TOMAS VENCLOVA
Wiersze

Wiersze dla Brodskiego

Tarcza Achillesa

                              Josifowi Brodskiemu

Po to jedynie mówię, żeby móc
Zobaczyć, jak ty widzisz (na to liczę),
Te palisady, kamienne kaplice
I obok pustej popielniczki – klucz.
Nie omyliłeś się: wszystko jak tutaj.
Nawet wymiary nocnej wyobraźni.
W pobliżu pomruk morza niewyraźny,
          Co mgłą osnute

Słyszy nas również. Przez zieloną dal
Prawie tak samo ciężkie lampy świecą.
Ale wskazówek bieg odmienny nieco
Niebezpieczniejszy jest od gorzkich fal,
Które nas dzielą. Dlatego w tej dali
Odległy stajesz się niczym Medowie
I Grecy. My zaś, na niesławę sobie,
          Tuśmy zostali,

Na statku, gdzie ostatni zginie szczur.
A gdy się przyjrzeć bliżej – czy to statek?
Kalendarz smutków, szary niedostatek,
Otaczający nas ceglany mur –
Słowem, wiek dojrzałości. To staranie
Przejęłoby nas aż do szpiku kości,
Do białej pustki, do bielma, do mdłości,
          Gdyby u granic,

U których pnie się wzwyż pionowy deszcz,
Kopuła dźwięku nie rosła skrzydlata,
Prawie zburzona już tamtego lata,
Ale ocalał po niej święty dreszcz,
Dzwonieniem oków, co są kształtem duszy –
W nich się wypala, hartuje i wznosi,
Bo kiedy niebo jest jedynie w głosie –
          Nic go nie zgłuszy.

Pokój więc, pokój, i tobie, i mnie.
Niech będzie ciemność. Niech sekundy gonią.
Każdej litery twej dotykam dłonią.
W gęstej przestrzeni, w nieprzejrzanym śnie.
Miasta w ruinie. Na miejscu natury –
Ta biała tarcza przeciw nieistnieniu.
Obydwu epok w kunsztownym rzeźbieniu
          Na niej kontury

(Byleby szczęścia starczyło i sił!)
Jak w wodzie się powtórzą. Albo ściślej –
Jak w próżni. Fala o brzeg się rozpryśnie –
I już rysunek ruchomy się zmył.
Kwadraty okien błyszczą coraz ciemniej.
Przez szkło powietrze sączy się nagrzane.
Daleki motor huczy za wieżami,
          Także i we mnie

Wtłacza godziny. Czasem widać dzwon,
Który jak głuchy długo się kołysze
Zanim przebędzie nieskończoną ciszę.
I fundamentu odebrzmi mu ton.
A wtedy raptem portal zadygoce
I łuk łukowi posyła lamenty,
I rozmawiają dusze, kontynenty
          Przez żywe noce.

Do żagli kleją się plugawe mgły.
Mokre nabrzeże plwa oparem wokół.
W pamięci Troja, Termopile w oku.
Dana ci tarcza. Skałą jesteś – ty.
Na skale kościół śród morskiego wrzenia
Wbija w żywioły szczerozłoty kruszec,
Choć skała stoi w morzu kłamstw, okrucieństw
          Oraz milczenia.

Już nie kołacząc do przyszłości bram,
Nad wspomnieniami teraz się nachyla
Los – lecz podwójna jest w nim każda chwila
I blask podwójny towarzyszy nam
W centrum spłachetka z każdym dniem węższego.
Odpływ. Mokrego piachu słony posmak.
Oko kamienia, łodzi nie rozpozna
          Na pustym brzegu.

tłum. Wiktor Woroszylski

W Kartaginie po latach

                              Josifowi Brodskiemu

Strefa, w której zrównuje się dzień z nocą. Przedmioty
niezupełnie się mieszczą
w czasie: rosną w soczewkach kropel jałowej słoty,
mgły, ulewnego deszczu.
Nadciągając ze wschodu, obszar pustki bezmierny
wdziera się błyskiem stali
w chmurny prześwit pomiędzy dniami pełnymi czerni
a białymi nocami.

Początek marca jeszcze stępia wszystkie doznania,
przed zranionym Hermesem
w parku wciąż jeszcze wznosi się i wpół go osłania
wszechświat: szalunek z desek,
jeszcze nieraz nadleci z cudzej strofy lub z głębi
mgły, w pstrym skrzydeł łopocie,
mieniące się barwami stado kaczek, co zziębły
na oszroniałej wodzie.

W tym punkcie równowagi, pod tym nieba zmierzchaniem
przeżyliśmy jedynie
my; przyjaciół uniosły prycze, łóżka szpitalne
w całkiem inną głębinę.
Do wilgotnej koszuli lgną niosące się z wiatrem
kłaczki; spod lodu nieba
z okruchów, strzępów, w których wciąż widzimy gramatykę,
jedno echo dobiega:

czasu przeszłego jednorazowego. To miasto
ma przeszłości aż nadto.
Trwa w nim mostów, łańcuchów harmonijność i jasność,
nocnych tramwajów światło,
nie gasnący żarówek blask w karcerach, ta sama
podobłoczność w pałacach –
tyle razy cię rodził kraj, któremu pisana
rychła śmierć; a nie wracasz.

Na nabrzeżach, tam, gdzieśmy się uczyli wymowy
„nigdy” – dokąd lot strzały
nie dotrze – widać całą prawdę słów Katonowych:
„Dłużej trawy niż skały”.
Znad ruin płynie w rześkim i spokojnym powietrzu
woń blekotu dusząca;
szczur, co w garnku pękniętym znalazł dom na dziś wieczór,
nosem o ściany trąca.

Nie wierzyłem, że wszystko skończy się, że nie tutaj
cel znajdzie ocalenie.
Każda pełna czy szczęścia, czy udręki minuta
zapada się w płomienie.
Krótkie pauzy, przebłyski: tylko to jest źrenicy
dostępne – i mózgowi –
zwłaszcza w zmierzchu, gdy nie ma między niebem różnicy
a plamami torfowisk.

Nic poza tym. W marcowym chłodzie pędy powoju,
zesztywniałe, bezdomne,
tłuką w szybę – nie po to, by się znaleźć w pokoju,
ale aby przypomnieć,
że dzień minie, lecz – choćby sprawa sensu nie miała –
coś pozostanie po nas:
negatywowa biel i ciemność wiersza – ta para
bogów, co nas pokona.

1995

TOMAS VENCLOVA
przełożył z litewskiego przy współpracy Autora
Stanisław Barańczak

TOMAS VENCLOVA ur. 1937. W Zeszytach Literackich ogłosił swoje wiersze (Rozmowa w zimie, 1989 i 2001 – wydanie poszerzone) oraz eseje: Niezniszczalny rytm (2002), Opisać Wilno (2006), Z dzienników podróży (2010), Czesław Miłosz / Tomas Venclova, Powroty do Litwy (2011). Na jego osiemdziesięciolecie „Zeszyty Literackie” opublikowały tom jego wierszy wybranych Obrócone w ciszę oraz rozmowę‑rzekę z Ellen Hinsey Magnetyczna Północ. Członek zespołu redakcyjnego „ZL”.