Rozmowa z EWĄ KURYLUK: Kompas moralny
12 lipca 2019
Ewa Kuryluk, Trzy generacje, Kraków 1946, pracownia paryska 2019, fot. Ewa Kuryluk
Mój brat w szpitalu psychiatrycznym stał się kaleką i niemową, ale do śmierci wymawiał wyraźnie dwa słowa: Auschwitz i Dachau, hasła klęski moralnej i zbrodni nie do wyrażenia wprost w sztuce i literaturze – mówi artystka i pisarka Ewa Kuryluk.
Właśnie ukazała się ostatnia część jej rodzinnej trylogii.
AGNIESZKA DROTKIEWICZ: 22 maja ukazała się „Feluni”, książka zamykająca twoją rodzinną trylogię. Następnego dnia otworzyłaś w krakowskiej galerii Artemis ostatnią żółtą instalację, za rok pokaże ją poznańska galeria Ego. Wystawom towarzyszy katalog „Moje żółte lata”, podsumowujący 19 lat twojej pracy artystycznej. Czy tym samym zamykasz w literaturze i sztuce okres, w którym badałaś historię rodziny?
EWA KURYLUK: Tak, zamykam, ale inaczej, niż to było w planie. 11 kwietnia 2019 roku miała się otworzyć w Polin, Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, retrospektywa moich żółtych instalacji 2000–2019. Po latach przygotowań odwołano ją jednym e-mailem. Zaprosiły mnie wtedy do siebie dwie małe galerie prywatne, chcąc mi umożliwić pokazanie przynajmniej dwóch ostatnich instalacji. Głowiąc się nad tym, jak je zmniejszyć i ze sobą połączyć, wpadłam na pomysł instalacji „Kraków 1946”. To mój ósmy i ostatni „dom czasu” dla „cieni”, z którymi pragnęła spotkać się mama.
A.D.: Z zaproszenia do galerii Artemis wynika, że jest to intymny portret rodzinny.
E.K.: To portret w czterech ścianach z żółtej podszewki, którą miały być opasane kolumny w Polin. Retrospektywę chciałam rozpocząć od „Trio dla ukrytych” (2000), instalacji o muzyce w naszej rodzinie i w czasie Zagłady, a zakończyć „Jarzębinowym walcem”. Jego pierwsze takty służyły rodzicom za hasło za czasów partyzantki. W pierwszej wersji miało to być ponownie „Trio dla ukrytych”, tym razem na fortepian i głos, czyli żywy obraz z fotograficznych wycinanek naturalnej wielkości i stojącego na Frascati fortepianu dziadków. Walca miał gwizdać jak we Lwowie Karol Kuryluk, gdy przybiegał z wałówką do ukrywającego się w dwóch różnych miejscach młodego małżeństwa: Miriam Gleich (Marii Grabowskiej) i Teddy’ego Gleicha (Józefa Grabowskiego). Akompaniować miały na fortepianie na cztery ręce moje dwie ciocie: Józefa, najstarsza siostra ojca, która wstąpiła do klasztoru, żeby móc się wykształcić na organistkę, i Hilde, młodsza siostra mamy. Miriam miała stać oparta o fortepian, na którym grała kiedyś na cztery ręce ze swoim mężem, pomiędzy nim a Karolem, trzymając w ręce wyszydełkowaną przez jej mamę Paulinę narzutkę na klawiaturę.
A.D.: Fortepian marki Förster, który należy do twojej rodziny, to prawdziwy „świadek historii”.
E.K.: Mama nazywała go „leśnikiem”. Grały na nim muzycznie uzdolnione rodziny Kohanych i Gleichów, mieszkające przed wojną w tej samej kamienicy w Białej, a po wojnie grały mama z nami i ciocia Józia, gdy nas odwiedzała. Wpadłam na pomysł, aby w czasie trwania planowanej w Polin wystawy zapraszać małe grupy widzów do siebie do domu, żeby zobaczyli fortepian w zachowanym bez zmian pokoju mamy. Nasze mieszkanie opisałam we „Frascati” – w tym mieszkaniu ukrywała się do śmierci moja biedna mama: jeden z niezliczonych niedobitków Zagłady zapomnianych przez świat. Do tego mieszkania powrócił na koniec życia, po okropnej odysei przez zakłady psychiatryczne w całym kraju, mój brat. Mama nazywała go „Felunim” – był pięknym, uroczym i wszechstronnie utalentowanym wunderkindem, który w szpitalu psychiatrycznym stał się kaleką i niemową. Ale do zgonu wymawiał wyraźnie dwa słowa – Auschwitz i Dachau – hasła klęski moralnej i zbrodni nie do wyrażenia wprost w literaturze i sztuce. Trzeba jednak szukać sposobów, by z milionowej masy, anonimowej i abstrakcyjnej, która nie budzi współczucia, wydobyć ludzi. I przypominać o gehennie, jaką przeszli w atmosferze wrogości lub obojętności, nim z ich włosów zrobiono materace, a z zagazowanych ciał mydło. Choć zbrodniczy system przegrał, odzywa się przecież nadal, a ostatnio coraz donośniej: „Do Auschwitz”, „Do gazu”, „Na mydło”. Niekiedy dotyczy to Żydów, częściej muzułmanów i uchodźców, zwanych jak oni „zarazą” i „robactwem”, którego problem należy rozwiązać, jak w Trzeciej Rzeszy – „ostatecznie”. Jestem nieskończenie wdzięczna pani kanclerz Angeli Merkel za to, że przyjęła do Niemiec blisko milion uciekających przed wojną, prześladowaniem i głodem, i że perswadowała spokojnym głosem, że to ludzki obowiązek i że „damy radę”. Napawa mnie to nadzieją i myślę sobie nawet, że może doczekasz na starość utworów zbliżonych do mojej trylogii i żółtych instalacji autorstwa dzieci i wnuków uchodźców z Aleppo.
A.D.: Wiele razy mówiłaś i pisałaś o historii i znaczeniu koloru żółtego w kontekście twoich żółtych instalacji, przypomnij proszę.
E.K.: Kolory, jak bodaj wszystko w ludzkiej kulturze i mentalności, mają swoją symbolikę. „Dobrą”, gdy dany przedmiot czy przymiot porówna się z czymś uważanym za dobre, „złą”, gdy się go odniesie do czegoś, co uchodzi za złe. W chrześcijańskiej teologii i w kazaniach z ambony porównania ze światłem i blaskiem słońca czynią żółty kolor boskim. Ale żółty to także doskonały kolor sygnalny (żółte kamizelki drogowców), używany przez Kościół do piętnowania niewiernych i odmiennych, heretyków i Żydów. By wzbudzić maksymalną odrazę do skazanych, kojarzono ten żółty „zły” z kolorem cuchnącej i żrącej siarki czy też gorzkiej żółci. Ten propagandowy dualizm, niezwykle sugestywny i skuteczny, pokutuje do dziś i sprawia, że w centrum wiary popularnej stoi dobro i zło wcielone w dwóch Żydów: Jezusa, promieniejącego światłem blondyna w niebieskiej szacie czy królewskiej purpurze, i Judasza. Zbawiciel nie wygląda na Semitę, Judasz to Żyd, jakim go widzi antysemita: nochal haczykowaty, broda i kudły ryże, oczki chytre i chciwe, a na dokładkę jakaś żółta szmatka, po której poznaje się Judasza jak każdego Żyda, zobowiązanego do noszenia, gdy wyjdzie za mur getta, żółtego płaszcza, kapelusza czy przynajmniej rękawa. Tak było w średniowieczu? Bynajmniej. Żydzi zaczęli wychodzić z getta dopiero w epoce napoleońskiej. A kiedy ich znów zamknięto do getta w całej podbitej przez Hitlera Europie, znów musieli nosić żółte opaski i gwiazdy (rzadziej białe opaski z niebieską gwiazdą).
Mama miewała żółte halucynacje – chmara żółtych ptaków, żółty śnieg, żółty dym z komina. Czy były one wynikiem jakiegoś konkretnego przeżycia? Możliwe, lecz znając jej skłonność do metafor i alegorii – jakże podobną do mojej, sądzę raczej, że jej halucynacje to były wizje adekwatnie wyrażające niewyobrażalną masę ludzi spalonych i rozwianych przez wiatr. Czasem myślę nawet (choć mogę się oczywiście mylić), że dar alegoryzacji Zagłady, czyniąc mamę w chorobie artystką, pomógł jej przeżyć i cieszyć się do śmierci splendorem kolorów w blasku słońca i malarstwem van Gogha.
A.D.: Żółte instalacje i książkowa trylogia to hołd dla twoich bliskich?
E.K.: Nie, nie chodziło mi o oddanie im hołdu, tylko głosu i obrazu. Oddając głos rodzicom, Piotrusiowi i naszym krewnym z wyboru, czynię z nich współnarratorów trylogii. „Feluni” nie powstałby bez głosu przyszywanej cioci Zosi Bielińskiej: podpory naszego domu na Frascati i Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. Natomiast moje żółte instalacje to wnętrza z żywymi obrazami.
A.D.: W „Felunim” dajesz praktyczne wskazówki przetrwania twojego taty z partyzantki, które wciąż brzmią aktualnie. Żeby przeżyć i być w stanie pomóc innym, trzeba mieć co jeść, gdzie się schować, i stworzyć sieć przyjaciół.
E.K.: Partyzancki elementarz mojego taty, zwanego „Łapką”, jest prosty jak jego kompas moralny oparty na niezgodzie na zło i odruchu, by pomóc pokrzywdzonym i cierpiącym. Tacy ludzie jak mój tata byli, są i będą. Lecz nie ma ich niestety zbyt wielu. Jeśli ich w przyszłości przybędzie, poprawi się, jeśli będzie ich jeszcze mniej, nie będzie może warto żyć na świecie.
A.D.: Opowieść o twoim bracie jest przerażającą opowieścią o powojennej psychiatrii. Wstrząsnął mną opis zakładu w Branicach, gdzie przebywał twój brat.
E.K.: Niemiecki szpital psychiatryczny w Branitz w czasie wojny był obozem zagłady, mordowano tam pacjentów i chorych żołnierzy Wehrmachtu. W roku 1972, gdy odwiedziłam w Branicach brata, pracowało tam jeszcze trochę sióstr zakonnych, które wiedziały o zabijaniu pacjentów, a może nawet w nim uczestniczyły. Zrozumiałam tam, że zamykanie chorych za kratami i drzwiami bez klamek zamienia szpital w kolonię karną, gdzie ton nadają najbardziej bezwzględni. Segregacja i izolacja to w ogóle zło, trzeba z tym walczyć na każdym froncie.
A.D.: „Frascati lubiło oswajać świat własnymi nazwami”, mówi w „Felunim” twoja mama. Ten prywatny język jest bardzo ważny w twoich książkach.
E.K.: Świat oswajał na Frascati przede wszystkim mój tata – Łapka, starając się osłabić „lament getta” mojej mamy. Mój brat, Feluni, osiągnął szczyt językowej pomysłowości w zabawach ze swoim chomikiem, Goldim. Po zgonie Łapki więcej płakał niż mówił, a po Branicach starał się „znormalnieć”, aż zamilkł. Dlatego pisało mi się „Feluniego” ciężko. Ale teraz wciąż coś mi się przypomina. Kiedy zobaczyłam „Sat. 4 May” na ekranie komputera, wyskoczył mi z pamięci prezent od brata na 18. urodziny: wycięty z tektury kangur z celofanową torbą. W środku był grosik z radą: „Pełnolatku! Kapitał uciułany krwawym potem proletariatu na procent daj na 200 lat, a zostaniesz plutokratą. K. Marx”. Karol Marx skończył 5 maja 201 lat, ja – 73. Good night.
z EWĄ KURYLUK
rozmawiała AGNIESZKA DROTKIEWICZ
EWA KURYLUK malarka, autorka instalacji, członek redakcji „Zeszytów Literackich”. Ogłosiła tom rozmów Manhattan i Mała Wenecja (wraz z Agnieszką Drotkiewicz, ZL, Nagroda Warszawskiej Premiery Literackiej), Goldi (finał Nike 2005), Frascati (WL, 2010), a ostatnio Feluni (WL). W maju 2019 w Galerii Artemis w Krakowie odbyła się jej wystawa monograficzna „Moje żółte lata 2000-2019”. Mieszka w Paryżu.
Więcej: www.kuryluk.art.pl
AGNIESZKA DROTKIEWICZ autorka czterech powieści. Opublikowała zbiory rozmów: Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Teoria trutnia i inne (wspólnie z Anną Dziewit), Jeszcze dzisiaj nie usiadłam, wywiad rzekę z Dorotą Masłowską Dusza światowa, tom rozmów z Ewą Kuryluk Manhattan i Mała Wenecja (ZL) wyróżniony Nagrodą Warszawskiej Premiery Literackiej, a ostatnio z Tessą Capponi-Borawską Smak kwiatów pomarańczy (Wydawnictwo Czarne).
Rozmowę z maja 2019 zamieszczamy dzięki uprzejmości miesięcznika „Vogue”.
Zobacz także
EWA KURYLUK