wojnie usłyszałem po raz pierwszy o bezrobociu, wcześniej każdy, kto nie zamierzał pracować na własny rachunek (a niewiele było trzeba) szukał posady, znajdował ją tego samego dnia, i mógł narzekać tylko na nieograniczony wybór — łatwo zarabiał tyle, by sobie radzić, i jeszcze tyle, by pod koniec miesiąca zanieść pewną sumę do Triesteńskiej Kasy Oszczędnościowej, która była zresztą otwarta także w niedzielę — tyle tylko, że w niedzielę można było jedynie deponować, a nie wypłacać — prawdopodobnie po to, by w chwilach pijackiego entuzjazmu trwającego od sobotniego wieczoru do poniedziałku rano ludzie nie wydali wszystkiego (choć wydać wszystko nie było łatwo). Nie mówię nawet o ekscesach, proszę pomyśleć, doker w porcie zarabiał o wiele, wiele więcej niż dziś zarabia dyrektor oddziału dobrego banku, ja zaś, od dziecka mieszkając w domu na granicy dzielnicy mieszczańskiej i robotniczej, pamiętam, iż w soboty nie mogłem zasnąć przez wszystkich tych pijaków idących ulicą (poili zresztą także osły i łazili po Trieście z pijanymi osłami) i śpiewających no go le ciave del porton no torno a casa2, toteż balanga trwała aż do poniedziałkowego poranka, gdy otwierano bramy… Był to świat niemal pantagrueliczny, w którym pracowało się sporo, a jeszcze więcej jadło, piło, uprawiało miłość, i pomimo całej nacjonalistycznej retoryki głównym problemem pozostawało wino, kobiety i śpiew — nie narzekano nawet na podatki, o czym wspominam, ponieważ dopiero później problem fiskalny stał się naprawdę poważny (choć tu powinienem opowiedzieć o tym, co widziałem w wyzwolonej Istrii, ale to nie ma związku) — istniała wówczas, o ile się nie mylę, komisja obywatelska, która kontrolowała podatki, a w niewielu przypadkach, gdy czyjaś deklaracja wydawała się podejrzana, wzywano zainteresowanego i dogadywano się tak, by wszyscy byli zadowoleni (to znaczy i on, i wszyscy). Austria była z reguły równa i tolerancyjna, gdyż była stara, pokryta patyną dawnych doświadczeń, miała godność właściwą umierającym statecznie; konstytucja przyznawała te same prawa wszystkim narodom podporządkowanym Austrii, a biurokracja, wierna konstytucji, naprawdę nie działała niesprawiedliwie. Nie należy poza tym zapominać, że miano tę mądrość, aby w miejsca newralgiczne, do miast, gdzie kwestie narodowościowe były szczególnie delikatne, wysyłać urzędników najstaranniej wybranych, najbardziej taktownych, najlepszych, którzy w miarę możliwości starali się znajdować jak najmniej irytujące rozwiązania (wówczas mogło się wydawać inaczej, ale na tle tego, co widzieliśmy później…); poddani łatwo się jednak irytowali, zresztą mieli wszelki interes w tym, by łatwo się denerwować. Do roku 1918 chodziłem do szkół niemieckich (byłem, rzecz jasna, irredentystą, ale o tym opowiem później) i mogę zapewnić, że w klasach mieszanych, do których uczęszczali Włosi, Niemcy i Słowianie w mniej więcej równych proporcjach, nie pamiętam (pomimo niezaprzeczalnego patriotyzmu niektórych profesorów przybyłych z niemieckich Czech i pomimo czterech lat wojny), aby kiedykolwiek doszło do agresywnej wypowiedzi, ironicznego uśmiechu czy wyrazu nienawiści wobec Włochów czy Słowian…

Ale Pan mnie prosił o anegdoty. Aby dać wyobrażenie, czym było w owym czasie pojęcie legalizmu, oto historia Sveva: mała dziewczynka, jego krewna (wydaje mi się, że była to jego córka Letizia, ale nie jestem pewien), dzwoni do swojej koleżanki, dziewczynki w tym samym wieku, i w wybuchu patriotycznej gorączki zaczynają śpiewać, przez telefon, surowo w Austrii zabronioną piosenkę, był to pewnie jakiś „hymn” (uwaga na hymny) Mamelego lub Garibaldiego. Słysząc ich śpiew, telefonistka (telefon automatyczny zainstalowano w Trieście dopiero kilka lat po I wojnie) interweniuje: „Uważajcie panny co robicie”. Mała opowiada o tym Svevowi. Svevo opowiada Felice Venezianemu (jednemu z przywódców triesteńskich irredentystów), ten zaś, nie posiadając się z radości, że trafił mu się tak mocny argument przeciw cięmiężycielom, „naruszenie tajemnicy telefonicznej”, udaje się natychmiast do naczelnika austriackiej Poczty i Telegrafu, aby ostro zaprotestować przeciw wtargnięciu telefonistki w rozmowę dwóch dziewczynek, śpiewających surowo zabroniony w Austrii hymn; naczelnik Poczty blednie, z miejsca zwalnia pracownicę (naruszenie tajemnicy telefonicznej!), u Sveva następuje kryzys sumienia Zena, bo z jego winy ta biedaczka straciła posadę i prawo do emerytury, wyrusza więc na negocjacje z naczelnikiem Poczty, który jednak pozostaje niewzruszony (naruszenie tajemnicy telefonicznej!), Svevo zaś, aby uspokoić sumienie Zena, szuka innej posady dla telefonistki zwolnionej za naruszenie tajemnicy telefonicznej dwóch dziewczynek, które śpiewały surowo zabroniony w Austrii hymn.

Sytuacja była bowiem delikatna: oto miasto mówiące dialektem weneckim, otoczone ziemiami, gdzie mówi się tylko językiem słowiańskim; najbardziej intelektualna część mieszczaństwa czuje się oderwana od kraju, do którego w swym mniemaniu przynależy językiem i kulturą (choć nie znają „toskańskiego” i choć kulturą… ale o kulturze nie mówmy), która jest zatem zmuszona, w pełni wieku XX, odwoływać się do XVIII-wiecznej retoryki Risorgimento, która czuwa, wierzy, że włoski jest językiem giętkim, zdolnym wyrazić, co pomyśli głowa, a Florencja miastem kwiatów, że w Rzymie doją wilczycę, aby mlekiem napoić potomstwo, pali więc wotywne lampki, wszędzie zawiesza lwy św. Marka, drży, wzywa, aspiruje, cierpi, wyczekuje, pragnie, męczy się, płonie, poświęca się, żąda, gdy zaś w Teatrze Miejskim grają Nabucco, myśl wszystkich sklepikarzy, agentów ubezpieczeniowych, dyrektorów banków, lekarzy, adwokatów, importerów i eksporterów siedzących na parterze, profesorów gimnazjalnych siedzących w amfiteatrze, studentów i szwaczek szlochających ze wzruszenia na galerii kieruje się ku złocistym skrzydłom, a entuzjazm jest taki, że, jak się mówiło w Trieście, może „powalić” teatr. Pewien mój profesor, wyjechawszy po wyzwoleniu pierwszy raz do Włoch, podarował mi po powrocie książkę z dedykacją „Jako pomniejszy znak głębokiego afektu”, zaś mój kuzyn, później osoba publiczna, narysował w wieku lat osiemnastu laurkę mocno w stylu De Carolisa, na czarno i czerwono, z ołtarzem, mieczem, otwartą księgą, jabłkiem granatu i napisem: „Także i nam wypadnie w boju tryumfować”. Ja sam znalazłem w encyklopedii młodzieżowej wiersz, z którego nie zrozumiałem ani słowa, ale tak mi się podobał, że w końcu nauczyłem się go na pamięć i biegałem po domu wrzeszcząc: „Gdy Jazon pelijski / zepchnął w toń koraby / i pierwszy pobieżył / Tetydzie pierś wiosłem ranić / jako śpiewał wieszcz”, aż do chwili, gdy służąca spytała mnie, w jakim języku mówię. Pewna triesteńska poetka na vaporetto w Grignano rzekła zaś do syna, któremu drewniany mieczyk upadł na ziemię: „Dario, przywiąż oręż”.

Inna, mniej wykształcona część burżuazji dalej prowadzi interesy, aktywa inwestuje w pewne przedsięwzięcia (by potem wszystko stracić na wojnie), chodzi do kawiarni Tergesteo, zamiast o polityce rozmawia o interesach, niemniej pozwala się uwodzić homoseksualistom, drży i majaczy w nie pamiętam już którym akcie Purytanów („Niech zagrzmi trąba mężna”), kupuje znaczki Ligi Narodowej, opłaca składki w towarzystwie „Ojczyzna”, w Lidze Narodowej, w Filharmonii, panie zaś mdleją na Upiorach Ibsena, kiedy zaś Oswald zaczyna bełkotać mamo podaruj mi słońce, zostają wyniesione z sali. Nie przesadzam, wśród mdlejących była moja ciotka.

W mieście mamy więc tę burżuazję — a zaraz za miastem, w Carso, słoweńskich chłopów, ubogą, kamienistą ziemię, gdzie poza dolinami trzeba wydzierać skale każdy metr kwadratowy ziemi uprawnej. Prymitywni, zamknięci w swych dawno zapomnianych mitach, bez tradycji kulturalnych, dumni dumą jakże łatwo i słusznie urażoną. Włosi czują wobec tych istot całkowitą wyższość, opartą na świadectwie maturalnym, ubezpieczeniu na życie w Assicurazioni Generali (a był to świat, gdzie ubezpieczało się wszystko), na swych kontaktach handlowych z zagranicą, i bez hamulców ją okazują. Nie wiem, jaka istniała w tym czasie w Trieście możliwość porozumienia pomiędzy Włochami a Słoweńcami, ale wiem, że wszystkie rodziny włoskie, które miały kiedyś słoweńską służącą (a kontakty między Włochami a Słoweńcami, poza pojedynczymi sklepikarzami, zielarzami itp. ograniczały się do stosunków pomiędzy włoską rodziną mieszczańską a słoweńską służącą, byłą wieśniaczką) i które traktowały ją po ludzku, bez kulturalnej wyższości, były z tej służącej zawsze więcej niż zadowolone: były one pracowite, wierne, uważne, inteligentniejsze od pani domu, szybko uczyły się i asymilowały, z drugiej jednak strony łatwo się obrażały, kryjąc się za podwójną barykadą uporu i mściwości. Zwykle jednak włoskie rodziny, napuszone poczuciem wyższości, gardziły nimi (słowo sciavo — Słowianin było obrazą) już za sam fakt, iż długi czas nie rozumiały włoskiego (dziwiłyby się jednak niepomiernie, gdyby Słoweńcy pogardzali nimi za to, że nie rozumieją słoweńskiego), wywołując głuchą zawiść, która powoli dojrzewała. Z innej jeszcze strony, z uwagi na ową szybkość asymilacji kultury europejskiej, jaka cechuje narody Europy środkowej, służące te w sprzyjających warunkach łatwo nabywały wielkopańskiej patyny — tak jak Budapeszt był bardziej paryski od Paryża, tak Ljubljana była bardziej wiedeńska od samego Wiednia.

Powiedziałem Panu, że chodziłem do szkół niemieckich i że byłem stronnikiem wyzwolenia. Moja rodzina należała do burżuazji, o nastawieniu mniej intelektualnym, o jakiej mówiłem przed chwilą. A zatem: niemiecka szkoła, jak u znacznej części mieszczaństwa: w tych czasach wierzono, że „kto zna języki, temu świat stoi otworem”, jakby istniało nieograniczone zapotrzebowanie na portierów hotelowych. Do siódmego roku życia nie miałem więc żadnych poglądów politycznych. Jednak w siódmym roku odbyłem pierwszą podróż do Włoch, do „królestwa” — do Friuli nieopodal Udine. Tam zaś w hotelu odbywała się wielka feta poparcia dla Ligi Narodowej: trójkolorowe sztandary, przemówienia, uzurpatorzy, najeźdźcy, obca władza, hymn Garibaldiego, hymn Mamelego, marsz królewski. I pewna pani, gruba i wysoka jak dąb (nie przesadzam), z wąsikiem, nie zapomnę jej nigdy, niech Bóg jej wybaczy, słysząc, że chodzę do niemieckiej szkoły, a dodajmy, że mierzyłem wówczas niewiele więcej niż metr, tłumaczy mi przepełniona goryczą, że ona jest uciśniona, a ją ja uciskam, co zrobiło na mnie naprawdę tak piorunujące wrażenie, że postanowiłem za wszelką cenę także zostać uciśnionym, i chyba nieźle mi się to udało. Więc precz z Austrią, precz z najeźdźcami, krzyczałem z entuzjazmem chłopca bawiącego się w Indian, i śmiertelnie cierpiałem, że muszę chodzić do niemieckiej szkoły i odczuwałem z tego powodu niewymowne poczucie niższości.

Miasto walczyło więc o swoją włoskość, ale niewzruszona Austria godziła się na wszystko. Triest otrzymywał wszystko, czego żądał, i to do takiego stopnia, że, jak mi mówiono, najtrudniejszym zadaniem ruchu wyzwoleńczego było występowanie o uniwersytet włoski w Trieście i jednoczesne zabieganie o to, by go odmawiano. Gdyby go bowiem przyznano, stracono by wszelkie argumenty.

Toteż miasto mówiące dialektem weneckim i wieś, mówiąca dialektem słowiańskim, znalazły się w szponach biurokracji austriackiej, która mówiła po niemiecku. Był to świat wysokiej biurokracji, w większości arystokratów z jasnowłosymi córkami i guwernantkami, fortepianami Bösendorfera, starą wiedeńską porcelaną i meblami Biedermeiera, zezwalających na wszystko, bardziej (i w lepszym stylu) liberalnych od irredentystów, co jakiś czas zmuszonych, by czegoś zabraniać, gdy jakiś Sem Benelli usiłował przybyć do Triestu i zorganizować manifestację włoskiego braku taktu; aresztowali, gdy już naprawdę nie mogli inaczej, poruszeni tym do ostateczności i wówczas wybuchały wielkie skandale: obskurantyzm, Średniowiecze, interpelacje w parlamencie, niech żyje wolność. To pokojowe, zasobne, równouprawnione życie trwało do roku 1914, w ostatnim okresie ożywione dodatkowym powodem do dumy: piękny Trypolis pośród  huku armat miał stać się włoską kolonią.

Włosi mieli swoje Towarzystwo Gimnastyczne, Niemcy — swoje Turnverein Eintracht, Słoweńcy — swego Sokoła włączonego do Narodnego Domu, wszyscy wykonywali skłony i przysiady w imię swoich ideałów politycznych, miasto nadal zarabiało pieniądze, ciemiężcy zapamiętywali się w ciemiężeniu, zaś uciskani — w poczuciu ucisku.

I nagle rok 1914: Sarajewo, orszak żałobny Franciszka Ferdynanda i jego żony przecina miasto, w szkole kilka dni wakacji na znak żałoby, proszę Boga, by mordowano dwóch arcyksiążąt co miesiąc; następnie osiem czy dziesięć miesięcy włoskiej neutralności, królewiacy wracają do Królestwa, młodzi w wieku poborowym przekraczają granicę Austrii, ona zaś udaje, że tego nie widzi; wreszcie, w maju 1915, interwencja, ja wyjeżdżam do Barcoli z domowym nauczycielem, który opowiada mi o wystąpieniu D’Annunzia, o wojnie, która nie może trwać dłużej niż trzy miesiące i o wolności, jaką uzyskamy po zakończeniu wojny, za trzy miesiące.

Zanim jednak pójdę dalej, postarajmy się prędko zrozumieć, kim są ci triesteńczycy, owa kultura triesteńska, to miasto, o którym mówiło się, i co nie wywoływało urazy triesteńczyków, że to tygiel. Na pierwszy rzut oka powiedziałbym, że Triest był właśnie odwrotnością tygla; tygiel jest naczyniem, do którego wkłada się różnorakie składniki, przetapia się je, a wychodzi z tego jednolity stop o stałych cechach i równomiernym rozkładzie poszczególnych elementów. Otóż w Trieście, o ile wiem, nie powstał taki stop o stałych cechach (w tym sensie, że typowego „rzymianina”, „mediolańczyka”, „sycylijczyka” od razu się rozpoznaje, wchodząc do kawiarni, natomiast niech Pan spróbuje poznać triesteńczyka, dopóki nie otworzy ust) — istniały możliwości tego, co Włosi nazywają (gdy chcą być wytworni) „dialogiem”: wielu spotkań, zbliżeń pomiędzy elementami, które zwykle nie stykają się ze sobą, pojawiały się próby, przybliżenia, figury niedefinitywne, boskie eksperymenty docierające do pewnego punktu. Ludzie o różnych życiorysach, którzy usiłują pogodzić to, co nie do pogodzenia, co oczywiście się nie udaje i wyłaniają się z tego osobliwe typy, awanturnicy w życiu i kulturze, wszelkie najdziwniejsze porażki, wynikające z takich starań: Triest cechował na przykład (nie wiem, czy nadal cechuje) jeden z najwyższych wskaźników zachorowań na gruźlicę (drugie pokolenie zmieszczaniałych Słoweńców), chorób umysłowych i samobójstw w Europie. Sfera, w której do stopu istotnie doszło, to ciało, gdy krew słowiańska, wspaniale zdrowe i harmonijne ciała słowiańskie, słowiańskie zdrowie złączyły się z pewnym łacińskim wyrafinowaniem; ludzie bywali, w przeciwieństwie do mnie, w kąpieliskach morskich mówią, że takich widoków jak w Trieście trudno uświadczyć w innych miastach. Pamiętam nawet, że w przeprowadzonej wśród amerykańskich dziennikarzy ankiecie (przed dwudziestu bodaj laty) na temat siedmiu cudów Europy, w czołówce (po różnicy w cenie benzyny w państwach europejskich) znalazły się ciała triesteńskiej młodzieży.

Podobnie jak nie istnieje jeden typ triesteński, nie istnieje także jedna twórcza kultura triesteńska: stworzyć spójne dzieło z takich elementów nie sposób. Triest z tego powodu był wspaniałym pudłem rezonansowym (nie należy zresztą zapominać, że pomimo pewnych cech kosmopolitycznych — kosmopolitycznych wyłącznie na tle wybitnie nieeuropejskiego poziomu włoskiego drobnomieszczaństwa — Triest jest niewielkim miastem prowincjonalnym, nie przekraczającym 250 tys. mieszkańców), nie stworzył natomiast absolutnie niczego, co wniosłoby jakikolwiek nowy element do kultury europejskiej (nie twierdzę, że nie powstały tu dzieła godne szacunku, ale proszę usunąć Triest z mapy Europy, tym bardziej z mapy świata, a Europa pozostałaby taka sama). Mówiąc o kulturze, pierwszym istotnym wydarzeniem w Trieście stało się zabójstwo Winckelmanna, była to zresztą niejasna sprawa o podłożu homoseksualnym. Ponad sto lat później w Trieście przeprowadzono pierwsze eksperymenty ze śmigłem lotniczym, ich autorem był Ressel. Jeszcze później, w wieku XIX, Triest jak każde miasto prowincjonalne, wydał na świat swych nieuchronnych prowincjonalnych intelektualistów, humanistów, mówców, którzy tworzyli swoje doskonałe sonety i doskonałe badania nad historią regionalną, ale którzy dziś służą jedynie do przydawania nazw ulicom albo do wyznaczania dziewczynom randki pod ich pomnikiem — dał nam na przykład malarza historycznego Gatteriego, następnie Domenika Rossettiego, który w swoim czasie wywarł niemały wpływ, gdyż jedna z najdłuższych w Trieście ulic nosi jego imię, wystawiono mu także jeden z tych pomników, o jakich mówiłem przed chwilą (umawiano się przy nim na poranny spacer, a wieczorem na schadzkę z dziewczyną), ale, niech mnie zabiją, choć jestem triesteńczykiem i, jak się to nazywa, osobą wykształconą, nie pamiętam, co takiego uczynił w swym życiu i dlaczego stał się sławny. Ale zostawmy Akademie, pomówmy o tych szaleńcach, którzy poszukiwali na własną rękę; teraz, gdy alchemia stała się jednym z najgłębszych problemów psychologicznych, a niektóre jej tematy podejmuje współczesna fizyka: wydaje się, że ostatnią w Europie książkę przychylną alchemii niejaki Adolf Helfferich wydał w Trieście niecałe sto lat temu.

I pomyśleć, że nawet zagraniczni artyści osiedli w Trieście należą do najrzadziej wymienianych w katalogach, mianowicie owa dziwna dynastia Burton–Lever–Joyce (Burton z Arabii, oczywiście, czyli tłumacz Tysiąca i jednej nocy), także Stendhal, Hamerling i dziwne dzieciństwo Ferruccia Busoniego. To zaś, co nadaje kulturze triesteńskiej szczególnego smaku, to bliskość zamku w Duino, gdzie w gościnie u książąt Thurn und Taxis mieszkał Rilke i gdzie powstały Elegie duinejskie; tamże na przełomie wieków przewinęła się cała śmietanka kulturalnej Europy (robiąc przy okazji wyskoki do Triestu).

Szczególne napięcie pomiędzy dwoma różnymi nurtami kultury widać szczególnie u triesteńskiego poety Teodora Däublera, o którym może Pan słyszał. Cechuje go rozlewna kosmiczno-kulturalna wizyjność, z drugiej zaś strony potrzeba form wąskich, kanciastych, co daje szczególną krzykliwość, skazującą dzieło tego człowieka na niepowodzenie, choć był jednym z największych wizjonerów, niemal (niemal) na równi z Blake’em i Lautréamontem.

Triest wydał wreszcie inny ciekawy okaz: Italo Sveva, triesteńskiego Żyda wykształconego w Niemczech (stąd pseudonim)3, — jego dzieło jest jednym z bardzo niewielu żywotnych zjawisk, jakie w moim mniemaniu literatura języka włoskiego wniosła do Europy przełomu wieków. Wydaje mi się także, że fin de siècle okazał się, w przeciwieństwie do przyjętego przekonania, ostatnią chwilą w historii Europy, gdy literatura (a może i sztuka) wniosła żywy wkład w rozwój kultury europejskiej. To czas van Gogha, Nietzschego, Wilde’a, Strindberga, Jarry’ego. W owej chwili Włochy stać było tylko na dzieło Sveva, które zresztą nie mogło wówczas wywołać tego oddźwięku, na jaki zasługiwało, i które prześladuje osobliwy pech: było zbyt zróżnicowane, zbyt subtelne, zbyt mądre, by pojęto je, gdy się ukazało, z drugiej zaś strony pozornie stylistycznie i strukturalnie tak konwencjonalne, o tak swoistej, dziewiętnastowiecznej niezdarności (to oczywiście elementy pozorne, ale i tak przeszkadzające), że nie może zostać właściwie przetrawione do dziś.

Choć więc Triest nie wniósł wielkich wartości twórczych, okazał się świetnym pudłem rezonansowym, miastem o niezwykłej wartości sejsmograficznej: aby to zrozumieć, trzeba było widzieć biblioteki rozchwytywane na stoiskach księgarzy w getcie, głównie po poprzedniej wojnie, gdy Austria rozpadła się, a Niemcy odjeżdżali lub sprzedawali książki ofiar wojny. Cała ta kultura nieoficjalna, książki naprawdę ważne, a zupełnie nieznane, poszukiwane i zbierane z zamiłowaniem przez ludzi czytających daną książkę dlatego właśnie, że potrzebowali tej książki. Wszystko, co przechodziło mi przez ręce, rzeczy, których nazw nigdy bym nie wymienił, których znaczenia jeszcze nie przeczuwałem, umknęły mi. I jeszcze dziś, gdy słyszę o książkach nie do odnalezienia, które w ostatnich dwudziestu czy trzydziestu latach zostały na nowo odkryte, i których już nigdy nie odnajdę, pamiętam, że trafiały mi w ręce u bukinistów w getcie, trzydzieści lat temu, zakurzone, gotowe do zniknięcia, sprzedawane po lirze czy dwa. Mówię o bibliotekach Niemców, oficerów marynarki austriackiej itd., gdyby sytuacja była odwrotna, stoiska księgarzy uginałyby się pod naporem Carducciego, Pascolego, D’Annunzia i Sem Benellego, a na deser Zambiniego i innych, pechowych autorów.

A poza tym było to miasto muzyczne, gdzie wszyscy śpiewali, i to nieźle, piosenki z rozpoznawalną na pierwszy rzut oka kadencją, gdzie powstawały popularne melodie, a sukces opery czy śpiewaka w Teatrze Miejskim miał wówczas, w wieku dziewiętnastym, wartość niewiele mniejszą od sukcesu w La Scali. Zresztą, jeśli wspomnieć to, co mówiłem o badaniach, eksperymentach, itp., przecież to właśnie Busoni, autor podstawowych pism o muzyce współczesnej, który w innych krajach przedsięwziął może nieudane, ale znaczące eksperymenty muzyczne, spędził pierwsze kształtujące go lata w Trieście…

Ale powróćmy teraz do roku 1915.

ROBERTO BAZLEN
tłum. Wojciech Bońkowski

ROBERTO BAZLEN ur. 1902 w Trieście, zm. 1965 w Mediolanie. Tłumacz i znawca literatury, założyciel, wspólnie z Luciano Foà, wydawnictwa Adelphi.

WOJCIECH BOŃKOWSKI ur. 1976. Muzykolog, tłumacz Saby, Pasoliniego, Tabucchiego. Mieszka w Warszawie.


* Roberto Bazlen, Note senza testo 2. A cura di roberto Calasso. Milano, Adelphi, 1970; rozdział Intervista su Trieste, s. 131-148.


Zobacz także


Przypisy
1 Wiatr wiejący w tym regionie. Przypisy red. „ZL”.
2 Nie mam kluczy do domu i nie wrócę do siebie (wł.).
3 Dosłownie: wykształcony w Szwabii (in Svevia); svevo — Szwab (wł.).