TRIESTEŃSKIE HISTORIE, Goethe, Casanova, Fernandez, Stendhal

Jean Janvier, fragment mapy Włoch datowanej na 1770 r. Domena publiczna


TRIESTEŃSKIE HISTORIE

Winckelmann. Śmierć w Trieście

Ciałem i duszą był już związany z Włochami, inne krainy wydawały mu się nie do zniesienia i gdy pierwotna podróż do Włoch, prowadząca przez górzysty i skalisty Tyrol wtedy go interesowała, a nawet zachwyciła, to teraz, w drodze powrotnej do ojczyzny, czuł się jakby wleczono przez kimmeryjską bramę, był pełen trwogi i przeczuwał, iż obranej drogi nie dane mu będzie kontynuować. […]

Ułomności podeszłego wieku, osłabienie sił duchowych nie stały się jego udziałem. Nie musiał patrzeć na rozproszenie skarbów sztuki, które sam wprawdzie kiedyś przepowiedział, chociaż coś innego miał na myśli. Żył jak mężczyzna i jak mężczyzna odszedł. W pamięci potomnych pozostał jako wiecznie prawdziwy i silny. Człowiek bowiem wędruje między cieniami w tej postaci, w jakiej opuszcza ziemię: w pamięci naszej Achilles pozostanie jako młodzieniec zawsze dążący ku wyżynom. To, że Winckelmann tak wcześnie od nas odszedł, wychodzi i nam na dobre. Z miejsca, gdzie znalazł swój wieczny odpoczynek, emanuje jego siła. […]

Chętne wypełnianie czułych obowiązków, rozkosz przebywania ze sobą, poświęcenie się dla przyjaciela, połączenie się z nim na całe życie, oczywistość pójścia za przyjacielem także poza granicę życia wywołuje nasze zdumienie, gdy patrzymy na związek dwóch młodzieńców, a nawet czujemy się zawstydzeni, gdy poeci, dziejopisarze, filozofowie, retorzy zasypują nas opowieściami, wydarzeniami, uczuciami, przekonaniami takiej właśnie treści.

Ku przyjaźni tego rodzaju czuł się Winckelmann stworzony, nie tylko do niej zdolny, lecz także pragnący jej w najwyższym stopniu. Odczuwał on swe własne ja tylko w tej formie przyjaźni, rozpoznawał się tylko w obrazie całości, którą uzupełniała inna osoba. Już we wczesnych latach połączył z tą ideą niegodny może przedmiot, poświęcił się mu, by żyć i cierpieć dla niego. Dla niego potrafił nawet w ubóstwie znaleźć środki, by być bogatym, by dawać, by się ofiarować. Nie miałby wątpliwości, gdyby przyszło mu złożyć w ofierze swój byt, swoje życie. To właśnie tu Winckelmann, mimo trudności i nędzy, czuje się wielki, bogaty, szczodry i szczęśliwy, ponieważ może uczynić coś dla tego, kogo kocha ponad wszystko, komu nawet — najwyższe to poświęcenie — przebaczy niewdzięczność. […]

Natura obdarzyła go wszystkim, co tworzy i zdobi mężczyznę. On natomiast poświęcił całe swe życie na poszukiwanie w człowieku i w sztuce, która zajmuje się przede wszystkim człowiekiem, tego, co zgodne było z jego naturą, co doskonałe i wzniosłe.

Johann Wolfgang Goethe

***

W 1961 roku ukazał się Il Secreto triestańskiego anonima, jedna z tych „książek jedynych”, będących, jak się zdaje, włoską specjalnością. Autorzy owych książek nie są literatami z zawodu: po pięćdziesiątce wydają w formie powieści tekst właściwie autobiograficzny, zapis pewnej epoki.

Trzy lata wcześniej objawił się cudownie Lampart, pośmiertnie wydane dzieło Lampedusy. Sekret powstał na drugim krańcu półwyspu, w Trieście. Nieprzypadkowo oba te utwory dojrzewały na peryferiach, z dala od ośrodków życia literackiego i modnych prądów. Ich autorzy nie mieli zamiaru robić kariery, dostarczać książka po książce próbki swoich talentów. Ambicją wielkich samotników było oszczędzać się, by wypowiedzieć wszystko za jednym razem i stworzyć arcydzieło w dawnym sensie słowa, jakie miało w rzemiośle; chcieli zostawić po sobie sumę swojego mistrzostwa i życia. Wyrafinowana kultura i dumne przeświadczenie o własnym talencie łączyły się u nich naturalnie z pogardą dla sukcesu. Podwójny kompleks wyższości i niższości owych ludzi z geograficznego marginesu wyjaśnia, dlaczego książę Lampedusa nie przedstawił publiczności swojej powieści, a Sekret został wydany bezimiennie. Wyniosłość i lęk przed opinią Rzymu i Mediolanu, wstydliwość i pycha tych, którzy mając coś bardzo ważnego do powiedzenia, obawiają się powierzchownych sądów dziennikarzy, towarzyskich koterii i całego środowiska intelektualistów. […]

Winckelmann, który na nowo odkrył dla Europy sztukę grecką i był pierwszym teoretykiem neoklasycyzmu, został zamordowany w Trieście w 1768 roku. Znamy nazwisko mordercy: Arcangeli. Mówi się, że zabił niemieckiego erudytę, żeby przywłaszczyć sobie jego kolekcję medali. Nieprawda, pobożne życzenie, kryjące bardziej zatrważającą prawdę: Winckelmann, na pozór wielbiący jedynie ideał ateński, sprowadzał do swojego pokoju hultajów, których podrywał w porcie. Mieszkał zresztą w oberży pod fałszywym nazwiskiem jako Signor Giovanni. Arcangeli, o niewdzięcznej, dziobatej po ospie twarzy, bynajmniej nie przypominał modela Praksytelesa. To nie uroda chłopaka urzekła Winckelmanna, lecz jego wigor. Włoska energia zawsze fascynowała germańską racjonalność. Triest, z wyglądu Północ, ale z klimatu już Południe, stał się grobem tego Aschenbacha w pierwszym wydaniu.

O enigmatycznym autorze Sekretu nie wiemy nic poza tym, co mówi o nim Linuccia Saba, która książkę wydała i poprzedziła przedmową. „Fascynujący, samotny, nieśmiały i namiętny, otwarty, szlachetny i dyskretny” – przez całe lata spotykała tego starego już mężczyznę w zadymionych kawiarniach, jedynych miejscach w Trieście, które pośród pompy i chłodu wiedeńskich z ducha budowli zachowały trochę włoskiego wdzięku. Nie podejrzewała, że jej znajomy pisze. Zwierzył jej się kiedyś, że skończył właśnie powieść i poprosił, aby ją przeczytała dopiero po jego śmierci. Musiała też przysiąc, że jeśli książka zostanie wydana, pod żadnym pozorem nigdy nikomu nie zdradzi nazwiska autora. Dzisiaj je znamy: Guido Voghera, zmarły w 1959 roku, jeden z owych triesteńczyków, którzy obok doktora Edoardo Weissa, przyjaciela Sveva i tłumacza Freuda, na początku stulecia w wielkim porcie nad Adriatykiem otworzyli przed psychoanalizą wrota Włoch.

Dominque Fernandez

Podróż z Warszawy do Triestu

Skoro chciałem jechać do Triestu, powinienem był skorzystać z okazji i przeprawić się przez zatokę, wsiadłszy w Pescaro na tartanę, która tego dnia odpływała i przy sprzyjającym wietrze zawiozłaby mnie do celu w dwanaście godzin. Powinienem wybrać tę drogę, bo nie dość, że nie miałem nic do roboty w Ankonie, to wydłużałem sobie podróż o sto mil. Ale powiedziałem, że pojadę do Ankony, i tylko z tego powodu czułem się w obowiązku to zrobić. Zawsze mnie cechowała pewna przesądność i dziś jasno widzę, że miała ona wpływ na rozmaite przypadki mojego osobliwego życia.

Rozumiejąc doskonale, czym jest to, co Sokrates nazywał swoim demonem, który tylko z rzadka pchał go do jakiegoś zdecydowanego działania, często natomiast go od niego odwodził, wyobrażałem sobie, że też mam w sobie takiego ducha, Sokrates bowiem zwykł go nazywać duchem demonem. W przekonaniu, że duch musi być życzliwy i dbać o moje dobro, zawierzałem mu, gdy nie byłem dostatecznie pewien swoich wyborów. Robiłem zatem, co chciał, nie pytając dlaczego, ilekroć tajemny głos nakazywał mi się powstrzymać od kroków, które skłonny byłem zrobić. Ów głos musiał być głosem demona. Setki razy w życiu posłuchałem go i często żaliłem się przed sobą, że tak rzadko pchał mnie do robienia rzeczy, których sam, po zastanowieniu, nigdy bym nie zrobił. Częściej bowiem winszowałem sobie, żem podeptał własny rozum, niż żem go słuchał. A przy tym wcale mnie to nie upokarzało ani nie broniło zawsze i wszędzie posługiwać się własnym rozumem. […]

Zawiadomiwszy moich weneckich przyjaciół, że przybyłem do Triestu, spędziłem kilka dni w swoim pokoju, redagując wszystkie zebrane w Warszawie notatki dotyczące tego, co się wydarzyło w Polsce od śmierci Elizawiety Pietrowny. Zacząłem pisać dzieje niepokojów aż do rozbioru, który dokonywano właśnie wtedy, gdym pisał.

To przepowiedziane przeze mnie wydarzenie, ogłoszone w druku, kiedy sejm polski przy elekcji Poniatowskiego na króla uznał carycę, która właśnie zmarła, za cesarzową Wszech Rosji, a elektora branderburskiego za króla Prus, zachęciło mnie do napisania dziejów całego tego okresu aż do rozbioru. Ogłosiłem jednak tylko trzy pierwsze tomy, a to z powodu łotra drukarza, który nie dotrzymał warunków wcześniej przez nas uzgodnionych. Po mojej śmierci znajdą przy mnie cztery pozostałe rękopisy i ten, kto moje papiery zagarnie, udostępni je publiczności, jeśli przyjdzie mu na to ochota. Mnie to jest obojętne, tak jak zobojętniało mi tyle rzeczy, od kiedym ujrzał głupotę u szczytu potęgi, panią mego stulecia.

Polska, której dzisiaj nie ma, istniałaby jeszcze w postaci, jaką miała przy śmierci Augusta III Sasa, gdyby nie ambicja rodziny Czartoryskich, którą poniżył hrabia Brühl, pierwszy minister króla. Żeby się zemścić, książę August Czartoryski zgubił własną ojczyznę.

Namiętność zaślepiła ów głęboki umysł, marzył tylko o zemście, zapomniawszy, że siła aksjomatów jest niepokonana, zwłaszcza w polityce.

Postanowiwszy nie tylko wykluczyć ród Sasów z ewentualnej sukcesji na polskim tronie, ale i zdetronizować panującego monarchę, potrzebował, by dopiąć swego, zjednać sobie carycę i elektora branderburskiego i doprowadził do tego, że sejm polski uznał tę pierwszą za cesarzową Wszech Rosji, a tego drugiego za króla Prus.

Bez tego oboje władcy, całkowicie w tej sprawie zgodni, nie chcieli się układać z Rzeczpospolitą. Ale Rzeczpospolita słusznie się wzbraniała przed nadaniem im tego tytułu, ponieważ to ona była panią głównych ziem rosyjskich i władczynią Prus, gdyż elektor brandenburski posiadał tylko Prusy Książęce.

Czartoryski, wojewoda ruski, zaślepiony pragnieniem zemsty, przekonał sejm, że to uznanie jest tylko grzecznościową formułką, władcom bowiem zależy jedynie na honorze tytułu i nie mają zamiaru traktować go dosłownie.

Władcy istotnie powiedzieli, że chcą tylko tytułu – Rzeczpospolita im go przyznała i Czartoryski miał przyjemność ujrzeć na tronie Stanisława Poniatowskiego, syna swojej siostry Konstancji.

Powiedziałem wtedy księciu, że przyznany tytuł daje im realne prawa, a obietnica, że nigdysię nim nie posłużą, jest złudna, bo nie żądali by tytułu ani nie składali obietnicy, gdyby nie rozumieli znaczenia tego pierwszego i nieważności tej drugiej. Powiedziałem mu to sto razy. Dodałem ze śmiechem, bo nie mogłem z nim o tym mówić inaczej niż w żartobliwym tonie, że na mocy tego uznania cała Europa będzie od tej pory patrzeć na Polskę jak na depozytariuszkę Rosji Białej, Czerwonej i Czarnej oraz królestwa Prus, i że następcy uznanych władców uwolnią Rzeczpospolitą od ciężaru tego depozytu.

Okazało się, że to nie następcy wykazali prawdziwość mojej przepowiedni, lecz sami władcy, którzy rozebrali Rzeczpospolitą własnymi rękami, choć nie na mocy uzyskanego tytułu, gdyż polityka, z pozoru zawsze grzeczna, zwolniła ich z potrzeby robienia z niego użytku. Ci, co ją wtedy rozebrali, przywłaszczyli ją sobie w ubiegłym roku.

Drugim wielkim błędem popełnionym przez Polskę, której duszą był wówczas Czartoryski, było to, że nie pamiętała bajki o jeźdźcu i koniu w punkcie dotyczącym ochrony.

Republika Rzymska stała się panią całego znanego wtedy świata dopiero wtedy, gdy zaczęła chronić wszystkie królestwa, które później sobie przywłaszczyła.

Czy widziano kiedy władców wahających się choć przez chwilę z udzieleniem swojej ochrony krajom, które o to proszą? Nie, świetnie bowiem wiedzą, że to pierwszy krok, od którego zależy cała reszta. Najpierw się jest opiekunem, z opiekuna staje się ojcem, a potem panem drogiego pupila, gdy w istocie chodzi o to, by zatroszczyć się o jego dziedzictwo. Takim sposobem moja droga pani, Republika Wenecka, zawładnęła królestwem Cypru, odebranym jej później przez Wielkiego Turka, który zapragnął sam stać się panem tamtejszego dobrego wina, mimo że Koran mu go wzbrania.

Dzisiaj Wenecja żyje tylko na swą wieczną hańbę.

Ambicja, mściwość i głupota zgubiły więc Polskę, ale najpierw głupota.

I ta głupota, często córa dobroci i gnuśności, zaczęła gubić Francję, gdy na tron wstąpił słaby i nieszczęśliwy Ludwik XVI. […]

Przyjaźń tego dzielnego człowieka [Marco Monti] bardzo mi się przydała w czasie dwu lat spędzonych w Trieście i zawsze uważałem, że wielce się przyczynił do mego ułaskawienia, jedynej rzeczy, której wówczas pragnąłem, cierpiałem bowiem na chorobę zwaną z grecka nostalgią, a którą Niemcy nazywają Heimweh, tęsknota za domem. Dla Szwajcarów i Słoweńców jest to choroba śmiertelna, umierają od niej szybko. Może nie umierałbym od niej, gdybym Wenecją nie wzgardził i nie wyjechał, by stracić dziewięć lat życia na łonie mojej okrutnej macochy.

Giacomo Casanova


Triest i nuda

Do Wirginii Ancelot

Triest, 1 stycznia 1831

Łaskawa Pani,

[…] Tkwię tu w barbarzyństwie. Wynająłem wiejski domek, który ma sześć izb, wszystkie sześć razem wielkości Pani sypialni. Przyjemne jest w nich tylko to podobieństwo. I tu mieszkam, wśród wieśniaków, którzy znają tylko jedną religię — pieniądze. Wszystko, co próżność może zdziałać w kraju, w którym Pani przebywa, tutaj działa pieniądz. Największe piękności adorują mnie za cekina (jedenaście franków sześćdziesiąt trzy centymy). Do licha! Mowa o wieśniaczkach, a nie o dobrym towarzystwie. Zaznaczam to przez szacunek dla prawdy i dla przyjaciół, którzy ten list będą otwierali. […]

Dopiero tydzień temu dowiedziałem się, że Czerwone [i Czarne] wyszło. Proszę mi powiedzieć wszystko złe, co Pani myśli o tej płaskiej pracy, niezgodnej z akademickimi regułami i mimo to być może nudnej. Proszę do mnie pisać raz na miesiąc. Jeżeli tu zostanę, przyślę Pani opis moich skał. Wszystko jest tu oryginalne, nawet kuchnia, co bardzo przykre.

Stendhal


Zobacz także