ROBERTO SALVADORI
Edward Hopper i „scena amerykańska”
Edward Hopper, Nighthawks (Nocne marki), olej na płótnie, 1942. (C) domena publiczna
Dla Tommaso
Cape Cod, Massachusetts, 1930: to tu, w trzy wieki po ojcach założycielach, ląduje współczesny pilgrim z żoną-modelką Jo. W tym czasie Hopper ma już czterdzieści osiem lat. I zdążył się dużo nauczyć. Wie przede wszystkim,
że skończył się wiek niewinności (Wharton, 1920). Wie także –przeżywszy w latach młodzieńczych (1906-07, 1909 i 1910) „powrót Mayflower”
– że tylko oddychając powietrzem i sztuką Europy, można spojrzeć
z odpowiednim dystansem na regionalizm The American Scene (James, 1907). Wyczuwa nadto, że Big-City od dawna stało się The Jungle (Sinclair, 1906), nową wilderness zagrażającą od wewnątrz cywilizacji.
I – od niedawna – że sen amerykański przekształcił się w koszmar Wielkiego Kryzysu. W tym to świecie, który upodobnił się do Ziemi jałowej (Eliot, 1922), obraca się Hopper. Ptak wędrowny, opuszczający każdej wiosny – od 1913 – nowojorskie gniazdo przy Washington Square North 3 (pozostanie mu wierny przez czterdzieści cztery lata), by szukać schronienia na wybrzeżach Maine czy Massachusetts.
W końcu staje się nim South Truro, na Cape Cod, skała nadbrzeżna, gdzie osiądzie na stałe, wybudowawszy tam sobie letnią pustelnię. Tutaj będzie pracował niezmordowanie przez trzydzieści siedem lat, malując obrazy przesiąknięte desolate mood. Samotny i w skupieniu: „Kiedy krajobrazy mówią, muszę słuchać w absolutnej ciszy”. Powiedział także: „dziewięćdziesiąt procent artystów zostaje zapomnianych w dziesięć minut po śmierci”. On sam, najwyraźniej, należał do pozostałych dziesięciu procent, bo choć od odejścia Hoppera minęło lat trzydzieści, jego obecność na światowej scenie jest nadal bardzo istotna i niezatarty ślad, jaki zostawił w świecie naszej wyobraźni.
Próbować zrozumieć Hoppera, to zadanie niełatwe. Jego malarstwo bowiem, mimo pozornej prostoty, stwarza same problemy. Że najbardziej europejski z malarzy amerykańskich swojej generacji jest równocześnie najbardziej amerykański – to paradoks wart zastanowienia. Paradoks, kryjący w sobie na dodatek drugi, jeszcze bardziej intrygujący: otóż powody, dla których Hopper wydaje nam się „amerykański”, niezupełnie pokrywają się z tymi, dla których jest nim istotnie. W każdym razie można o nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że był geniuszem wyprzedzającym swoje czasy: tak w życiu, jak i w sztuce Hopper się nie spieszy i umie zachować dystans. Zamknięty w sobie, samotnik z natury, od początku ma poczucie całkowitej obcości wobec innych i wobec współczesnego mu amerykańskiego społeczeństwa. Ucieka z Ameryki (obecnej), bo żywi mistyczną tęsknotę do wyidealizowanej Ameryki „dawnej”. Dlatego Hopper odmieniać będzie zawsze Amerykę w czasie przeszłym. Patrzy na nią
z punktu widzenia „była sobie raz” z dawnej bajki purytańskiej, gdy Stany Zjednoczone były krajem niewinnym i pełnym cnót, prostym i czystym
W latach 1906-10 oddala się od nowego świata o całą szerokość oceanu.
Na starym kontynencie maluje na żywo scenę paryską, w Amsterdamie
i Haarlemie odkrywa siedemnastowiecznych Holendrów, zwiedza Londyn
i Berlin, Brukselę i Madryt. Jest wrażliwy na impresjonistów, nieprzemakalny na awangardy. Od końca czerwca 1910 nie postawi już nigdy nogi w Europie, ale na zawsze zachowa o niej żywe wspomnienie
i jego rozwój artystyczny naznaczony będzie jej wpływem. „Potrzebowałem dziesięciu lat, by otrząsnąć się z Europy”: w rzeczywistości potrzebował ich jeszcze więcej. Cóż bowiem pokazuje na swojej pierwszej wystawie
w Whitney Studio Club w 1920 roku? Szesnaście płócien, z których dziesięć namalował we Francji. W wieku trzydziestu siedmiu lat Hopper przedstawia się zatem publiczności amerykańskiej kolekcją „scen francuskich” zatytułowanych po francusku. Trudno sobie wyobrazić,
aby ktoś umiał się zaprezentować w sposób bardziej prowokacyjny.
Już w tym debiucie obecna jest jego etyczna bezkompromisowość w duchu protestanckim – którą odnajdujemy także w głębi jego sztuki – sięgająca korzeniami surowych tradycji religijnych środowiska rodzinnego (nie zapominajmy, że w Paryżu Hopper zamieszkał przy rue de Lille pod numerem osiemnastym, ponieważ dom ten należał do kościoła baptystów
i że w 1924, w Nowym Jorku, wziął ślub w kościele ewangelickim).
Na przełomie 1910 i 1911 roku zaczynają się pojawiać – jak z głębi impresjonistycznego snu – przejeżdżające pociągi, bezludne krajobrazy, puste, podrzędne stacyjki, nowojorskie mosty, które zdają się zawieszone nie tyle nad East River, co nad Sekwaną, fragmenty ubogiej miejskiej architektury. Ale dopiero w pierwszej połowie następnego dziesięciolecia dochodzi do decydującego przełomu. Przypominają się fazy rozwoju Vermeera, który
w końcu lat pięćdziesiątych XVII wieku porzucił tematy biblijne i alegorie mitologiczne, i, pod wpływem Pietera de Hooch (w Delft od 1654)
i przybyłego w rok później Jana Steena, poświęcił się scenom rodzajowym
i krajobrazom miejskim. Oto Hopper na początku lat dwudziestych ulega decydującemu wpływowi Johna Sloana, który przekonuje go do scen z życia Ameryki. Ale Hopper, podobnie jak Vermeer, wychodzi poza „scenę amerykańską” – (jak tamten poza „scenę holenderską”), by wyrażać stany ducha i enigmatyczne nastroje. Oczyszczone i zintensyfikowane, wdziera się na płótna życie codzienne, dając wrażenie „pozornego realizmu” (E. de Jongh), który u Vermeera jest ściśle związany z klimatem moralnym spod znaku kalwinizmu – tak jak naturalizm Caravaggia odpowiadał dokładnie katolickiej wizji rzeczywistości – a u Hoppera pobrzmiewa echem głęboko ewangelicznym.
Jak nam przypomina Gail Levin, „Hopper znał i podziwiał to, co sam nazywał «prostotą i uczciwością mistrzów holenderskich i fiamandzkich»”.
Od Vermeera przejmuje poczucie miary, kompozycyjny rygor, tajemnicę światła, atmosferę dwuznaczności, wywoływanie wrażenia ciszy.
Ale, rzecz jasna, niełatwo być Vermeerem w Greenwich Village: uzyskać efekt psychologicznej koncentracji postaci i tworzyć pełny skupienia klimat drobnomieszczańskich wnętrz, kiedy z zewnątrz prze nieustanny ruch, pośpiech, zamęt panujący wśród ludzkich losów i uczuć. Hopper wyraża zarazem nostalgię (związaną z przeszłością) i pesymizm (związany z przyszłością): czuje i chce nam przekazać, że nastąpiła moralna katastrofa – czająca się tuż za powierzchnią jego obrazów. I ta epokowa katastrofa streszcza się właśnie w tym wszystkim, co Hopper wykreślił ze s w o j e j rzeczywistości: frenetycznym świecie fabryk i tłumów, wielkomiejskich drapaczach chmur i tyglu ras. Czyli w rzeczywistej scenie amerykańskiej: pulsowaniu współczesnego życia z jego konfliktami i sprzecznościami.
O ile wewnętrzny świat Vermeera był światem zamkniętym, lecz pogodnym (i ufnym w oświecające horyzonty nauki), świat wewnętrzny Hoppera jest klaustrofobiczny i budzący lęk. Świat, który nie tyle jest kontemplowany,
co śledzony z ukrycia. I na nasze badawcze spojrzenie nikt nie odpowiada spojrzeniem, które pozwoliłoby nawiązać nić wzajemnego porozumienia. Jedynym znanym mi wyjątkiem jest kobieta z Western Motel (1957), która jednak patrzy na nas surowo, zamiast obdarzyć uśmiechem,
jak Vermeerowska Dziewczyna z kieliszkiem wina (1659-60). Nikogo, kto byłby gotów obdarzyć nas zaufaniem, komukolwiek zaufać, bo nikt nie ufa samemu sobie: postaci Hopperowskie pochłonięte są swoimi problemami nie do rozwiązania, nie są szczęśliwe w życiu, które, jak możemy się domyślać, jest ciężkie i jałowe, pełne zmartwień i rozczarowań.
To piekło potępionej ludzkości. O ile u Vermeera mamy jeszcze mikrokosmos pozostający w zgodzie z otaczającym go światem
i rozświetlony opatrznościową tajemnicą, Hopper cofa się przed światem zdeprawowanym przez grzech zeświecczenia, ukazując nam jego anormalne efekty psychologiczne w życiu prywatnym ludzi pozbawionych przyszłości, cywilizacji przeznaczonej na wymarcie (żadne dziecko – podobnie jak żaden „astronom” czy „geograf” – nie pojawia się na jego obrazach, by dać dowód najmniejszej bodaj wiary w przyszłość i postęp).
Aby zostać Vermeerem dwudziestego wieku, Hopper musi przeciwstawić się Soutine’owi. W tych samych latach, gdy na płótna Soutine’a wdziera się deformujący zamęt, Hopper stara się trzymać od niego na odległość,
nie akceptując żadnego rozpadu Formy. Choć przecież i jego figury ludzkie – nieruchome, ale bez „miejsca stałego pobytu” – są pozbawione korzeni,
a więc typowo współczesne. („O, Janie Vermeerze z Delft, zstąp, przyjdź tutaj / nad Hudson i do ostatniej stolicy Zachodu” – prosić będzie jeszcze
w 1938 Delmore Schwartz w Dreams Begin Responsabilities, kiedy Hopperowska metamorfoza stanie się już faktem dokonanym).
Hopper osiąga pełną dojrzałość dopiero w wieku czterdziestu dwu lat,
w 1924. W lipcu żeni się z Josephine Verstille Nivison (która od tej chwili stanie się jego jedyną modelką: przez całą resztę życia Hopper malować będzie jedną kobietę – swoją żonę). W listopadzie otwiera swoją drugą wystawę, tym razem w galerii, która prowadzi sprzedaż: i pierwszy sukces pozwala mu zmienić życie; to wtedy porzuca znienawidzony zawód,
aż nazbyt dla niego „nowoczesny”, zawód grafika projektującego reklamy
i ilustratora czasopism.
Odtąd poświęci się wyłącznie malarstwu. Owocem tego zasadniczego przełomu będzie przede wszystkim zdobycie własnego stylu, który nie ulegnie już właściwie zmianie: przez czterdzieści lat Hopper malować będzie w ten sam sposób te same tematy. Osiągniętą dojrzałość ekspresji widać już w płótnie Dom nad torami z 1925 roku. I charakterystyczny dla jego wizji świata jest fakt, że „już w 1925 dom tego rodzaju wywołuje wizję przeszłości, niewinności Ameryki” (G. Levin). Owa willa cMmod& z 1925 znajduje odpowiednik w urządzeniu biura w stylu lat dziesiątych naszego wieku w oleju Biuro nocą, namalowanym w 1940: to anachroniczne antydatowanie „sceny amerykańskiej” jest stałą cechą malarstwa Hoppera. Nie tylko przedstawiane postaci, ale także i przede wszystkim przedstawiający je artysta źle znoszą własną współczesność.
Pierwsza kobieta „vermeerowska” zjawiła się w 1921. Jest to Dziewczyna przy maszynie do szycia, prototyp długiej serii samotnych postaci kobiecych oprawionych w pustkę nieprzytulnych mieszkań. Kobiety rozebrane czy półnagie, w gołych pokojach. Sceny intymne, z życia prywatnego, które czynią z widza voyeura. Ranek na Cape Cod (1950) „przypomina, podobnie jak wiele innych obrazów Hoppera przedstawiających kobietę we wnętrzu, o jego podziwie dla malarzy holenderskich, a zwłaszcza Vermeera i Hoocha, dla sposobu, w jaki operują światłem i umieszczają kobiety w pobliżu okien” (G. Levin). Pokój hotelowy z kolei, z 1931 roku, będzie „pierwszym obrazem z serii poświęconej przez Hoppera pokojom i westybulom hotelowym, sugerującym życie ludzi zdezorientowanych, nie ujęte
w rodzinną ramę” (w dalszym ciągu G. Levin).
Teraz, gdy Hopper stał się Hopperem — i możemy uznać za
jednorodny w zasadzie blok jego twórczości od lat dwudziestych po rok 1965 — przypatrzmy się wreszcie „scenie amerykańskiej” (która, jak już wykazaliśmy, jest ogromnie selektywna i „nierealna”) w całej jej rozciągłości i posłuchajmy, co o niej myślał sam malarz: Hopper mówi zupełnie jasno: „Myślę, że malarze «amerykańskiej sceny» robią karykaturę Ameryki. Ja starałem się zawsze być sobą. Malarze francuscy nie mówią
o żadnej «scenie francuskiej», ani angielscy o «scenie angielskiej»”.
Jego koncepcja sztuki nie przewiduje bowiem ani tego, by artysta musiał powielać świat („Sztuka jest wyrazem nieświadomości”, uciął krótko pewnego razu, po czym potwierdził to raz jeszcze: „wielka sztuka jest wyrazem wewnętrznego życia artysty, które zależy od jego osobistej wizji świata”), ani, tym bardziej, tego, by musiał on świat zmieniać (jestem pewny, że Hopper doceniłby słynne powiedzenie Rosselliniego: „Przesłania przynoszą tylko listonosze”). Wypowiadając samego siebie, artysta może co najwyżej stać się wyrazicielem zbiorowego niepokoju. Dziennikarce, która, prowadząc z nim w 1964 roku wywiad, zwróciła uwagę na obecną w jego obrazach atmosferę samotności i niekomunikatywności, Hopper,
acz niechętnie, przyznał rację: „To niewątpliwie odbicie mojej samotności, jeśli tak mogę powiedzieć. Nie wiem. Może to być stan ogólnoludzki”
W jakim sensie, wobec tego, możemy mówić o „scenie amerykańskiej”
w odniesieniu do dzieła Hoppera? Weźmy na przykład jeden z jego najsłynniejszych obrazów, Stacja benzynowa (1940): tutaj scena jest typowo amerykańska nie dlatego, że pracownik przy dystrybutorze ma na sobie blue-jeansy, a nad stacją widnieje emblemat „Mobilgas”, ale ponieważ artysta okazuje się prawdziwym malarzem „granicznym”. Znajdujemy się na skraju cywilizacji, o zmierzchu, ostatnie światła miasta oświetlają ciemny las, napierający zwartą masą zaraz
po drugiej stronie drogi. Ta stacja benzynowa jest amerykańska, bo została namalowana jako najdalej wysunięty posterunek współczesnych pionierów zmagających się z wiecznie zagrażającą metafizyczną wildemess. Już w Domu o zmierzchu z 1935 — jak i w innych przypadkach — Hopper pokazał takie sytuacje graniczne, w których dramatycznie stykają się ze sobą światło i cień, cywilizacja i natura, dobro i zło. Na wszystkich tych płótnach amerykański jest nie tyle sam krajobraz z oświetlonymi domami
i ciemnym lasem (które także są „amerykańskie”), ile ów opiewany przez Roberta Frosta obraz ciemności, która ma wzbudzić trwogę („ design of darkness to appall”). Chodzi o mrok pierwotny, któremu przeciwstawia się, w wyobraźni i kulturze amerykańskiej, jasność łącząca w sobie „światło Chrystusa” (Williama Penna) i „nigdy słońce nie oświetlało słuszniejszej sprawy” (Thomasa Paine’ a).
Ale teraz wszystko jest wypaczone i skażone. Przygasł promień chlubnego
i nadprzyrodzonego światła. Teraz Hopper maluje domy-klatki i pokoje-cele; drogi bez wylotu i szyny donikąd: to dramat, który się nie rozwija i nie kończy. Który nigdy nie znajdzie rozwiązania w wyzwalającym krzyku. Będzie raczej trwał w nieskończoność w swoim zrezygnowanym milczeniu. Los człowieka — niezmienny — to właśnie to cierpienie: pokutowanie za nieznaną winę i czekanie na sąd, który nie nastąpi. Świat Hoppera zawieszony jest w wymiarze — tak nowocześnie współczesnym — Czekania (Erwartung SchMberga i En attendant Godot Becketta). W rzeczywistości Wydarzenie już się dokonało —powstanie „społeczeństwa napływowego”
i „samotnego tłumu” — ale ponieważ Hopper zatrzymuje swoje postaci na progu rozwiniętego konsumizmu, wydają się one trwać „w oczekiwaniu”
na los, który jest już za nimi. A ów los streszcza się właśnie w mrokach,
z których się wyłaniają i którym znów je oddają długie cienie, ciągnące się za nimi, gdy znajdą się w świetle.
To właśnie światło rzeźbi ich „metafizyczną” symboliczność i zmraża bieg czasu. Sprawdza się wizja uchwycona przez Roberta Lowella w Nekrologu: „Przed spoczynkiem ostatecznym zastyga już wszelka / transcendencja
w sposobie bytu, wstrzymuje wszelkie / stawianie się” (tłum. Bolesław Taborski). Wstrzymanie wszelkiego stawania się, to dla Hoppera zawieszenie obrazu poza czasem, pozwalające uchwycić jego prawdziwą istotę. A owo zatrzymanie czasu wywołane jest wtargnięciem na płótno nienaturalnego światła, które łączy amerykańskiego malarza ze współczesnym doświadczeniem europejskiego malarstwa metafizycznego.
Mówiąc słowami Dickinson, u Hoppera Bywa światła Pochylenie (tłum. Stanisław Barańczak). To „pochylenie światła”, które jest jego sekretem. „Jeśli ma tu być tajemnica, nie tkwi ona w głębi nocy, ale w najgłębszej przyczynie światła”, zauważył Savinio, powierzając artystom zadanie rozwikłania „zagadki współczesnego dramatyzmu”. Realizm magiczny
(czy „transcendentny”, jak go określa Schmied) Hoppera odmalowuje świat, który okazuje się światem bez nadziei, bo wilderness przeniknęła do rzeczy i domów, w głąb życia osobistego, do wnętrza mieszkań i ludzi. Pękła granica między dobrem a złem i nie wiadomo już, czy czerń nie jest równoznaczna ze światłem — oślepiającym, chorym, inkwizytorskim
i sztucznym— które wdziera się z zewnątrz lub bije od wewnątrz.
Nie dziwi nas, że, choć obcy awangardom początku wieku, Hopper pozostaje pod silnym wpływem europejskiego „powrotu do ładu”. Odnoszę wręcz wrażenie, że szczególnie sugestywne okazały się tu niektóre elementy włoskiej sztuki figuratywnej: inaczej trudno by wyjaśnić zaskakującą zbieżność między Zbliżając się do miasta (1946)
a Przedmieściem Sironiego z 1920 roku czy analogię między latarnią morską z Latarni w Two Lights (1929), a wieżą z Tęsknoty za nieskończonością
(De Chirico, 1913), albo wreszcie niewiarygodne podobieństwo jego morskich pejzaży i łodzi z równie zastygłymi pejzażami
Carr. Ogólnie mówiąc, nowy obiektywizm niemiecki i metafizyka włoska nakładają patynę mitu na codzienną rzeczywistość, usztywniają formy, wpisują skamieniałą współczesność w scenariusz nadający jej pozory wieczności. A taki zabieg nie może nie być bliski Hopperowi. Który przyswaja go sobie, filtrując go przez własną, amerykańską wrażliwość.
Ale i tym razem „amerykańskie” są nie tyle przedstawione przedmioty,
ile wyobraźnia i oko malarza. W rezultacie daje to szczególne załamanie światła europejskiego, które, oświetlając scenę amerykańską, wchłania ostre światła pokoju przesłuchań czy filmowego planu. Aroganckie sztuczne światła, które, jak reflektory, paraliżują postaci ludzkie i rozdzierają krajobrazy.
A skoro mowa o krajobrazach, wróćmy na znane nam już wybrzeże, na Cape Cod. Hopper — który nigdy nie malował portretów (z wyjątkiem własnych i żony) ani martwych natur (wszystko było dla niego „martwą naturą”) tu właśnie, w swojej pustelni na nadmorskich skałach, lubił pracować nad swoimi „scenami”, a przede wszystkim — pejzażami. Tutaj przez szmat życia malował i rozmyślał. I marzył. Nie o tym, by, jak w fantazjach wczesnej młodości, wyruszyć żaglówką na otwarte morze w poszukiwaniu nie odkrytych lądów. Ale by przybić w końcu do samego siebie, wymyślając sobie inny świat dzień po dniu, płótno po płótnie, żagiel po żaglu.
W ostatnich latach jednak coraz bardziej ogarnia go smutek. Nie zostaje mu już nic innego, jak przygotować się do ostatniej ucieczki, do ostatecznej samotności. Trzeba pożegnać się z życiem. I czyni to na swój sposób, malując w 1965, w wieku osiemdziesięciu trzech lat, swój ostatni obraz: Dwoje aktorów. Ręka w rękę, kochankowie z commedia dell’arte stają przy rampie, by pożegnać publiczność ukłonem. Ostre światło reflektorów rzuca błękitnawe cienie na ich śnieżnobiałe kostiumy. Za nimi ciemna i pusta scena. To ironiczne i patetyczne pożegnanie z tym teatrem, jakim jest życie. Me to również triumf sztuki i miłości nad śmiercią i samotnością. Pierrot umrze w 1967, Pierrette w rok później.
ROBERTO SALVADORI
listopad 1997
tłum. Halina Kralowa
NOTA
W pracy nad tym szkicem szczególnie pomocne były mi następujące teksty: G. Levin, Edward Hopper, Flammarion, Paris 1985; A.K. Wheelock Jr., Jan Vermeer, Thames and Hudson, London 1988; Edward Hopper, Musće Cantini, Marseille–Edition Adam Biro, Paris 1989; Edward Hopper and the American Imaginaton, Whitney Museum of American Art, New York 1995; Johannes Vermeer, National Gal lery of Art, Washington–Mauritshuis, La Haye, Waanders Publishers, Zwolle 1995; W. Schmied, Edward Hopper, Portraits of America, Prestel, Munich–New York 1995; R. Salvadori, Chaim Soutine, „Zeszyty Literackie” 53, Zima 1996.
ROBERTO SALVADORI, ur. 1943 we Florencji. Ogłosił tomy szkiców Poszukiwanie nowoczesności (słowo / obraz terytoria); Włoskie dzieciństwo; Mitologia nowoczesności; Pejzaże miasta; Sylwetki i portrety; Moda i nowoczesność, a ostatnio tom Piękno i bogactwo. Członek zespołu redakcyjnego „ZL”.
Tekst ukazał się drukiem w Numerze 62 kwartalnika „Zeszyty Literackie”
(ZL 1998 nr 2/62)